
Urodził się gdzieś w Quebecu — mieście, którego uroku nie pamięta, bo nie było w nim nic do zapamiętania oprócz wypadku. Miał wtedy siedem lat; jechał z tyłu, w foteliku z Power Rangersami, z żetonem z arcadów w kieszeni i głową pełną niepokoju, który dopiero uczył się zabierać głos. Ojciec prowadził, matka została w domu, a całą resztę można dopisać samemu — deszcz, ciemność, może łoś, może po prostu zmęczenie i fakt, że czasem świat robi trach bez ostrzeżenia.
Ojciec zginął na miejscu.
Ethan wyszedł — przynajmniej fizycznie — cały.
Potem nadciągnęło Toronto. Beton, brud i początek tego długiego, ciągnącego się przez lata uczucia, że wszystko nie tak — że w ich życiu wszystko dzieje się na wspak. Matka pracowała w pralni, potem w sklepie z warzywami, potem chyba w niczym, bo ciało odmówiło. Ethan przez całe dzieciństwo miał jedną kurtkę na zimę i sześć wymówek, czemu nie pojedzie na szkolną wycieczkę; zawsze coś nie grało — a on próbował to ograć. Na gitarze.
Grał, jakby próbował wymusić na rzeczywistości jakiś sens. Śpiewał głosem, który nie był gotowy, ale był prawdziwy. Grał po kątach, w barach, w podziemiu TTC, gdzie echa brzmiały lepiej niż brawa. Technicznie bywał niechlujny — rzadko stroił gitarę do końca, nie zna nazw większości akordów, ale tworzy własne — dziwne, porwane, brzęczące nuty z opuszczonym palcem, które brzmiały jak deszcz o trzeciej w nocy na przystanku tramwajowym. Po liceum nie było studiów, bo nie było pieniędzy; te musiał zarobić sam — muzyką, staniem za barem albo z pomocą pierwszego, używanego aparatu, w którym pęknięta soczewka była celowym zabiegiem artystycznym dodającym zdjęciom surrealizmu apokaliptycznego uroku.
Lata prób wspięcia się na firmament mijały. Nagrał demo, które nikogo nie obeszło. Znalazł dziewczynę, która słuchała jego piosenek i potem zostawiła go dla realizatora dźwięku. Zaczęły się kompromisy, czyli w jego przypadku — fotografia. Złapał za aparat jak za kij ratunkowy. Najpierw robił zdjęcia ludziom na profilówki, potem wnętrzom na AirBnB, potem artystom, których już nie obchodziła sztuka, tylko zasięgi, ale gdzieś w tym wszystkim nauczył się patrzeć.Na światło. Na zmęczenie. Na pęknięcia w twarzach, które śmiały się na zlecenie.
Robił zdjęcia jak ktoś, kto nie wie, gdzie jest dom, ale potrafi go wypatrzyć w spojrzeniu nieznajomego o 15:46 w deszczowy czwartek.
Dziś nosi aparat jak broń — zawsze gotów, żeby udowodnić światu, że rzeczywistość ma filtr VSCO i że smutek Toronto wygląda najlepiej w szerokim kącie, ale między kliknięciami migawki nie może zapomnieć o muzyce. Wciąż ma świetne ucho — nie potrafi wyjaśnić, dlaczego coś działa, ale wie, kiedy coś brzmi prawdziwie. Czuje frazę, jakby oddychała razem z nim; gra tak, jakby za każdym razem miał nie zagrać już nigdy więcej. I tylko czasem milknie w połowie utworu — jakby się zawahał, czy zasłużył, żeby grać dalej.
Nie robi kariery, nie zbiera subskrypcji, nie gra koncertów. Znajomi z liceum kupują domy pod Guelph, biorą śluby, pokazują zdjęcia dzieci z napisem moje słoneczko ma już 62 miesiące. Ethan w tym czasie siedzi do 3:40 nad ranem, poprawia kontrast na zdjęciu ceglanej ściany, pije zimną kawę i zastanawia się, czy jeszcze kiedyś zagra ten numer, który od pięciu lat pisze, ale nie umie skończyć. Jego największy występ to może otwarty mikrofon w barze w Downtown, gdzie każdy z obecnych słyszał w nim coś innego — ból, wspomnienie, próbę przebaczenia. Dziś nie marzy już o sławie. Nie śpiewa prawie nikomu — chyba że sam sobie w kuchni wynajmowanego mieszkania w Greektown, przy zgaszonym świetle, gdy gotuje makaron, a wino w szklance może i jest tanie, ale przy okazji jest też ciepłe. Całe życie mógłby unieść na własnym plecach; aparat, stary futerał z naklejkami, plecak, w którym zawsze coś brzęczy — może bateria, może pigułka przeciwbólowa, może fragment czegoś, co kiedyś bolało, a dziś jest tylko wciśniętym między notesy odłamkiem przeszłości.
Zwłaszcza Hallelujah; gra tylko pierwszą zwrotkę i to tylko kiedy nikt nie patrzy, bo łamie mu się głos i robi się dramat.
Zna sześć rodzajów światła.
Od światła emocjonalnego po światło przez brudną firankę w mieszkaniu byłej, ale kiedy mu powiesz wymień różnicę między ubezpieczeniem społecznym i socjalnym, ma wyraz twarzy labradora na wietrze — niby żyje, ale nic nie rozumie.
Potrafi otworzyć wino zębami.
Ale zawsze zostaje mu trochę korka między trzonowcami.
Ma słabość do ludzi, którzy go nie pamiętają.
Zakochuje się w osobach, które widziały go raz — na imprezie, w autobusie, w snach. Idealizuje, a potem rozczarowuje się szybciej niż jego Canon łapie autofocus.
Jego telefon działa na słowo honoru.
Ekran pęknięty, pokrowiec porysowany, a gniazdo ładowania działa tylko pod kątem 74 stopni i z modlitwą do wszystkich bóstw elektryczności, ale nie kupi nowego, bo jeszcze działa.
Doba to tylko słownikowa definicja.
Żyje w trybie wiecznej blue hour; budzi się o 12:47, śniadanie je o 17, a kiedy dzwoni do mamy, to mówi: jestem zajęty, właśnie nagrywam — choć w rzeczywistości wpatruje się w screen z filmu, który przerwał w połowie dwa dni temu, bo bohater miał ojca, a on już nie.