ODPOWIEDZ
31 y/o, 185 cm
detektyw ds. narkotyków w Toronto Police Service Headquarters
Awatar użytkownika
Detektyw o skórze upstrzonej konstelacjami blizn — człowiek żyjący na granicy światła i cienia, poszukuje prawdy w świecie karmiącym kłamstwami. Balansuje pomiędzy rozsądkiem a szaleństwem, nie chcąc zatracić siebie.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiwhatever
postać
autor

— 1.
❛ Don't allow your wounds to turn you
into someone you are not.

  B ó l
  niemal zawsze obejmował tylko jedną stronę ciała, jakby próbował odnaleźć zatraconą równowagę organizmu zawieszonego pomiędzy światami, egzystującego na granicy faktycznego istnienia a wyblakłego marazmu pozbawionego zaciekłości, z którą zwykł złowrogo rzucać wyzwanie codzienności przesiąkłej goryczą czarnej kawy wymieszanej ze smugą wypalanego o świcie papierosa. Niekoniecznie we własnym mieszkaniu, bo przecież wielokrotnie sypiał w obcych łóżkach i musiał nawyknąć do cudzej obecności, do miękkości pościeli nienależącej do rzeczywistości upstrzonej jakimikolwiek nadziejami; nawet jeśli g ł ę b i a odważyła się wykiełkować ze spokoju osiadającego gdzieś między żebrami w kruchych uderzeniach serca, wciąż pozostawał realistą, który nie żył ani tu, ani tam. Jak fantasmagoria zrodzona z sennych majaków, chociaż dostrzegana i na jawie to wciąż pokryta półprzezroczystą rachitycznością. Jednego poranka faktycznie był Tolliverem o oczach skrzących nieludzką determinacją oraz boleśnie napiętych mięśniach spragnionych czegoś więcej od ostrożności w kreślonych raportach, by wieczorem ze zręcznością zrzucającego skórę stworzenia wpełznąć w kolejną tożsamość narzucającą mu wszystko — od akcentu zaległego między kolejnymi głoskami, po sztywność stawionych kroków czy nawet finezyjność
  k o n t u r o w a n y c h
  myśli nienależących dokładnie do Niego, tylko do persony wyuczonej wyraźnie wyrysowanej roli. Poniekąd bywał bardziej ludzki jako ten drugi, jako konstrukt mięsistych tkanek powlekających kościste rusztowania utrzymujące całość w pionie, bowiem w przeciwnym razie wszystko — szczególnie to, co pokryte pierwszą rdzą zwiastującą przyszłą korozję — runęłoby w bezdenną otchłań pożerającą całkowicie fizyczną skorupę i po najdrobniejsze cząstki niematerialnego jestestwa.
  Jednak teraz czuł głównie b ó l niedający się zdefiniować, nie tak po prostu.
  Cierpienie rozkładało się równomiernie przez wielopłaszczyznowość ciał oraz masek, by starczyło na każdy kawałek rozczłonkowanej powłoki, pod którą (gdzieś w trzewiach skomplikowanej istoty ozdobionej w jasne oczy oraz ponure myśli) żarzyły iskry śmiertelności smakującej piołunową goryczą rozlewającej w ustach i osadzającej na dziąsłach. Ciche stęknięcie wyrwało się spomiędzy spierzchniętych warg, kiedy podskórny spazm ponownie zaatakował — bez uprzedzenia, g w a ł t o w n i e, wyzuty ze wszelkiej delikatności, bo ciało przyozdobione w konstelacje świeżych blizn wciąż goiło obrażenia. Te czysto fizyczne wydawały się prostsze, zamknięte w konkretnych definicjach i poddające się określonemu leczeniu, te osadzone głębiej stanowiły wyzwanie dla mężczyzny balansującego obecnie nad przepaścią, niewiele potrzebował do wychylenia zza bezpiecznej krawędzi, ale
  n a d a l
  jakaś niewidzialna dłoń chwytała przeguby i ciągnęła ku przeciwnej stronie. Albo poddawał się temu mimowolnie, nie potrafił jednoznacznie powiedzieć, otumaniony rozpaczą, bezradnością oraz przeciwbólowymi środkami, które niekiedy wydawały się koniecznością, nieważne jak próbował udawać. Przed samym sobą nie mógł.
  Kiedy usłyszał intensywne pukanie do drzwi, żołnierską melodię rytmicznie wystukiwanych uderzeń, w których pobrzmiewało narastające zniecierpliwienie, pragnął przede wszystkim odgłosu jej oddalających się kroków, bo wiedział doskonale, kto znajdował się po drugiej stronie i kogo tak bardzo nie chciał widzieć. Konfrontacja, na którą nie był gotów — możliwe, że O n a także nie, przecież tak wiele czasu minęło, tak wiele murów wznieśli pomiędzy przez wszystkie lata spędzone daleko od siebie, nawet jeśli pozornie blisko, to przeszłość wreszcie przestała mieć znaczenie. Zastanowił się, czy rzeczywiście ostatnią rozmowę odbyli zaraz po pogrzebie matki?
  Zanim jednak odpowiedział, rozrastające się w mężczyźnie poirytowanie zaczęło niebezpiecznie powarkiwać, obnażając ostrość zębów i zmusiło go do działania, do ruchu, do dźwignięcia własnego ciężaru i pokonania odległości z sypialni do drzwi wejściowych; nienawidził bezczynności, bycia bezużytecznym, chociaż teraz drażniło go dosłownie wszystko.
  — Tarianne, miej litość… — Otworzył jej z wyraźną złością, która ugrzęzła w wyrzuconych słowach i ani myślała złagodnieć. Ogień płonął w nieprzyjemnie intensywnym spojrzeniu, próbował przeniknąć przez nałożoną zbroję osłaniającą przed rzeczywistością, stopić tę ochronną warstwę wraz z kobietą stojącą naprzeciw, chociaż to bezcelowe działanie; tak czy inaczej skończyłoby się niepowodzeniem, nieważne jak długo by próbował. — Wiesz, która jest godzina? — Prychnął przed wycofaniem w głąb mieszkania, w którym wychowywał się od cierpkiej, wiekopomnej chwili dzielącej calutki świat wpół.
  Żadnego powitania, żadnego podziękowania, n i c .
  Jedynie pozostawienie drzwi na oścież, by podjęła samodzielną decyzję o wkroczeniu do środka albo potulnego wycofania; na nieszczęście obydwojga, nienawykła była do poddawania się, on też nie.
  — Nie minęły nawet cztery dni, od kiedy wypisali mnie ze szpitala. Nie zamierzasz chyba się tutaj wprowadzić, by pilnować mnie codziennego podczas łykania tabletek…

