Paige Ellery


data i miejsce urodzenia
30.08.1988r., toronto | kanadazaimki
ona | jejzawód
chirurg ogólnymiejsce pracy
mount sinai hospitalorientacja
heteroseksualnadzielnica mieszkalna
guildwoodpobyt w toronto
od urodzeniaumiejętności
jest specjalistką w chirurgii ogólnej | ma zdolność do odcięcia emocji w kluczowym momencie, ale później konfrontuje się z nimi na osobności | ma fotogeniczną pamięć | sprawnie podejmuje decyzje pod presją czasu | posiada prawo jazdy typu G | potrafi przygotować proste, nieskomplikowane dania do przetrwania kolejnego dnia | jeździ na nartach biegowychsłabości
ma trudności z proszeniem o pomoc i nie potrafi mówić o swoich potrzebach | unika emocjonalnych konfrontacji | odczuwa lęk przed utratą kontroli | perfekcjonistka z tendencją do wypalenia | "i'm fine, i'm always fine"
Nie była kobietą chłodną - była kobietą skupioną. Różnica, choć subtelna, zmieniała wszystko. W towarzystwie często słuchała więcej niż mówiła, ale kiedy już się odezwała, jej słowa miały ciężar i miękkość zarazem - jak wełniany płaszcz przemoczony od deszczu. Nie odtrącała ludzi, tylko pozwalała im zostać, jeśli naprawdę chcieli. A jeśli nie chcieli - puszczała ich wolno, nie robiąc hałasu. Pochodziła z dzielnicy The Beaches, z domu położonego na skraju, gdzie zimą zapadała gęsta cisza sprzyjająca wsłuchiwaniu się we własne myśli. Wychowywała się w pełnej rodzinie - jako najstarsza z trójki dzieci, z siostrą, która zawsze miała siniaki na kolanach, i bratem, który marzył, że zostanie pilotem. Ich matka była artystką; nauczycielką w niedalekiej szkole podstawowej, gdzie pasją do malarstwa zarażała nowe pokolenia; ojciec wykonywał prosty, choć pożądany zawód - był hydraulikiem, dzięki czemu znał go każdy sąsiad, a jego dzieci i żona byli serdecznie witani na ulicach. Dom, już zawsze, będzie jej się kojarzyć z zapachem pieczonego chleba i gazetowego tuszu. Dzieciństwo miała dobre. Ciepłe. Nieśpieszne.
Można rzecz, że lekarzem chciała być od zawsze, choć nikt nie mówił jej, że musi. Pamiętała dzień, kiedy jako dziecko zobaczyła matkę z rozbitą wargą po poślizgnięciu się na lodzie - nie chodziło nawet o krew, ale o to, jak kruche nagle wydało się ciało. Coś w niej wtedy pękło i narodziło się równocześnie - potrzeba trzymania świata w całości. Później przyszły książki, anatomia, długie godziny z plastelinowymi modelami organów i zadrukowanymi zeszytami. Nikt jej nie musiał pilnować. Ambicja była jej kręgosłupem, ale to empatia sprawiała, że była w tym dobra.
Poznali się w ostatnich latach szkoły średniej, kiedy liście spadały z klonów jak sennie opadające westchnienia, a miasto pachniało zmrożoną ziemią i kawą zabieraną na wynos. Paige miała wtedy szesnaście lat i nosiła długie swetry, zbyt poważne jak na swój wiek. Siedziała w bibliotece, pochylona nad zeszytem z biologii, gdy usłyszała, jak ktoś pyta, czy może się dosiąść. Miał trochę za długie włosy, ramiona jakby stworzone do trzymania świata - albo przynajmniej kogoś, kto czasem wątpił, że zasługuje na bycie kochanym. Uśmiechnął się do niej tak, jakby znali się od zawsze. I ona - ku własnemu zaskoczeniu - odwzajemniła ten uśmiech. To była miłość, która nie potrzebowała prologu. Nie było w niej wzbraniania się, granic, gry. Tylko to ciche „tak”, które wybrzmiało w niej, zanim zdążyła się nad nim zastanowić. Chodzili razem na wagary, trzymali się za ręce w kolejce po frytki, dzielili słuchawki i przysięgali sobie rzeczy, których nikt wtedy nie miał prawa obiecywać. Ale