

urodzony wraz z krzykiem gubiącym się we mgłach okrywających wyspę wrzosów i burz. Wyrwany z nich niebawem, by zniewolony został kajdanami promieni, tańczącymi na ruinach wielkiego imperium.
Nie mogłeś pamiętać; pierwszych miesięcy utkanych głosami śpiewającymi Ci piękne kołysanki. I długo po nich wspomnienia tego tulić miały Cię do snu. Przez kilka długich miesięcy po narodzinach żyłeś otoczony kochającą rodziną, choć po alabastrowych policzkach twojej matki wieczorami spływały lśniące strumienie łez. Płakała z tęsknoty za tym, co niebawem miało ten raj zniszczyć i odebrać was przyjaznej wam ziemi. Pojmać do złotej klatki otoczonej włoskimi wzgórzami oraz pachnącej winoroślami kwitnącymi w objęciach słońca. Przekazać ostatecznie niczym klątwę swoje nazwisko pierworodnemu, jakby nigdy wcześniej się go nie wyparł we własnym sercu...
Twoje dziecięce dłonie powoli sięgają ku delikatnie kołysanej tafli wody, by zatańczyć przez chwilę opuszkami palców po niej. Z cichym westchnięciem uniosłeś spojrzenie znad murku fontanny mieszczącej się przed rodzinną rezydencją, by pomknąć nim daleko w kierunku winnicy. Gdzieś między winoroślami błądzić powinna twoja niańka, panicznie szukając Cię rząd po rzędzie. Powróciłeś spokojnie do przerwanej zabawy, by z wiekiem namaszczeniem wybrać odpowiednie miejsce do pierwszego wodowania Deirdre. Zaciskałeś dziecięce dłonie na drewnianym modelu wykonanym przez twego dziadka, który podarował Ci przed powrotem do Włoch. Och, Cas! Czy żal ścisnął Twoje serce, gdy z pochyloną pełną kędziorków głową obserwowałeś, jak łódka swój dziewiczy rejs odbyła w kierunku zzieleniałego dna? Tego dnia morscy bogowie z kpiną podarowali Ci pierwszego pstryczka w nos, a mimo to właśnie wtedy zaczęła kiełkować w Tobie żarliwa miłość do żeglarstwa. I s k i e r k a nie pojawiająca się nigdy więcej na innych zajęciach dodatkowych, którymi w następnych latach zostawałeś nieustannie zasypywany przez ojca.
Łzy spływające po Twoich młodzieńczych policzkach mieszały się z sączącym się z nieba deszczem, kiedy drżałeś lekko od chłodu w objęciach własnych ramion. Na w y g n a n i u, gdyż ojcowskie oczy nie mogły dłużej znieść twojej żałoby. Ze wzrokiem utkwionym w malujące się przed Tobą klify, nie czułeś jednakże ciężaru porzucenia. Po raz pierwszy odkąd pamiętałeś, nie musiałeś dusić w sobie palącego od środka łkania.
Fergus; przedarło się przez utwór wygrywany ulewą i uderzeniami fal o skały, nim zdołałeś go dostrzec. Pochylony starszy mężczyzna w zaledwie kilku krokach znalazł się przy Tobie, powoli opadając na trawę tuż obok. Rozchyliłeś usta gotowy, by mimowolnie już wypuścić z nich wyćwiczoną formułkę na przeprosiny po nagłym zniknięciu. Odszukując speszony jego spojrzenie, dostrzegłeś w oczach — takich samych jak Twoje i jej — dziadka smutek, wiążący was więzią zrozumienia. Bez słowa poklepał Cię po plecach i tylko — aż! — objął silnym ramieniem, pozwalając Twoim myślom chaotycznie kotłować się w ciszy niosącej ulgę. Wolność!
Więzy spojrzeń dopadały Twojego ciała z każdej strony, gdy nonszalanckim krokiem przemierzałeś aż do przepychu wystrojoną salę. Ubrany w idealnie skrojony pod Ciebie garnitur mógłbyś uchodzić za wzorowego syna własnego ojca, gdyby kiedykolwiek interesowałby go naprawdę Twój los. Nie przynieś mi wstydu; szumiące Ci jego głosem w głowie między jednym kieliszkiem szampana a drugim wpitymi jeszcze przed pierwszą przemową. Ledwo powstrzymywałeś się przed ułożeniem warg w kpiący grymas, gdy obserwowałeś kolejnych uczestników bankietu starającymi zagłuszyć własne wyrzuty sumienia kolejnymi akcjami charytatywnymi. Wylicytować coś za ułamek — dla innych co najmniej kilkumiesięczny zarobek — swojej fortuny, by z dumą opowiadać o tym potem przy kolejnym spotkaniu opływającym jeszcze większym i obrzydliwym bogactwem.
I byłeś w tym również Ty — stworzony przez niego kłamca, który dalej wznosił iluzję o wartości waszego nazwiska. Prowadziłeś bezbłędnie grę pozorów pod jego dyktando latami, składając miliony obietnic bez pokrycia. Teraz jednak znudzonym wzrokiem szukałeś zapalnika; tego jednego spojrzenia, które zagotować miało Twoją krew i pchnąć mimowolnie do działania. I przeszło przez Twoje ciało niczym błyskawica, wykrzywiając wargi w buńczucznym uśmiechu. Czułeś, jak te oczy nieprzerwanie podążają za Tobą gdy; przechwytujesz z tacy kelnera butelkę wysokoprocentowego trunku, upijając z gwinta spory łyk — co on wyprawia... — wskakujesz na nakryty stół z towarzyszącą temu symfonią tłuczonego szkła — Cesare!
pogrzebany u podnóża Góry Artura, z ogniem whisky spływającym przez przełyk i pierwszym od dawna uczuciem pełnej wolności w sercu, gdyż wrócił ze szczytu tym, kim od narodzin było mu pisane się stać.