Tarianne Sullivan <3
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
mów mi trauma
31 y/o, 172 cm
ex - Royal Navi; koordynator logistyczny Port of Scarborough
Awatar użytkownika
Fata viam invenient, sed animus facit iter
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkishe/her
postać
autor

when death
takes my hand
i will hold you with the other
and promise to find you
in every lifetime



Kim właściwie stałeś się, bracie? Pytanie nie dawało jej spokoju, rozrastało się w głowie jak chwast, którego nie sposób wyrwać, bo korzenie sięgały zbyt głęboko. Obrazoburczy sznyt podświadomości, cięcie w poprzek dawnych wspomnień, kreował co rusz nowe, wypaczone wizje — jedne groźniejsze od drugich. A jednak żadne nie brzmiało wystarczająco prawdziwie.
Wyjechała w pośpiechu, z jedną wojskową torbą i sowitą odprawą, jakby uciekała, choć przecież pędziła ku czemuś, co mogło złamać ją w pół. Lot do Toronto dusił ją jak źle dopasowany kołnierz. Cały czas miała przed oczami widok, którego obawiała się najbardziej — cichej sali, zamkniętej trumny, nieruchomych dłoni, które pamiętały jeszcze uścisk dzieciństwa. Ten sam strach co wtedy, gdy straciła matkę, rozlewał się po niej gorzkim prądem. Tyle lat później, a wciąż nie potrafiła stawić mu czoła bez ścisku w gardle. Spotkanie po latach było niczym zderzenie dwóch obcych. Ona — wyprostowana, z oczami skupionymi jak w obiektywie snajpera, gotowa zapanować nad emocjami nawet wtedy, gdy chciały wyrwać się na powierzchnię. On — zamknięty, surowy, patrzący tak, jakby z każdej strony spodziewał się ciosu. Oboje ulepieni z innej gliny służby, każdy wpisany w inny rozdział życia, z innym nazwiskiem, innym początkiem i końcem. I jakby te lata, ten rozłam, miały uczynić ich ludźmi bez wspólnego języka.
Wypychał ją z każdej możliwej ścieżki do siebie. Subtelnie, chłodno, z tą pozorną łagodnością, za którą kryła się determinacja odcięcia jej raz na zawsze. Może chciał ją chronić. Może tylko siebie. Ale nie rozumiał jednego — że ona wróciła nie po to, by stać w drzwiach. Wracała, by wejść do środka.
Nie bracie, tym razem cię nie opuszczę. Nawet jeśli będziesz zamykał drzwi, ja znajdę klucz. Nawet jeśli będziesz milczał, ja nauczę się słuchać ciszy. I choćbyś udawał, że nas nie było — ja pamiętam wszystko. I nie pozwolę, byś zniknął jeszcze zanim naprawdę wrócisz.
Panie Bergeron — Mruknęła w tonie ostrym jak krawędź stępionego bagnetu, pozbawionym choćby cienia ciepła, jakby każde słowo musiało najpierw przejść przez filtr lat wojskowej dyscypliny, by stracić wszelką miękkość. Radość? Ta dawno została z niej wybita — kropla po kropli, komenda po komendzie, aż w końcu została tylko nieustępliwość i instynkt przetrwania. — Lekarz mówił, abyś powoli rozciągał ciało, zaczął powoli się ruszać i nie zamykać się na ludzi... Głupiś — zbeształa go, spoglądając w niemalże takie samo nieustępliwe spojrzenie, jak to jej własne.
Poprawiła materiałową torbę z zakupami, czując, jak ciężar przesuwa się na bark, a mięśnie reagują znajomym napięciem. Wsunęła ciężki bucior w szczelinę otwartych drzwi, opierając go o framugę w geście, który nie pozostawiał miejsca na sprzeciw. Spojrzała na niego — na twarz, którą pamiętała inaczej, na sylwetkę, którą kiedyś mogła opisać bez zastanowienia. Teraz wyglądał, jakby życie go połknęło, zmieliło na pył i wypluło w miejscu, które nie oferuje ratunku. W jego oczach kryło się coś, co znała aż za dobrze — echo własnych upadków, tylko w innej tonacji bólu.
Otwórz tutaj okna, wyczuwam tutaj padlinę — trzasnęła na ślepo drzwi, rozglądając się po widocznym rozgardiaszu. Ech, ciężko będzie zwojować fortecę negatywów. — W skali do pięciu, jak jesteś zdenerwowany moją obecnością? W skali do dziesięciu, jak bolą rany?