oni wierzyli. Wierzyli w „zawsze”. Był jej równowagą - impulsywny, żywiołowy, pełen życia tam, gdzie ona była ostrożna i metodyczna. Kochał śmiać się głośno i nie przejmował się tym, co pomyślą inni. A ona… uczyła się od niego tej lekkości, jakby była nowym językiem. W zamian dawała mu stałość, spokój, dom w swoim spojrzeniu. Zamieszkali razem, gdy tylko było to możliwe. I choć życie stało się gęstsze od obowiązków, nie przestali siebie chcieć. Przez kilka lat zdawało się, że ta miłość przeżyje wszystko - pierwsze nocne dyżury, przemęczenie, rachunki, narastające różnice. Ale czasem miłość nie pęka - po prostu cichnie. Zostaje przykryta pod warstwą rutyny, przemilczana w spojrzeniach, które przestały się spotykać. Paige coraz częściej wracała do domu późno, z głową pełną pacjentów, z rękami pachnącymi betadyną i lateksem. A on… on czekał. Najpierw z ciepłym jedzeniem. Potem tylko z lampką wina. A potem już z niczym. Nie kłócili się. Rozpadli się z klasą. Bez dramatów. Jakby oboje chcieli oszczędzić temu pierwszemu „kocham cię” wspomnienia, które mogłoby je zbrukać. Kiedy odszedł, nie krzyczała. Usiadła na podłodze w kuchni, z kolanami pod brodą i płakała tak, że w pewnym momencie zapomniała jak się oddycha. I choć minęło tych naście miesięcy, Paige nadal pamiętała, jak smakowało to pierwsze zakochanie - każdy oddech był obietnicą, że wszystko jeszcze przed nimi. A może - gdzieś w niej - wciąż było.
W sali operacyjnej była cisza. Taka, która nie bierze się z braku dźwięków, lecz z koncentracji. Poruszała się w tej przestrzeni jak ktoś, kto zna nie tylko układ narządów, lecz również ukryte linie ludzkiego przetrwania. Jej ręce były pewne. Ruchy - czyste. Gesty - jak wyuczona modlitwa, bez zbędnych słów. Była chirurgiem ogólnym, w jednym z tych miejsc, gdzie ból przeplatał się z nadzieją, a noc potrafiła ciągnąć się przez trzy doby. Miała swoją rutynę: szarą, męczącą, ale dającą poczucie sensu. Pojawiała się wcześnie, wychodziła późno. Wkładała granatowy scrub jak zbroję. I choć zdarzało jej się zasnąć z głową na biurku w dyżurce, wciąż budziła się z myślą, że warto. Nie była tym typem lekarza, który rzuca dowcipem, by rozładować napięcie. Jej pacjenci czuli się przy niej spokojni nie dlatego, że mówiła wiele - ale dlatego, że mówiła to, co trzeba. Miała w sobie jakąś ciężką, cichą odpowiedzialność. Taką, która przychodzi z czasem, po setkach nacięć, zszytych ranach i nieprzespanych nocach, kiedy trzymało się kogoś za rękę, wiedząc, że może to być ostatni raz. Medycyna nauczyła ją oddzielać emocje od działania. Z czasem aż za dobrze. Po operacjach zdarzyło się jej wyjść na dach szpitala. Oddychała chłodnym powietrzem miasta, patrząc na świat z wysokości. Tam, ponad ulicznym hałasem i światłami karetek, mogła przez chwilę przestać być „doktor Ellery” i znowu stać się tylko kobietą. Paige. Siostrą. Kimś, kto tęskni. Kimś, kto czasem nie wie, jak wrócić do siebie.
Można rzecz, że lekarzem chciała być od zawsze, choć nikt nie mówił jej, że musi. Pamiętała dzień, kiedy jako dziecko zobaczyła matkę z rozbitą wargą po poślizgnięciu się na lodzie - nie chodziło nawet o krew, ale o to, jak kruche nagle wydało się ciało. Coś w niej wtedy pękło i narodziło się równocześnie - potrzeba trzymania świata w całości. Później przyszły książki, anatomia, długie godziny z plastelinowymi modelami organów i zadrukowanymi zeszytami. Nikt jej nie musiał pilnować. Ambicja była jej kręgosłupem, ale to empatia sprawiała, że była w tym dobra.
