into someone you are not.
B ó l
niemal zawsze obejmował tylko jedną stronę ciała, jakby próbował odnaleźć zatraconą równowagę organizmu zawieszonego pomiędzy światami, egzystującego na granicy faktycznego istnienia a wyblakłego marazmu pozbawionego zaciekłości, z którą zwykł złowrogo rzucać wyzwanie codzienności przesiąkłej goryczą czarnej kawy wymieszanej ze smugą wypalanego o świcie papierosa. Niekoniecznie we własnym mieszkaniu, bo przecież wielokrotnie sypiał w obcych łóżkach i musiał nawyknąć do cudzej obecności, do miękkości pościeli nienależącej do rzeczywistości upstrzonej jakimikolwiek nadziejami; nawet jeśli g ł ę b i a odważyła się wykiełkować ze spokoju osiadającego gdzieś między żebrami w kruchych uderzeniach serca, wciąż pozostawał realistą, który nie żył ani tu, ani tam. Jak fantasmagoria zrodzona z sennych majaków, chociaż dostrzegana i na jawie to wciąż pokryta półprzezroczystą rachitycznością. Jednego poranka faktycznie był Tolliverem o oczach skrzących nieludzką determinacją oraz boleśnie napiętych mięśniach spragnionych czegoś więcej od ostrożności w kreślonych raportach, by wieczorem ze zręcznością zrzucającego skórę stworzenia wpełznąć w kolejną tożsamość narzucającą mu wszystko — od akcentu zaległego między kolejnymi głoskami, po sztywność stawionych kroków czy nawet finezyjność
k o n t u r o w a n y c h
myśli nienależących dokładnie do Niego, tylko do persony wyuczonej wyraźnie wyrysowanej roli. Poniekąd bywał bardziej ludzki jako ten drugi, jako konstrukt mięsistych tkanek powlekających kościste rusztowania utrzymujące całość w pionie, bowiem w przeciwnym razie wszystko — szczególnie to, co pokryte pierwszą rdzą zwiastującą przyszłą korozję — runęłoby w bezdenną otchłań pożerającą całkowicie fizyczną skorupę i po najdrobniejsze cząstki niematerialnego jestestwa.
Jednak teraz czuł głównie b ó l niedający się zdefiniować, nie tak po prostu.
Cierpienie rozkładało się równomiernie przez wielopłaszczyznowość ciał oraz masek, by starczyło na każdy kawałek rozczłonkowanej powłoki, pod którą (gdzieś w trzewiach skomplikowanej istoty ozdobionej w jasne oczy oraz ponure myśli) żarzyły iskry śmiertelności smakującej piołunową goryczą rozlewającej w ustach i osadzającej na dziąsłach. Ciche stęknięcie wyrwało się spomiędzy spierzchniętych warg, kiedy podskórny spazm ponownie zaatakował — bez uprzedzenia, g w a ł t o w n i e, wyzuty ze wszelkiej delikatności, bo ciało przyozdobione w konstelacje świeżych blizn wciąż goiło obrażenia. Te czysto fizyczne wydawały się prostsze, zamknięte w konkretnych definicjach i poddające się określonemu leczeniu, te osadzone głębiej stanowiły wyzwanie dla mężczyzny balansującego obecnie nad przepaścią, niewiele potrzebował do wychylenia zza bezpiecznej krawędzi, ale
n a d a l
jakaś niewidzialna dłoń chwytała przeguby i ciągnęła ku przeciwnej stronie. Albo poddawał się temu mimowolnie, nie potrafił jednoznacznie powiedzieć, otumaniony rozpaczą, bezradnością oraz przeciwbólowymi środkami, które niekiedy wydawały się koniecznością, nieważne jak próbował udawać. Przed samym sobą nie mógł.
Kiedy usłyszał intensywne pukanie do drzwi, żołnierską melodię rytmicznie wystukiwanych uderzeń, w których pobrzmiewało narastające zniecierpliwienie, pragnął przede wszystkim odgłosu jej oddalających się kroków, bo wiedział doskonale, kto znajdował się po drugiej stronie i kogo tak bardzo nie chciał widzieć. Konfrontacja, na którą nie był gotów — możliwe, że O n a także nie, przecież tak wiele czasu minęło, tak wiele murów wznieśli pomiędzy przez wszystkie lata spędzone daleko od siebie, nawet jeśli pozornie blisko, to przeszłość wreszcie przestała mieć znaczenie. Zastanowił się, czy rzeczywiście ostatnią rozmowę odbyli zaraz po pogrzebie matki?
Zanim jednak odpowiedział, rozrastające się w mężczyźnie poirytowanie zaczęło niebezpiecznie powarkiwać, obnażając ostrość zębów i zmusiło go do działania, do ruchu, do dźwignięcia własnego ciężaru i pokonania odległości z sypialni do drzwi wejściowych; nienawidził bezczynności, bycia bezużytecznym, chociaż teraz drażniło go dosłownie wszystko.
— Tarianne, miej litość… — Otworzył jej z wyraźną złością, która ugrzęzła w wyrzuconych słowach i ani myślała złagodnieć. Ogień płonął w nieprzyjemnie intensywnym spojrzeniu, próbował przeniknąć przez nałożoną zbroję osłaniającą przed rzeczywistością, stopić tę ochronną warstwę wraz z kobietą stojącą naprzeciw, chociaż to bezcelowe działanie; tak czy inaczej skończyłoby się niepowodzeniem, nieważne jak długo by próbował. — Wiesz, która jest godzina? — Prychnął przed wycofaniem w głąb mieszkania, w którym wychowywał się od cierpkiej, wiekopomnej chwili dzielącej calutki świat wpół.
Żadnego powitania, żadnego podziękowania, n i c .
Jedynie pozostawienie drzwi na oścież, by podjęła samodzielną decyzję o wkroczeniu do środka albo potulnego wycofania; na nieszczęście obydwojga, nienawykła była do poddawania się,
— Nie minęły nawet cztery dni, od kiedy wypisali mnie ze szpitala. Nie zamierzasz chyba się tutaj wprowadzić, by pilnować mnie codziennego podczas łykania tabletek…
Tarianne Sullivan