Tolliver Bergeron
mentolowy sztorm
Wszystko i nic
31 y/o, 185 cm
detektyw ds. narkotyków w Toronto Police Service Headquarters
Awatar użytkownika
Detektyw o skórze upstrzonej konstelacjami blizn — człowiek żyjący na granicy światła i cienia, poszukuje prawdy w świecie karmiącym kłamstwami. Balansuje pomiędzy rozsądkiem a szaleństwem, nie chcąc zatracić siebie.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiwhatever
postać
autor

  Byli jak dwa żywioły niezdolne do współistnienia, prędzej do wzajemnego unicestwiania, raz za razem, powoli i w agonii, niekontrolowane potęgi zdolne do anihilowania
  w s z y s t k i e g o
  oraz k a ż d e g o, kto tylko zostałby wciągnięty w bezdenną otchłań wybuchu, który przecież zawsze był kwestią czasu, nawet we wczesnym dzieciństwie; pozornie bliscy, jednak Tolliver wielokrotnie odczuwał niejakie zaszczucie ze strony więzi, co miała być na zawsze. Byli jak żywioły wykreowane niewidzialną ręką bezimiennego artysty rzeźbiącego trochę na ślepo, trochę w pogoni za wygasającym szybko uczuciem eterycznego natchnienia, po czym — upstrzone barwami żarzącymi wściekle na własny widok — wepchnięte do smętnej, ludzkiej krainy jedynie dla uwypuklania kontrastu charakterów i pragnień, dwie wymykające się rozsądkowi siły zwalczające siebie nawzajem, bo najwyraźniej to jedyne, co potrafili robić. Już dawno pogodził się z faktem, że ich ścieżki rozeszły się w przeciwnych kierunkach, bowiem zawsze zmierzali do skrajnie odmiennych destynacji, nawet jeśli nawołujące wewnątrz głosy brzmiały podobnie, to było to boleśnie złudne. Jeśli kiedykolwiek zdarzało mu się myśleć o siostrze, to coraz częściej rozmywała się pośród nielicznych wspomnień chowanych w sercu, ale i to wydawało się naturalne, n i e w y m u s z o n e, zwyczajnie dryfowali przez życiowe sztormy do innych portów, jak ludzie czynili od zawsze. Wyjątkowo szybko nauczył się, że nic nie było wieczne, że wszystko miało początek, ale również koniec, że uczucia prędzej czy później
  w y p a c z a ł y
  pierwotną formę, kształt wyrzezany przez uczucia albo ich brak, bo przecież prędzej czy później najgłębsze zażyłości dogasały w nędzy. Akceptował to, bo zapisane w gwiazdach przeznaczenie zawsze wydawało się nieuchronne, a jednak teraz była tutaj, ponownie skrzyżowała ścieżkę z bratem gotowym oddać ją w ramiona zapomnienia. Perfidnie zdecydowała się zakraść do jego rzeczywistości — nieszczególnie uporządkowanej, c h a o t y c z n e j, zdziczałej przez ostatnie zdarzenia — i ani myślała odpuścić.
  Poniekąd, jakby miał mówić szczerze, imponowała mu uporem, jednak przyglądając się temu dłużej doskonale dostrzegał kontury tego, co ją ukształtowało, co budowało upartość wyzierającą ze spojrzeń, ze słów, ze wszystkich żołnierskich kroków.
  Chciał tego czy nie, ale byli podobni, niemalże identyczni.
