

Pierwszą prawdziwą blizną jest ta, która widnieje na jego łuku brwiowym, co jakiś czas dając o sobie znać; nie wie, czym tak bardzo denerwuje tamtego chłopaka z drużyny, że postanawia złapać go jak materiałową lalkę i po prostu przywalić jego głową w coś twardego. W domu mówi, że spadł ze schodów, śpiesząc się na lekcje; przyjaciółce wyznaje potajemnie, że uderzył się w szafkę w kuchni. W oczach matki nie dostrzega choćby cienia podejrzliwości, ale przyjaciółka doskonale wie, że kłamie i chociaż bardzo chce jej wyznać, co tak naprawdę miało miejsce, nie jest gotowy, by o tym mówić, a przede wszystkim nie jest gotowy na jej litość. To jest jeszcze gorsze od wstydu, kiedy ktoś mu współczuje. Prawie tak, jakby musiał się wstydzić razy dwa. Jeszcze przez wiele lat od wyjazdu z miasta patrzy na tę szramę z mieszanką złości i zakłopotania, ale to wszystko z biegiem czasu blaknie. Ktoś nawet mówi mu, że z tą blizną wygląda przystojnie. Zapamięta to dokładnie, bo nikt nigdy wcześniej nie powiedział mu nic takiego.
Sądzi, że wyjazd z miasta nie zmieni niczego, ale bardzo się myli. Pierwszy raz w życiu nie spełnia się żaden czarny scenariusz, który pisał w głowie, pakując walizkę: w Toronto wszystko jest inne, lepsze i... trochę bardziej przerażające, ale radzi sobie. Jest rozdarty pomiędzy radością z tego, jak łatwo przychodziło mu się ukryć w tłumie zupełnie obcych ludzi, a ogromnym stresem spowodowanym ogromem tego wszystkiego, ale jest wolny: czy naprawdę może go spotkać coś lepszego? Właśnie wtedy po raz pierwszy musi zmierzyć się z nieco innym rodzajem blizn; już na pierwszym roku studiów rozpoczyna długoterminową terapię. Kiedy po latach wspomina początki, ma wrażenie, że to było trochę jak uderzenie piorunem – po raz pierwszy mówi komuś o wszystkim, co latami ukrywał skrzętnie, po raz pierwszy pozwala sobie tak naprawdę przeżyć wszystkie tłumione emocje. Nie rozwiązuje to wprawdzie wszystkich jego problemów, nie sprawia, by jego dawno zdeptana samoocena nagle poszybowała w górę, ale przynajmniej zyskuje spokój, ten prawdziwy, nie pozorny, jak wtedy gdy w dzieciństwie do krwi zaciskał dłonie w pięści.
Odbiera dyplom jako jeden ze studentów z najlepszymi wynikami. Właśnie wtedy po raz pierwszy jest z siebie dumny: wreszcie robi coś dla siebie, nie dla innych, nie dla świętego spokoju. Rodzice nie rozumieją, dlaczego nie wraca do domu, ale on jak zwykle zbywa wątpliwości bladym uśmiechem i błahymi wyjaśnieniami (tak, zostaję tutaj, tak, wszystko będzie dobrze, mamo). Nigdy nie zamierza wracać, ale nie przyznaje się do tego na głos – terapeutka powiedziałaby, że może otwarcie mówić o tym, czego chce a czego nie, ale wie, że to w tym wypadku zbyt odważny krok. Po prostu rusza dalej, znajduje pracę, pracę o jakiej nigdy mu się nawet nie śniło. Jest świetny, choć przyznanie tego przed samym sobą początkowo przychodzi mu z trudem. Nie przywykł, by rzeczy tak po prostu mu w życiu wychodziły.
Po drodze poznaje ją – jest inna niż wszystkie kobiety, które dotychczas stanęły na jego drodze. Początkowo nie podejrzewa nawet, że kiedykolwiek coś się między nimi wydarzy: ma ją za kobietę nieosiągalną, taką, którą może podziwiać jedynie z daleka. Ale i tym razem się myli, a ta pomyłka czyni go na pewien czas najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Czasem łapie się na tym, że nocą nachodzą go obawy: że wszystko zepsuje, że nic nie trwa wiecznie, że na nią nie zasługuje. W rezultacie, nie jest winny ich rozstania, właściwie trudno winić za nie którekolwiek z nich. Kiedy ich drogi się rozchodzą, pomału godzi się z tym, że poznali się w nieodpowiednim czasie i usuwa się w cień; pozostaje gdzieś w tle, jako przyjaciel, do którego można zadzwonić w środku nocy, poprosić o każdą przysługę. Swojej rodzinie, przyjaciołom, a nawet terapeutce nigdy nie mówi prawdy o tym, że tak naprawdę nigdy nie opuściła jego życia: być może nie chce się tłumaczyć ze swoich słabości, a być może liczy jeszcze, że któregoś dnia odzyska to, co utracił.