ODPOWIEDZ
33 y/o, 187 cm
archeolog, żeglarz i okazjonalnie kłamca
Awatar użytkownika
sea, swallow me
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

001
there was a kind of war in my heart that wouldn't let me sleep
akt 3, scena 3 Pochmurne niebo rozciągające się nad Toronto myślami przenosiło go momentami do domu, choć sam ostatecznie się z niego przegnał i nostalgiczne odruchy powinien pogrzebać w sercu miesiące temu. Kanadyjskie miasto w naiwnym — a zapewne z góry skazanym na niepowodzenie — założeniu, miało stać się dla niego czystą kartą lub czymś, co choć przez chwilę pozwoli oczyścić głowę od myśli malowanych przeszłością.
Głupiec...
Kłamca, misternie przed swym lustrzanym odbiciem tworzącym piękną nieprawdę o przypadkowości podjętych w ostatnim czasie decyzji. I był w tych wytrwałych czynach tak sprawny, iż wszelkie wątpliwości zostały po prostu zepchnięte gdzieś w odległe miejsce, potocznie nazywane tyłem głowy. Wcale przecież nie bawił się nerwowo sygnetem należącym niegdyś do dziadka, a teraz d u m n i e spoczywającym na jego palcu, gdy błądził wzrokiem w tłumie przechodniów w poszukiwaniu; czego? Dla świętego spokoju Cesare nazwałby to dobijającą niewiadomą, za którą nie zamierzał wszak podążać, momentalnie przechwytując w kajdany swe niespokojne spojrzenie.
Teraz jednakże krocząc ulicą największego kanadyjskiego miasta, przyświecał mu jeden cel, którym zręcznie zagłuszał wszelkie rozpraszacze. Przekroczywszy próg miejskiej biblioteki w piątkowy wieczór, mógłby sprawiać wrażenie szalenie oddanego pracy i historycznym poszukiwaniom, lecz tak naprawdę potrzebował ukrycia. Leczącej c i s z y, kiedy ciało nadal ogarniały skutki wczorajszego maratonu po tutejszych barach, który zakończył się wraz z pierwszymi promieniami słońca.
Tuż po odszukaniu wolnego i zarazem oddalonego od innych stolika, przerzucił niedbale kurtkę przez oparcie jednego z krzeseł stojącego przy nim. Mając za osobą przywłaszczenie niczyjego terenu, podwinął rękawy wełnianego swetra o kolorze bliskim zgniłej zieleni i ruszył nieśpiesznym krokiem ku labiryntowi regałów. Przez większość wędrówki między nimi w ciszy towarzyszył mu wyłącznie cichy rytm odgrywany przez uderzenia jego butów o drewniany parkiet. Zbawienne doświadczenie, kiedy w głowie nadal nieprzyjemnie szumią wspomnienia poprzedniego dnia. Szukał konkretnych dzieł, lecz nie cofnął się, gdy zbłądził w nieodpowiedni dla tych pozycji dział, a wręcz sennie śledząc jasnym spojrzeniem, zmieniające się tytuły na różnej grubości grzbietach. Zatrzymał się w pół kroku, by z zawahaniem sięgnąć w końcu po jedną z książek; Hamlet, William Shakespeare. Szczytując złote wyżłobienia na granatowej okładce, usta MacLeoda same mimowolnie wykrzywiły się w czymś na kształt grymasu. Niby to od niechcenia jego szczupłe palce powołały się na szczęśliwy traf, bez większej intencji odszukania czegoś przewracając kolejne kartki z cichym szelestem aż..
Przebacz mi moje ohydne morderstwo... — Szeptem wręcz skalał biblioteczną ciszę, czując przy tym gorycz słów goszczącą na jego języku. Zawiesił swoje spojrzenie dłużej na ostatnim słowie, wstrzymując się przed dalszą recytacją. Czyż on nie uciekał przed swoją spowiedzią? Kaszlnął wymownie, jakby starając się usunąć z własnych ust resztki pozostałości po szekspirowskich słowach. I przede wszystkim zatrzymać to, co mogło wybrzmieć tuż po tym... nawet jeżeli ujęte wyłącznie w jego myślach.
Zwykły przypadek; z przymkniętymi powiekami koił swoją duszę tą zabawną myślą. Wcale przecież podświadomie dłonią nie wędrował po grzbietach ksiąg, dążąc niestrudzenie do "H". Do sztuki znanej tak dobrze, że głupiec uwierzyłby wyłącznie w takie nieszczęsne zrządzenie losu. Ważył w dłoni swoje grzechy tomiszcze, pochłonięty zbyt chaotycznymi rozważaniami, by dałoby się doszukać się w nich sensu. Z głośniejszym niżby zakładał westchnięciem, wsunął z powrotem książkę na pustą przestrzeń na regale należącą wcześniej do niej.


