ODPOWIEDZ
34 y/o, 187 cm
wtyka, wierny pies, ochroniarz w Emptiness
Awatar użytkownika
myśli mam sine
godność stłuczoną
marzenia powybijane

ego pęknięte
wolę zwichniętą
i serca otwarte złamanie
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

#1 Fall into the trap and you will know heaven


Nie będziesz brał imienia Pana Boga twego nadaremno… ale co wtedy, gdy Bóg dawno już spuścił wzrok, zajął się sobą, przeliczył swoje błogosławieństwa na dywidendy, a jego zasrane owieczki, każda z osobna i wszystkie razem, paradowały po świecie jak pijane cienie z przyklejonym grymasem pokuty, której nikt nie zamierzał spełnić? Gdy krzyż był z plastiku, a modlitwa tylko grą wstępów przed kolejnym rozczarowaniem.
Tak, miało być prosto. Miał być wieczór: zwykły, niezobowiązujący, o zapachu taniej wódki i jeszcze tańszych perfum, które kobiety wybierają tylko wtedy, gdy chcą się czuć niedotykalnie niebezpieczne. Miał zadanie – jakich wiele – do zrobienia, zaliczenia, zapomnienia. Bez krwi, bez dymu, bez tego pieprzonego chaosu, który wyłania się zawsze tam, gdzie ktoś postanowi przypomnieć światu, że los nie znosi spokoju. Przecież on tylko chciał zatopić zmęczenie. Przepuścić przez gardło kilka gramów zapomnienia, wstrząśniętych lodem, potem, a może łzami – trudno rozróżnić, gdy szklanka zaparowana, a powieka drży od zmęczenia tak głębokiego, że nawet sen się go lęka. Chciał tylko poklepać siebie po ramieniu i powiedzieć: Jeszcze nie dziś, kolego. Jeszcze nie dziś. Ale fortuna... ach, ta jego przeklęta muzopodobna opiekunka, ta wróżka od stłuczonych luster i przypadkowych orgazmów... ta go nie tylko nie chroniła — ona się śmiała. Śmiała się głośno, tarzając się po dachu kamienicy w Parkdale, z którego właśnie ktoś cisnął w jego kierunku starą torebkę pełną niezapłaconych rachunków i uraz. Gdyby tylko był poetą, może by z tej chwili zrobił ewangelię. A tak? Był tylko Ziggy. Człowiek o twarzy zrobionej z cieni i szwów, który nie uczył się na błędach, bo z błędów układał sobie drabinę – każda szczebel to porażka, która prowadziła go bliżej… no właśnie, czego?
Lichej śmierci...
Awantura wylała się na ulicę jak tłuszcz z przegrzanej patelni – syk, wrzask, bezład. Dzielnica aż zatrzęsła się od przekleństw i chaosu, jakby samo miasto upiło się tym samym co on. A gdzieś między tym wszystkim miał być bar, kobieta, zapomnienie. Zamiast tego była strzelanina, kelnerki krzyczące piskliwym głosem, i ktoś, kto ewidentnie uznał, że Ziggy to imię psa, którego można kopać bez konsekwencji.
Nie, Bóg się nie wtrącał. Nawet nie spojrzał. Wiedział, że tam, na górze, jeśli coś jeszcze siedziało, to tylko śmiech. Wysoki, czysty, bezinteresowny śmiech istoty, która od wieków obserwuje człowieka walącego głową w ten sam mur, licząc, że tym razem to mur się skruszy. Więc on też się zaśmiał. Krótko. Sucho. Z desperacją, którą zna tylko ten, kto zbyt wiele razy próbował być lepszym człowiekiem i za każdym razem kończył z zakrwawionymi dłońmi, długami w duszy i diablicą przy boku, która nie potrafiła odróżnić współczucia od zniecierpliwienia.
To nie był wieczór, który miał się wydarzyć. To był wieczór, który wydarzył się tylko dlatego, że nikt nie miał odwagi powiedzieć fortunie: przestań.
Kurwiu zasrany twej matki... — Och, łupnęło mu coś dosadnie w poskromie żuchwy. Typek miał siłę, a dźwięk policyjnych syren i raban komendy na glebę, nie pomagały uzyskać pełnię definicji, by uciekać. — Ugh, nie będę zbyt piękny...
Pozostanie piękny krwiak — pół ryja w kolorach katastrofy. Jasny chuj. Rzucił się z rykiem na goryla, znów szorując gębą o bruk, jakby miasto chciało mu przypomnieć, kto tu rządzi. Było boleśnie, było brudno, a on w takich chwilach nienawidził tego pieprzonego miasta bardziej niż samego siebie, co już coś znaczyło.
Do motoru ledwie kilka uliczek. Trzeba tylko się pozbierać, nie dać zabić i zwiać. Tyle. Proste. Odepchnął typa z całej siły, wstał jak z krzyża zdjęty, twarz pulsowała, ale adrenalina darła się głośniej. Patrzył z pogardą, jak tamten zalewa się krwią, rzygowiną i żalem. Mógłby go opluć z litości — gdyby ją jeszcze miał.
Do czasu. Zawsze do jakiegoś pieprzonego czasu. Za plecami – krok. Leciutki niczym obłok. I broń.
Litościwie mną gardzisz... — mruknął w kierunku nieba z czystym żalem, spoglądając za siebie. — Ja wyszedłem... jedynie po zakupy.
Kurwa.

Cierra Morris
mentolowy sztorm
Wszystko i nic
ODPOWIEDZ

Wróć do „⋆ W czasie”