  — Panno Sullivan — odburknął z czystej powinności. — Lekarz mówił także, że powinienem zadbać o własne nerwy, no i proszę — zjawiasz się dokładnie w momencie, w którym zdążyły się stępić — odpowiedział bez cienia złośliwości. Mówił ze szczerością, niewątpliwie bolesną do pewnego stopnia, jednak jej ciało wraz z myślami dawno zdążyło uodpornić się na pociski, bo właśnie takie mechanizmy obronne przejawiali, wciąż pamiętał i siebie, i Ją zaraz po pogrzebie matki.
  Jeśli zaczęliby spisywać wszystkie dzielone ze sobą traumy wtłoczone ornamentami bólu w membranę serca oraz lęki zaległe nieprzyjemnym ciężarem pod powiekami, które Tolliver coraz częściej wolał zostawiać otwarte, bo w przeciwnym razie przychodziły koszmary przeżywane p o n o w n i e, to prawdopodobnie potrzebowaliby wielu kartek papieru. Takiego, który później potraktowaliby ogniem starej, zdezelowanej zapalniczki, jedynej namacalnej
  r z e c z y
  (jeśli zignorować fakt, że był jeszcze On — Ollie we własnej osobie)
  pozostawionej tutaj przez ojca, za wyjątkiem Tary wpraszającej się właśnie bezpardonowo w progi nieswojego mieszkania, gdzie nieszczególnie wyczuwała rodzinną atmosferę, chociaż mieszkanie należało wcześniej do Niej, do kobiety noszącej miesiącami pod sercem. Przez ułamek sekundy zawiesił się nad myślą, czy dostrzegała tutaj cokolwiek z czasów łagodniejszej ręki, czy zazielenione kwiaty w glinianych donicach albo kolekcja klasycznej literatury przywoływała jakiekolwiek wspomnienia, czy może zdążyła zapomnieć te m o m e n t y, w których odnajdywali komfort w milczeniu matki pochłaniającej kolejne rozdziały Zbrodni i Kary.
  Instynktownie sięgnął wzrokiem okładki nadgryzionej przemijaniem. Grzbiet książki wydawał się łypać złowrogo na niego, bo chociaż i on uwielbiał tę historię, przez całe pięć lat nie odważył się ponownie zajrzeć do środka, za bardzo bolało. Bardziej niż wszystko, co wydarzyło się podczas nieudanej akcji.
  — Poza skalą — odparł z wyraźnym, teatralnym wręcz westchnieniem na pierwszą część pytania. — Pamiętaj, że zawsze mogę cię oskarżyć o nękanie albo wystąpić o całkowity zakaz zbliżania się, wiec potraktuj tę wizytę jako… Spotkanie ostatniej szansy — zagroził jeszcze, otwierając jedno z okien dla przysłowiowego świętego spokoju. Przez sekundę rozważał, czy nie powinien właśnie demonstracyjnie przyjąć garści tabletek skropionych alkoholem, jednak nawet niechęć wywoływana obecnością Tary nie zdołałaby zagłuszyć zdrowego rozsądku; nie chciał tkwić w stanie zawieszenia dłużej niż to konieczne, dlatego obiecał sobie wrócić do pracy tak szybko, jak tylko było to możliwe. Musiał.
  Wciąż czekały niedokończone sprawy.
  — Tarianne.
  Obrócił się do siostry w poszukiwaniu odpowiedzi.
  — Dlaczego przyjechałaś? I nie, daruj sobie i mnie koślawe wymówki. — Uniósł dłoń, nie pozwalając jej natychmiast dojść do słowa. — Dlaczego przyjechałaś teraz? — To nie pierwszy raz, kiedy odnoszę obrażenia. — Mogłaś zadzwonić. — Pewnie bym nie odebrał. — Co t u t a j robisz?
  W Toronto.
  W tym mieszkaniu.
  W mojej obecności.

Tarianne Sullivan *_*
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
mów mi trauma
ODPOWIEDZ

Wróć do „#107”