

Zawsze wszędzie było jej pełno: na rabatach sąsiadek, które słodkim uśmiechem przepraszała za połamanie ich pelargonii przez źle wymierzone kopnięcie piłki, aż po szkolne zajęcia pozalekcyjne, które zmuszały ją do biegania z aparatem, pałeczką w sztafecie, i w końcu petycją w imieniu ginących od nadmiaru plastiku w oceanach żółwi. To nie tak, że miała słomiany zapał: po prostu nigdy nie wiedziała, gdzie powinna go ulokować, więc dzieliła go pomiędzy wszystko, co brzmiało dla niej jakkolwiek interesująco. Miała przez to wiecznie napięty grafik i zerową przestrzeń dla relacji towarzyskich, ale w tej jednej sferze przebojowość nie była słowem, którym można było ją określić; miała jednego, jedynego przyjaciela, któremu jako kilkulatka złożyła przysięgę krwi (ze zdartych kolan) i obiecała, że będą przyjaźnić się aż do końca życia. Bardzo wzięła sobie te słowa do serca i choć czas mijał, nic nie wskazywało (ani nie wskazuje!) na to, aby miało się to prędko zmienić.
Ilość zaangażowania włożonego we wszystkie te zajęcia pozalekcyjne w połączeniu z nienagannymi wynikami w nauce zagwarantowały jej stypendium, z którego bez zawahania skorzystała. Literatura angielska wydała jej się całkiem oczywistym kierunkiem: jej karta biblioteczna mogła poręczyć za tym, że była na dobrej drodze, aby w najbliższych latach przeczytać wszystko, czym biblioteka dysponowała. Interesowała się tym, jak proces wydawniczy wygląda od podszewki – nie tylko ze względu na chęć pracowania w redakcji, ale i w związku z własną książką, na którą pomysł zrodził się w jej głowie niedługo po odebraniu dyplomu.
Wydawnictwo, w którym teraz pracuje, trochę pozostawia do życzenia: nie przebiło się jeszcze do głównego nurtu i cieszy się popularnością głównie w sieci, gdzie kobiety z wypiekami na twarzy opowiadają o bohaterach jego kolejnych romansideł. Dla Mary-Lou nie jest to szczyt, o którego osiągnięciu marzy. Chciałaby pracować przy naprawdę dużych tytułach, redagować autorów ze szczytów literackich list, pracować ze zdobywcami nagród… teraz zadowala się jedynie badaniem rynku, jak sama to nazywa: kontroluje wychodzące spod jej redakcji pozycje i nieśmiało podgląda błędy autorek i autorów, których stara się następnie unikać przy pisaniu własnej książki. Ta najprawdopodobniej nie ujrzy prędko światła dziennego – po pierwsze, pisanie idzie jej jak krew z nosa, a po drugie… Mary-Lou prędzej pewnie zapadnie się pod ziemię, niż da ją drugiej osobie do przeczytania.
Ale marzy: marzy o tym, by pewnego dnia to j e j nazwisko znalazło się na szczytach list najpopularniejszych autorów, by to o n a była uważana za jakiegoś rodzaju literacki autorytet. Marzy jednocześnie przede wszystkim o tym, by stanął na jej drodze ktoś, kto pchnąłby ten kreatywny proces w przód – ktoś, przy kim przeżyłaby romans jak z bajki, kto dałby jej tym samym sposobność do zwieńczenia opisywanej przez nią historii. I być może jest to marzenie ściętej głowy, ale jeśli nie pozostaje jej nic, jedynie ta wiara, to zamierza kurczowo się jej trzymać.
– po ścięciu w podstawówce włosów przy pomocy kuchennych nożyczek w końcu udało jej się je zapuścić do wymarzonej długości, więc dba o nie teraz jak o oczko w głowie,
– jest niepoprawną romantyczką. Wszystkie romcomy zna na pamięć i marzy o miłości jak z bajki, książki, czegokolwiek; ma jednocześnie wrażenie, że wiele sytuacji już bezpowrotnie przegapiła i nie pomaga jej w tym fakt, że każdy facet prędko tracił nią zawsze zainteresowanie – to z kolei na niczyją samoocenę nie wpłynęłoby najlepiej, więc nic dziwnego, że i dla niej stało się kompleksem,
– książka, którą pisze, to – jak sądzi – jej magnus opum, ale być może tak sobie tylko wmawia, żeby wytłumaczyć pokłady czasu, które (nieudolnie) wkłada w skończenie jej,
– może na taką nie wygląda, ale to amatorka kempingów – jako dziecko większość wakacji spędzała pod namiotem i do teraz uważa, że to absolutnie najlepszy sposób na oczyszczenie głowy;