that don't mean you're forgiven
2010
Miejscami jak to, Lazare Moreau gardził teatralną pogardą wyuczoną u własnej matki; brzydził się nimi na wzór ostentacyjnie okazywanej przez nią awersji. Tak samo jasny jak ona - jasnowłosy, jasnooki, jakby promień lutowego słońca uwięziony w osiemnastoletnim ciele - tak samo jak ona ostentacyjnie mrużył oczy pod ostrzałem bladawych neonów, wykrzywiał wargi w przerysowanym niesmaku, marszczył nos urażony ostrym zapachem przemysłowych środków do mycia podłóg. Nie marmuru, ale imitacji marmuru - i to było żałosne; nikt przy zdrowych zmysłach nie dałby się przecież nabrać.
Jeśli była w nim krzta zawiści względem szkolnej gawiedzi, której wolno było po zajęciach (wówczas więc, gdy Lazare szofer zawoził na treningi) wybrać się na zakupy warte całej tygodniówki, na trzeci z rzędu seans tego samego, miernego filmu o durnych superbohaterach, na kolację złożoną z tłustej pizzy, mlecznego szejka, i - oczywiście - potem bólu brzucha i mdłości, to chłopak nie pozwalał sobie jej okazywać, skutecznie zamaskowanej typowymi dlań przejawami przeświadczenia o własnej wyższości nad każdym, któremu w głębi duszy zazdrościł.
I gdyby nie pogłoska podszepnięta mu przez kogoś na treningu (z mieszaniną pogardy i przekory) -
- Słyszałeś? O tym podobno-jakimś-cudzie z Yorkdale Mall?!
- przez próg centrum handlowego z pewnością nie przestąpiłby aż do Świąt, jeśli nie dłużej, na zakupy udając się w towarzystwie rodzicielki do butików, w których witano zieloną herbatą (dla niego) i kieliszeczkiem Prosecco (dla niej), i w których ekspedientki nazywano "asystentkami", a przymierzalnie - "garderobą".
2025
O tej porze
Muzyka dobiegała już nie z potężnych, zawieszonych nad lodowiskiem głośników, które na spoczynek oddawały się o dwudziestej drugiej trzydzieści, a z porzuconego przez blondyna na bandzie telefonu. Za cicho by naprawdę ją posłyszeć ilekroć Lazare naprawdę nabierał tępa - ilekroć skalpelom płoz nakazywał ciąć powierzchnię bez litości i z żywą agresją - ale cały muzykalny podkład i tak był tu tylko dla picu. Lazare muzykę miał dziś w sobie.
Przewidywalną, zapętloną samą w sobie. Smutną. Coś, do czego nikt w życiu pozwoliłby mu naprawdę występować, ale na widownię składał się teraz wyłącznie nocny stróż - tak znużony pracą już w pierwszej godzinie swojej zmiany, że Lazare nie podejrzewałby go o jakiekolwiek próby krytyki. Krytyka wymagała wszak wysiłku.
Nikt go, w każdym razie, nie przegonił. Może ktoś go rozpoznał - i pozwolił mu zostać z litości. Albo wręcz przeciwnie - nikt twarzy skrytej w cieniach szarego kaptura bluzy nie połączył z nagłówkami wrzeszczącymi o sportowym skandalu sprzed paru miesięcy, i nie widział zatem przyczyny, dlaczego nie pozwolić samotnemu łyżwiarzowi na jeszcze jedno okrążenie, jeszcze jednego axla.
Nie przyszedł tu, żeby ćwiczyć - przyszedł, żeby wreszcie coś poczuć. Nie liczyłoby się zatem wcale, czy ruchy nadgarstków planował jeszcze przed ich wykonaniem, czy lądował płynnie, gładko, czy ukos bioder do ostatniego suwu stóp utrzymywał pod idealnym kątem. Ale Perfekcja przychodziła nawet wtedy, kiedy Lazare jej nie chciał. Jak choroba, której nie da się wyleczyć. Jak sama Śmierć - gdy przychodzi nieproszona.
2010
Na pierwszy rzut oka chłopak nie wyglądał na nic specjalnego. Za wysoki jak na ten sport, to po pierwsze. I chudy w sposób, w który często chudzi są synowie emigrantów - nie zaś smukły, jak zahartowane rygorem treningów ciała młodych sportowców z dziada-pradziada. Burzy ciemnych kędziorków wpadających mu do oczu nie zaakceptowałby na prawdziwym lodowisku żaden szanujący się trener. No i nogawek nasuniętych spodni nasuniętych na łyżwy - to, to już zakrawało o zagrożenie dla zdrowia!
Lazare podszedł do krawędzi bandy - lawirując w znienawidzonym tłumie plebsu, przestymulowany już masówką towarów atakujących go z każdej możliwej strony. Mimo, że nie widział chłopaka nigdy wcześniej - tylko słyszał o nim w szatni, w plotkach dotyczących nowego sezonu, i najróżniejszych widzimisię sponsorów - natychmiast wyłowił go w tłumu. Przytrzymał w polu widzenia, całą sylwetkę obejmując bystrym, oceniającym spojrzeniem błękitnych tęczówek. Zagryzł wargę, w myślach próbując samego siebie przekonać, że to na pewno nie będzie nic wyjątkowego, ale w kościach czując już, że cały jego świat zostanie zaraz przeprojektowany względem zupełnie nowych zasad.
Na sekundę, zanim Nadir zaczął taniec. Jak zapach ozonu przed burzą. Jak przeczucie końca świata, które przychodzi o jeden oddech za późno.
2025
Teraz, prawie pół życia później, Lazare poczuł go, zanim świadomie o nim pomyślał, i usłyszał go, zanim go zobaczył. Serce tracące nagle zwykły rytm. Szelest na peryferiach lodowiska. Był w pół lotu, kiedy to do niego dotarło.
Wylądował niby poprawnie, ale zwyczajnie brzydko, z koniuszkami palców muskającymi lód, z niepłynnym ruchem hamowania, z kontrolą nad własnym ciałem utraconą między jedną myślą, a drugą.
Nadir.
Jesteś -
Przez chwilę trwał, ze wzrokiem utkwionym w sufit i piersią rozszalałą przyspieszonym oddechem, jak zwierzę w świetle samochodowych reflektorów, czując, jak ogarnia go popłoch, panika. Potrzeba żeby raz w życiu porwać się na coś radykalnego - na walkę lub ucieczkę, na akt prawdziwej odwagi albo prawdziwego tchórzostwa. A potem, jak zawsze - zimno. Lazare wycofał się w siebie, nakazał twarzy zamienić się w maskę, sercu - w niezawodny, perfekcyjnie logiczny system, w którym nie ma miejsca na
Nie pokonał dzielącej ich odległości, nie zamknął dystansu - wypełnił go tylko ironią, głosem, który nie brzmiał jak jego zwykły ton - tylko jakby jego wersja po pożarze.
— Okropna nawierzchnia - stwierdził, koniuszkiem płozy trącając Bogu ducha winną powierzchnię lodu. Nie patrzył w stronę, po której przeczuwał obecność Nadira. Nie musiał. Jego sylwetkę nosił przecież po wewnętrznych stronach powiek jak znak wodny; i tę wersję sprzed piętnastu lat, i tę sprzed kilku miesięcy - Nie wiem jak ty to znosiłeś.
Przełknął, zamrugał. Pociągnął nosem - wszystko, żeby tylko kupić sobie czas na znalezienie odpowiednich słów. Bezskutecznie.
— Myślałem, że wyjechałeś.
nadir al khansa