But Heaven knows, I'm miserable now
Cotygodniowe spotkania grupy wsparcia pachniały lurowatą kawą z pokaźnego rozmiarami termosu, cienkim papierem tanich kołonotatników wchodzących w skład obowiązkowego wyposażenia każdego z uczestników i czymś, co przypominało mu zapach szatni po treningu — zmęczenie ludzi miało swój własny, ciężki aromat. Lazare zwykł przychodzić ostatni, i wychodzić pierwszy - a gdy już na spotkaniach się znalazł, łatwo było dostrzec jak bardzo jest ku temu niechętny. Zawsze siadał z boku, może nie chcąc rzucać się w oczy komukolwiek, go mógłby go rozpoznać i połączyć z sylwetką oglądaną niegdyś w telewizji, a może zwyczajnie po to, by mieć jak najbliżej do wyjścia. Skrzyżowane ramiona i wzrok wbity w popękane kafelki podłogi wcale nie dodawały mu przystępności, a wręcz przeciwnie - pogłębiały tylko wrażenie, że blondyn cały się jeży, i nawet gdyby ktoś spróbował, zwyczajnie nie da się dotknąć. Ani fizycznie, ani emocjonalnie - jakby od całej reszty zgromadzonych tutaj
Mimo wielokrotnych zachęt ze strony prowadzących grupę - stoickiego, siwowłosego terapeuty z wieloletnim doświadczeniem, i towarzyszącej mu w ramach praktyk, aż nazbyt empatycznej i entuzjastycznej studentki ostatniego roku psychologii - Lazare nie zamierzał się odzywać i co tydzień dotrzymywał tej obietnicy z żelazną konsekwencją.
Sadie - jak wszystkich innych uczestników grupy - znał z widzenia, i tylko z imienia. Bo to, które wypisane miała na obowiązkowej plakietce (zbyt wesołej na okoliczności: HELLO! MY NAME IS...), zapamiętał z nieznanych sobie przyczyn. Może zapadła mu w pamięć, bo była - jak on sam - jedną z młodszych delikwentów w tym miejscu. A może dlatego, że - jak on sam - zdawała się tutaj z jakiegoś powodu nie pasować.
Zawsze siadała dwa krzesła dalej - a więc jeszcze bliżej drzwi niż sam LaRochelle - i w tej samej, jakby lekko skulonej pozie, niby próbowała schować się we własnym ciele. Kiedy prowadzący zadawał pytania grupie, spojrzenie blondynki przeskakiwało w bok, czasem, przelotnie, muskając sylwetkę Lazare. Czuł je, ale go nie podtrzymywał - domyślając się, że te zerknięcia nie są zaproszeniem, a jedynie przypadkiem. Zresztą, ze wszelkich rzeczy, jakich Lazare tutaj nie szukał, najbardziej nie szukał tu przyjaciół.
I tego dnia nie byłoby wcale inaczej - zwinąłby się ze spotkania tak szybko, że niektórzy w ogóle zapomnieliby, że się na nim w pierwszej kolejności pojawić. Ale w chwili, w której zbierał się do wyjścia, irytująca melodyjka telefonu oznajmiła, że właśnie otrzymał nową wiadomość. Ta zaś - że jego kierowca się spóźni, w sumie ciężko powiedzieć ile. Lazare zdezerterował więc do łazienki, i zamajaczył w niej tak długo, aż głosy rozchodzących się uczestników grupy zaczęły milknąć. Dopiero wówczas wychynął ze sterylnego pomieszczenia, i ruszył korytarzem, w nadziei, że na nikogo już się tutaj nie natknie.
Ale zamiast kompletnej pustki, los podrzucił mu Sadie - ostatnią osobę, która jeszcze ostała się w ich cotygodniowej przestrzeni, stojącej teraz przy automacie z kawą i walczącej z wiecznie zaciskającym się przyciskiem.
— Zacina, jak wszystko tutaj — rzucił, przekraczając próg sali spotkań i stając obok, w bezpiecznej, ale nie anonimowej odległości. — Trzeba uderzyć dwa razy z boku.
Z samego wierzchu chylącej się ku upadkowi piramidki papierowych kubków, Lazare ściągnął dwa, odwracając je na tyle sprawnie, że nie musiał przy tym dotykać ich rantów.
— Zrób dwie, jeśli możesz - poprosił - Choć pewnie obydwoje zdajemy sobie sprawę, że kawa o tej porze to gwarancja nieprzespanej nocy.
Sadie Mansfield