Yvonne M. Wyatt
27 y/o, 171 cm
dźwiękowiec || CBC Toronto
Awatar użytkownika
Skryta w najgłębszym cieniu – zawsze z boku, na drugim planie, poza ciekawskim, oceniającym spojrzeniem. Ale kiedy się odzywa jej sylwetka rysuje się na nowo, wyłania się z mroku. Beznamiętny głos przebija się przez ciszę, słowa dźgają jak małe igły. Celnie wymierzone, zawsze w punkt. W zmęczonych ślepiach rzadko widać zaciekawienie – jakby szukanie szczęścia w życiu przychodziło jej z trudem. Bo się pogubiła. Zbłądziła, zaufała nieodpowiednim osobom, straciła to co najcenniejsze. Przed twarzą trzyma maskę naśladującą idealne oblicze, ale jeśli przyjrzysz się dokładniej nie przejdziesz obojętnie obok popękanej powłoki. Uważniejszy obserwator zobaczy to, co inni zignorują – prawdę.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkifruit roll-up
postać
autor

c z w a r t a.
we're motivated by the scars
that we're made of
Stale powracała – jakby wszystkie drogi prowadziła właśnie do tego jednego miejsca. Możliwe, że nawet z zamkniętymi oczyma skierowałaby swoje kroki właśnie tam. Prawie jak doskonale zaprogramowana maszyna, w której ruchach brakuje ludzkiej swobody, bo ograniczona jest linijkami kodu, którego kurczowo musi się trzymać.
Kiedy chodziło o sentymenty... pozostawała bezbronna. Nie mogła się im przeciwstawić. Za każdym razem spuszczała posłusznie głowę, ulegała. Ciało samo się poddawało, nawet nie podejmowało próby walki. Może nauczone wcześniejszymi, licznymi porażkami. Bo to właśnie przez te cholerne przywiązanie postanowiła odwiedzić bibliotekę, do której niegdyś przychodziła jako nastolatka. Bo to miejsce od zawsze było jej bezpieczną przystanią – mogła zaszyć się na długie godziny, zatracić się pośród książek i wyjść dopiero przed samym zamknięciem. Wtedy robiła wszystko, by w domu spędzać jak najmniej czasu. Na swoich wątłych ramionach z trudem utrzymywała ciężar, którym obarczali ją wymagający rodzice. Miała być wizytówką rodziny – ładnie ubraną laleczką z nienaganną prezencją i wiecznym uśmiechem na twarzy. Gdyby zobaczyli ją teraz... Już dawno udało jej się stłuc skorupę, pokazać, że nie jest lalką, za jaką zawsze ją mieli. Jaką chcieli żeby była.
Doskonale znała każdą ze ścieżek wyznaczoną między licznymi regałami. Mogłaby trafić do swoich ulubionych miejsc po omacku albo po zapachu starych, wysłużonych już ksiąg. Nic więc dziwnego, że z uśmiechem na twarzy stawiała kolejne kroki, błądząc palcami po grzbietach dzieł, które już kiedyś miała w swoich dłoniach.
Zatrzymała się na chwilę, chwyciwszy pierwszą z brzegu, całkowicie losowo wybraną książkę. Od razu zaciągnęła się jej specyficznym zapachem – dobrze znanym, znajomym jak woń drożdżówek pieczonych przez matkę na specjalne okazje. Opuszki od razu wyczuły poniszczony grzbiet, który niemal się sypał. Na palcach pozostawały drobinki materiałowego obicia, które niemal się kruszyło. Ale jej ruchom nie brakowało delikatności. Obcowała z przedmiotem na wciągniętym oddechu, jakby nawet najmniejszy podmuch mógł sprawić, że wybrakowana konstrukcja się rozsypie. W końcu jednak odłożyła księgę na swoje miejsce, wsuwając ją delikatnie między dwie inne.
Ruszyła dalej, bezszelestnie. Balansowała w taki sposób, by nie wydać z siebie nawet najcichszego dźwięku. Poruszała się jak cień, przeskakując do kolejnych regałów i przyglądając się kolejnym książkom. I pewnie poszukiwania już dawno zatartych ścieżek wyznaczonych przez młodocianą wersję siebie trwałyby w najlepsze, gdyby do jej uszu nie dobiegł czyjś szept. Zrozumiała każde pojedyncze słowo, jakby zostało puszczone bezpośrednio do niej; wokół nie było nikogo.
Ten głos wydawał jej się dziwnie znajomy. Już w pierwszej chwili sprawił, że po jej grzbiecie przeszedł dreszcz. Ale nie ten nieprzyjemny, który spina całe ciało, przygotowując je do ucieczki albo odwetu. Był jak nagły dotyk ciepłej dłoni, miękkiej skóry. Przyjemne zaskoczenie.
Po drugiej stronie regału udało jej się kogoś dostrzec. Mężczyzna (jak sądziła; to przez ten głos!) miał wtedy jeszcze twarz wpatrzoną w zapisane kartki. Przyłapała go na szeptaniu do samego siebie. Wychwyciła jego głos w tej ciszy. I może nawet miała ochotę zaskoczyć go w podobny sposób, nie pozostając dłużną. Otworzyć usta, wydobyć z siebie kolejne wersy Hamleta, którego rozpoznała od razu. Hamleta albo mordercy, który wśród bibliotecznych półek sam przed sobą przyznawał się do popełnionego czynu.
Błyskawicznie pokonała drogę do końca regału, by wejść do alejki, w której znajdował się nieznajomy. Wciąż poruszała się tak samo cicho jak wcześniej – nie była pewna czy nie została zauważona już wcześniej, ale bezgłośnie dotarła za jego plecy (albo jej jednak nie widział, albo celowo dał się tak podejść). Wzięła głębszy wdech, pozwalając sobie na charakterystyczny świst powietrza przedostający się między zębami.
To być nie może; boć jeszcze posiadam to wszystko... — wyszeptała równie enigmatycznie co on wcześniej. Tylko ona w jego tajemnicy odnalazła coś, co śmiało mogłaby nazwać czymś znajomym. I chciała się przekonać czy on również coś z tego wyciągnie.
Wpatrywała się w jego plecy, czekając na moment, w którym się odwróci.
Czerń lub biel, noc lub dzień.

Cesare MacLeod
-
gracz =/= postać; wydłużanie postów na siłę; szanuję granice innych, więc wszystko do dogadania.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Toronto Reference Library”