Obrazy wspomnień sprzed tego mieniły Ci się pod zamkniętymi oczami niczym w kalejdoskopie. Okrzyki triumfu niosące się nad wodą po wygranych regatach, kurz wykopalisk osadzający się na wilgotnej od potu skórze, studenckie imprezy rozpoczynające się już na uniwersyteckim dziedzińcu... a nawet palące spojrzenie z wytwornych spotkań, bieg do utraty tchu z włoskiego wzgórza i matczyny uśmiech. Jednak przed tym, gdy zacisnąłeś na moment przygnieciony wszystkim powieki, to jeszcze przez głośną muzykę przebijał się; krzyk. I wodzony nim porzuciłeś wszystko, jakby zależeć miało od tego Twoje życie. Między jednym uderzeniem serca a drugim Twoje dłonie dopadły jego ciała, a myśli zlały się już w jeden niezrozumiały szmer. Najpierw poczułeś miedziany posmak na wardze, gdy nie uchyliłeś się w porę od silnie wymierzonego ciosu. Było to niczym zwiastun tragedii, gdyż — krew za krew — chwilowy ból przysłonił wszystko. Wtem to Twoje dłonie celnie uderzyły w jego ciało; och, zgrozo! Ten okrzyk na długo po tym dudnił jeszcze w Twoich uszach, gdy starałeś się zapomnieć. Pofrunął ikarowym lotem w dół schodów, by zakończyć to w s z y s t k o głośnym uderzeniem. Nie pamiętałeś jak pokonałeś dzielący was dystans, by gorączkowo następnie sprawdzać jego stan. Krew przekleństwem naznaczyła Twoje dłonie, kiedy wysunąłeś je powoli spod głowy Ikara. Czyż również i Ty tamtej nocy nie upadłeś, Cesare?
Z cichym hukiem zamknąłeś dopakowaną do pełna walizkę, walcząc potem przez chwilę z suwakiem i wsuwając do kieszeni kurtki bilet lotnicze do Toronto. Całe swoje życie zdołałeś upakować starannie do kilku marnych bagaży, jakbyś nie dźwigał na swoich barkach ciężaru tych wszystkich lat. Spoglądasz przez okno na ulice okrywanego pocałunkami deszcu Edynbyrga, powoli dopuszczając do siebie to uczucie, iż stajesz się tutaj o b c y. Dlatego znowu uciekasz, jakby gdzieś na końcu tej tułaczki znaleźć miałbyś odpowiedź na dręczące Cię pytanie; kim jestem?
— Podczas studiów był członkiem klubu żeglarskiego, często pływając wtedy też w regatach. Do tego stopnia, iż udawało się razem (głównie drużynowo) zdobywać im wysokie miejsca w tychże zawodach.
— Po wypiciu większej ilości alkoholu wydaje mu się, że świetnie potrafi śpiewać i jest przy tym bardzo chętny do prezentacji swoich umiejętności.
— Przez ojca mówi płynnie po włosku, a dzięki mamie po angielsku... ale również szkocki gaelicki jest mu bardzo bliski. W szkole liznął bardziej podstawy francuskiego, ale jak sam twierdzi, nie ma do niego serca. Sprawnie posługuje się za to kodem Morse'a.
— Kierunek studiów wybrał zapewne bez większego zastanowienia, bo choć sięganie ku przeszłości naprawdę go ciekawiło, to nigdy nie widział się za stosem książek historycznych. Potrzebował działania, a w tym zawodzie nie zawsze można na to liczyć.
— Jest wręcz wybornym kłamcą, który ten kunszt zdobywał latami przez własnego ojca. Sprawnie musiał tworzyć wizję wraz z nim, iż wcale nie osiągali dna finansowego przez nierozsądne inwestycje.
— Ma sporą bliznę na prawej łopatce, która jest pamiątką po wypadku na żaglówce, gdy zaskoczył ich niespodziewanie sztorm.
— Zdarza mu się — czego żarliwie się wypiera — mówić przez sen. Gdy był młodszy, występowały również epizody z lunatykowaniem, lecz te aktualnie są o wiele rzadsze.
— Ma niezaprzeczalny problem z zakładami; bardzo łatwo go do takich namówić, nawet jeśli bardzo mijają się ze zdrowym rozsądkiem.
— W szkole, by nie usnąć na lekcjach starał się notować lewą ręką. Co dziwne, szło mu to tak dobrze, że czasami zastanawiał się czy aby na pewno jest praworęczny.
— Kiedyś prawie spalił chemiczną pracownię przez mieszanie odczynników według własnego uznania, a to prawie poskutkowało wydaleniem ze szkoły z internatem.
— Często ma przy sobie swój aparat na kliszę, który zdobył kiedyś w sklepie z antykami. Nie robi ich profesjonalnie, ale niejednokrotnie męczył tym wręcz własnych znajomych; jednak pamiątki na życie, prawda?
— Zawsze jako dziecko marzył o domku na drzewie, ale nigdy ostatecznie się takiego nie doczekał, gdyż „zajmij się czymś porządnym” było jedną z milszych odpowiedzi ojca.