

Matka śpiewała mi to do snu w dzieciństwie. Z biegiem lat odkryłem, że wiatr wieje tylko w oczy i cała sztuka polega na tym, aby skutecznie się osłaniać i jednocześnie znaleźć sposób, aby odpowiednio to wykorzystać.
Urodziłem się w Woolwich, dzielnicy portowej Londynu, gdzie zawsze trzeba mieć oczy dookoła głowy. Bloki z wielkiej płyty, zapach frytury i dym papierosów w windzie, a w porcie woń rozlanej ropy, mokrych lin i gnijących desek, które skrzypiały nawet bez wiatru. Woda przy brzegu była czarna, ciężka — jakby rzeka zbierała brudy całego miasta. Z dzieciństwa pamiętam głównie hałas; krzyki z klatek schodowych, syreny radiowozów lub karetek pogotowia nocą, brzęk szkła i ciszę, która przychodziła po wszystkim. W tej ciszy nauczyłem się słuchać ze zrozumieniem, analizować, planować jak przeżyć.
Ojciec pracował na kurcie rybackim, wypływał na całe miesiące. Zanim zapił się w wieku pięćdziesięciu nauczyłem się od niego, że żadna praca nie hańbi, o ile wykonuje się ją skutecznie. Matka pracowała na rynku, ogarniała dwa stoiska 一 rybne i z przetworami. Robiła co mogła, godząc pracę z wychowywaniem synów, ale w tamtych rejonach nawet dobre matki miały dzieci z wyrokami. Miałem dwóch braci. Jeden skończył w kanale, drugi w celi. Zostałem ja — cichy, wycofany, uważny.
Szkoła była tylko przystankiem, tłem koniecznym. W wieku trzynastu lat już roznosiłem koperty dla faceta, którego prawdziwego nazwiska nigdy nie poznałem. Zawsze mówiono na niego kierowca, ale nigdy nie dowiedziałem się co, lub kogo, woził, chociaż po latach mogę się tego domyślić. W wieku piętnastu lat znałem trzy sposoby na otwarcie samochodu i jeden na zamknięcie ust człowiekowi, który mówił za dużo, a gdy skończyłem osiemnaście zaciągnąłem się do wojska. Nie z przekonania, po prostu potrzebowałem zniknąć. Popełniłem błąd, nie zatarłem odpowiednio śladów, a wszystko to w akompaniamencie złego miejsca i czasu. Służba w Royal Logistic Corps była biletem w jedną stronę: Irak, transport, zaopatrzenie, czasem coś mniej oficjalnego. Byłem dobry. Nie pytałem, nie oceniałem, a dowódcy to lubili, przynajmniej do czasu, kiedy coś poszło nie tak. Zostałem zwolniony jako bohater, nagrodzony za specjalne zasługi, które miały być zwyczajnie trzymaniem języka za zębami. Nikt nie podał mi ręki na odchodne.
Wróciłem do Londynu odmieniony, chociaż nie całkowicie. Mówiłem jednak konkretniej, szybciej analizowałem i miałem krótszy zapalnik. Wtedy pojawiła się ksywka Grim. Nie pytałem, kto pierwszy tak mnie nazwał i dlaczego. Może to przez coś niepokojącego, co kryło się w moim spojrzeniu, może przez to, że dążyłem po trupach do celu, może przez skuteczność i bezkompromisowość. Ksywki mają to do siebie, że czasami po prostu pasują jak ulał. Ta przylgnęła na dobre.
Miałem już wtedy żonę i kilkuletnią córkę. Przez chwilę chciałem żyć z dala od tego całego syfu: uroczy dom, grill w weekendy, śmiech dziecka w ogrodzie.
Ale przeszłość nie chciała dać o sobie zapomnieć.
Londyn miał za ciasne ulice i za długie cienie. Jedna paskudna sprawa sprzed lat okazała się niezamknięta, a zemsta to cierpliwa, ale zimna i bezlitosna kochanka. Sprawa wróciła — nieoficjalna, ale wystarczająco zagrażająca, abym musiał podjąć drastyczne kroki, żeby ochronić rodzinę.
Ogarnąłem robotę w Toronto; porządna praca dla człowieka z kontaktami, który potrzebował kogoś cichego, szybkiego i lojalnego. Przemyślany wybór: duże miasto z szerokimi ulicami i podziemiem, które nie mówiło z brytyjskim akcentem. Spakowałem się w dwa dni i zabrałem rodzinę.
Zostawiłem wszystko inne.
Życie ze mną nie było bajką, a po tym, co widziałem w Iraku byłem jak tykająca bomba. Ostatecznie nie wybuchałem, nie przy rodzinie, ale to ciągłe odliczanie było nie do zniesienia. Olivia w końcu ode mnie odeszła, dziesięć lat temu. Rozwód był szybki i cichy, oddaliliśmy się od siebie z niezaleczonymi ranami, a nasza córka oberwała rykoszetem. Płaciła za błędy rodziców.
Nie jestem gangsterem, choć znam ich więcej, niż policja. Nie jestem ochroniarzem, choć chronię ludzi. Nie jestem detektywem, choć odkrywam prawdę szybciej niż ci, co ją sprzedają. Jestem potrzebny tym, którzy mają pieniądze, a nie mogą pokazać twarzy. Tym, którzy zakopali się w gówno po szyję i nie są w stanie wydostać się o własnych siłach.
Pracuję dla stałych klientów. Żadnych losowych numerów, zero emocji i sentymentów. Mój świat składa się głównie z rzeczy, które nie istnieją w świetle dnia. Wchodzę, gdy inni zawodzą. Wychodzę, zanim zrobi się za głośno.
Nie jestem potworem.
Nie jestem też bohaterem.
When the bough breaks the cradle will fall, And down will come baby, cradle and all.
Jestem numerem telefonu, który wybiera się, kiedy przychodzi taki moment, gdy wszystko zaczyna się walić. Nie każdy wie, co zrobić, żeby w odpowiednim momencie przewidzieć najgorsze i temu zapobiec — ja wiem i za to mi płacą.