Poznali się w ostatnich latach szkoły średniej, kiedy liście spadały z klonów jak sennie opadające westchnienia, a miasto pachniało zmrożoną ziemią i kawą zabieraną na wynos. Paige miała wtedy szesnaście lat i nosiła długie swetry, zbyt poważne jak na swój wiek. Siedziała w bibliotece, pochylona nad zeszytem z biologii, gdy usłyszała, jak ktoś pyta, czy może się dosiąść. Miał trochę za długie włosy, ramiona jakby stworzone do trzymania świata - albo przynajmniej kogoś, kto czasem wątpił, że zasługuje na bycie kochanym. Uśmiechnął się do niej tak, jakby znali się od zawsze. I ona - ku własnemu zaskoczeniu - odwzajemniła ten uśmiech. To była miłość, która nie potrzebowała prologu. Nie było w niej wzbraniania się, granic, gry. Tylko to ciche „tak”, które wybrzmiało w niej, zanim zdążyła się nad nim zastanowić. Chodzili razem na wagary, trzymali się za ręce w kolejce po frytki, dzielili słuchawki i przysięgali sobie rzeczy, których nikt wtedy nie miał prawa obiecywać. Ale oni wierzyli. Wierzyli w „zawsze”. Był jej równowagą - impulsywny, żywiołowy, pełen życia tam, gdzie ona była ostrożna i metodyczna. Kochał śmiać się głośno i nie przejmował się tym, co pomyślą inni. A ona… uczyła się od niego tej lekkości, jakby była nowym językiem. W zamian dawała mu stałość, spokój, dom w swoim spojrzeniu. Zamieszkali razem, gdy tylko było to możliwe. I choć życie stało się gęstsze od obowiązków, nie przestali siebie chcieć. Przez kilka lat zdawało się, że ta miłość przeżyje wszystko - pierwsze nocne dyżury, przemęczenie, rachunki, narastające różnice. Ale czasem miłość nie pęka - po prostu cichnie. Zostaje przykryta pod warstwą rutyny, przemilczana w spojrzeniach, które przestały się spotykać. Paige coraz częściej wracała do domu późno, z głową pełną pacjentów, z rękami pachnącymi betadyną i lateksem. A on… on czekał. Najpierw z ciepłym jedzeniem. Potem tylko z lampką wina. A potem już z niczym. Nie kłócili się. Rozpadli się z klasą. Bez dramatów. Jakby oboje chcieli oszczędzić temu pierwszemu „kocham cię” wspomnienia, które mogłoby je zbrukać. Kiedy odszedł, nie krzyczała. Usiadła na podłodze w kuchni, z kolanami pod brodą i płakała tak, że w pewnym momencie zapomniała jak się oddycha. I choć minęło tych naście miesięcy, Paige nadal pamiętała, jak smakowało to pierwsze zakochanie - każdy oddech był obietnicą, że wszystko jeszcze przed nimi. A może - gdzieś w niej - wciąż było.
W sali operacyjnej była cisza. Taka, która nie bierze się z braku dźwięków, lecz z koncentracji. Poruszała się w tej przestrzeni jak ktoś, kto zna nie tylko układ narządów, lecz również ukryte linie ludzkiego przetrwania. Jej ręce były pewne. Ruchy - czyste. Gesty - jak wyuczona modlitwa, bez zbędnych słów. Była chirurgiem ogólnym, w jednym z tych miejsc, gdzie ból przeplatał się z nadzieją, a noc potrafiła ciągnąć się przez trzy doby. Miała swoją rutynę: szarą, męczącą, ale dającą poczucie sensu. Pojawiała się wcześnie, wychodziła późno. Wkładała granatowy scrub jak zbroję. I choć zdarzało jej się zasnąć z głową na biurku w dyżurce, wciąż budziła się z myślą, że warto. Nie była tym typem lekarza, który rzuca dowcipem, by rozładować napięcie. Jej pacjenci czuli się przy niej spokojni nie dlatego, że mówiła wiele - ale dlatego, że mówiła to, co trzeba. Miała w sobie jakąś ciężką, cichą odpowiedzialność. Taką, która przychodzi z czasem, po setkach nacięć, zszytych ranach i nieprzespanych nocach, kiedy trzymało się kogoś za rękę, wiedząc, że może to być ostatni raz. Medycyna nauczyła ją oddzielać emocje od działania. Z czasem aż za dobrze. Po operacjach zdarzyło się jej wyjść na dach szpitala. Oddychała chłodnym powietrzem miasta, patrząc na świat z wysokości. Tam, ponad ulicznym hałasem i światłami karetek, mogła przez chwilę przestać być „doktor Ellery” i znowu stać się tylko kobietą. Paige. Siostrą. Kimś, kto tęskni. Kimś, kto czasem nie wie, jak wrócić do siebie.
zgoda na powielanie imienia
niezgoda na powielanie pseudonimu
-Zgody MG
poziom ingerencji
średnizgoda na śmierć postaci
niezgoda na trwałe okaleczenie
niezgoda na nieuleczalną chorobę postaci
takzgoda na uleczalne urazy postaci
takzgoda na utratę majątku postaci
niezgoda na utratę posady postaci
nie