

Jest mi o tyle Twych spojrzeń samotniej.
Pewne rany niezdolne są do zasklepienia.
Potwornie ropieją, pokrywają się dziwnie kruchą skorupą, jednak nigdy strupem — b o l ą, są nieustannym przypomnieniem odniesionych obrażeń, po których nie pozostają wygojone blizny o nierównych krawędziach, a bezdenne bruzdy wypluwające co chwilę szkarłatne skrzepy, są jak otchłanne korytarze prowadzące do infernalnych czeluści Dantejskiego piekła, ilekroć przymknęło się powieki. Pamięć bywała okrutna i zarazem niesprawiedliwa, ilekroć dla osadzenia w człowieku nowych traum, wydzierała z niego całe wspomnienia wraz ze wszystkimi uczuciami, jakie towarzyszyły chwilom, po których wreszcie pozostawała
p u s t k a .
Nieprzyjemna i trącająca dyskomfortem.
Nieważne jak zawzięcie pragnąłem sobie przypomnieć, jak zmuszałem osłabiony codziennością umysł do ponownego rozrysowywania utraconych prawd, szarzejących obrazów blednących dzień po dniu, rozmowa za rozmową, dopóki miłość niegdyś tląca się wątłym płomieniem w uderzeniach serca nie ustała, wypaliła się, odeszła na zawsze, zabierając ze sobą połówkę mnie. Niewiele reminiscencji kołatało subtelnie pod sklepieniem czaszki, jeszcze mnie ewokacji wyrywało naprzód w błahych skojarzeniach i gwałtownych wibracjach ustających sekundy później, kiedy bodziec zamierał, i zatrzymywało się wszystko inne, jakby nawet rzeczywistość potrzebowała krótkiego przestoju, chwili na złapanie oddechu, na teatralne, zbolałe westchnienie przed postawieniem kolejnego kroku.
Zacząłem uczyć się akceptacji, zajmowało to długie godziny, całe tygodnie, miesiące przemianowujące się bezgłośnie w lata, jednak matczyny głos zawsze łagodził drzemiący we mnie ogień, iskrzące wióry podpalające kolejne stosy usypywanych szczątków przeszłości, której brakowało coraz mniej. Zapamiętywane niegdyś z pieczołowitością detale — ulubione koszule ojca, poranne rytuały Tariaane, kamienie kaleczące bose stopy na wybrzeżu — wyblakły, a ja zmierzałem naprzód z niezachwianym przekonaniem, że tak trzeba, że nasze ścieżki rozminęły się wraz z sekundami po narodzinach, że wybraliśmy, i chociaż wciąż byliśmy jednością, to ze światem zmuszeni byliśmy mierzyć się w pojedynkę.
jak lepić serce w proch potrzaskane?
Nie doczekała tego wiekopomnego momentu.
Nie ujrzała mnie w mundurze, który zarzuciłem na ramiona nie tyle z poczucia obowiązku wobec Niej — matki będącej zawsze obok, wspierającej w sekundach gorzkich rozczarowań, karcącej za przejawy namacalnej głupoty — co z egoistycznego pragnienia, by dla drugiego człowieka stać się bohaterem, cokolwiek mogło to znaczyć. Nie zdążyłem powiedzieć jej, że teraz zamierzam podążać za wskazówkami ofiarowywanymi latami i czerpać inspirację z niezłomności, jaką emanowała przy każdym kroku, wypowiedzianym słowie, rozwiązanym śledztwie przynoszącym namiastkę sprawiedliwości. Nie zdążyłem się nawet pożegnać, bowiem ciało zdążyło wystygnąć przed przewiezieniem do kostnicy, była po służbie, w codziennym ubraniu; wciąż pamiętam zaschnięte, czerwone plamy pokrywające białą koszulę i sprane jeansy, w których zamierzała pogratulować mi małego
z w y c i ę s t w a ,
jakie w tamtych minutach, wypełnionych bólem odbierającym zdolność mówienia oraz oplatających ciasnym zaciskiem płuca, w których zaczynało brakować powietrza, przestało się liczyć. Jej porcelanowe policzki znaczył brud leśnej ziemi, gdzie została porzucona, dwadzieścia minut za miastem, na jednej z nieuczęszczanych leśnych dróg prowadzących wszędzie i zarazem donikąd, w jasnych włosach zatrzymała się woń wilgoci oraz zbutwienie jesiennych liści, jednak te obrazy powróciły miesiące później, kiedy otrząsnąłem się z szoku.
Nie pamiętam nawet, co dokładnie powiedziałem siostrze, od czego zacząłem wiadomość, jakimi słowami roztrzaskałem wszechświat Tarianne, na której twarz nawet nie potrafiłem spojrzeć, za bardzo Ją przypominała i chyba ta świadomość zapiekła najboleśniej, dlatego po wszystkim pozwoliłem jej odejść do świata będącego teraz domem, w którym mnie nie byłoby wygodnie, i pozwoliłem milczeniu spowić naszą dwójkę na następne lata.
oprócz własnej śmierci.
Ze szpitalnego łóżka obserwuję światła miasta za oknem.
Toronto wybudzało się niespiesznie z sennego marazmu, wyplątywało z miękkości pościeli narzuconej przez granatowy nieboskłon usłany gwiazdami, prostowało ramiona i odwracało twarz w kierunku wschodzącego słońca, brzask zapowiadał nowy dzień, nowy początek, nowe możliwości oraz nowe wyzwania, którym będzie należało sprostać, bowiem wszystko toczyło się powtarzalnym rytmem, od narodzin do śmierci; prawie mnie dopadła, niewiele brakowało do dożywotniego wtrącenia w zacienioną przestrzeń bezruchu. To takie miejsce, gdzie dłużej cię nie boli — t e r a z, pomyślałem, bolało wszędzie i nienaturalnie intensywnie, jakby każdy mięsień ponownie przeżywał tę noc, powracał do momentu mojego przymusowego wyłamania, przez które przybyło rzezanych w ciele bruzd.
Niegojących się ran.
Najgorsze były te niewidoczne dla oczu, te wgryzione we mnie lękiem i sennymi koszmarami, i nawracającymi obrazami pokrytymi mlecznobiałą szadzią, mglistym woalem wątpliwości, dlaczego przeżyłem, kiedy rozpaczliwie pragnąłem unicestwienia.