
Zanim jednak wylądowała na uniwersytecie urodziła się jako druga w kolejności córka lekarzy. Po pięciu latach stała się tą środkową z rodzeństwa - nieco zapomnianą i nierozpieszczaną jak ta najmłodsza, ale też nie stawiano jej wygórowanych oczekiwań jak względem najstarszej. Nie narzucali jej ścieżki kariery, którą powinna podążyć. Nie wymagali, aby została lekarzem tak jak oni. Jednak przykładali wagę do ocen i odpowiedniego zachowania, a Mara zbytnio się w szkole nie wychylała. Za to uwielbiała obserwować ludzi. Zwracać uwagę na każdy szczegół w ich zachowaniu - każde drgnięcie powieki, każde nerwowe podrapanie się po ramieniu, każda ucieczka spojrzeniem w bok. Uważała, że świetnie sobie w tym radzi i potrafi na podstawie samej obserwacji wiele wywnioskować. To się przyłożyło do tego, że niektóre relacje z góry skreśliła na straty.
Idąc za ciosem uznała, że powinna spróbować swoich sił w psychologii. Tak też wylądowała na uniwersytecie, ale jeszcze zanim znalazła się na pierwszych zajęciach, poznała swojego przyszłego wykładowcę. Nie, wtedy nie wiedziała, że to jej nauczyciel. Ale tak, tamten wieczór wspomina bardzo miło, nawet jeśli ostatecznie do niczego więcej nie doszło, ponieważ wtedy zyskała przyjaciela, a Mara zawsze ceniła przyjaźnie w swoim życiu i osoby, którym mogła ufać i na których mogła polegać.
Na studiach poznała też miłość swojego życia, a raczej mężczyznę, który miał nim być. Który był taki w jej oczach, bo przecież ona znała się na ludziach, prawda? Dlatego oddała mu swoje serce. Dlatego powiedziała to magiczne tak, gdy klęknął dzień przed rozdaniem dyplomów. Dlatego powiedziała tak przy ołtarzu obiecując mu miłość aż po grób i wierność. On również składał tą samą przysięgę, jednak dla niego najwyraźniej nie miała ona większego znaczenia. Jednak to Mara odkryła dopiero po wspólnie spędzonych latach. Po latach starań o dziecko. Po tygodniach przepłakanych samotnie w łóżku, gdy wiedziała już, że nigdy nie uda się jej zajść w ciążę. A przede wszystkim po tym, gdy pewnego dnia w jej drzwiach stanęła kobieta z wyraźnie zaokrąglonym brzuchem i informacją, że ojcem jej dziecka jest mąż Marianne. Tamtego dnia Mara zrozumiała, że wcale nie zna się na ludziach. Że tak naprawdę ona - doświadczony, wykwalifikowany psychoterapeuta, może zostać oszukana i wykorzystana.
Minęło 365 dni. Dni, które tym razem nie minęły na płakaniu. Nie, jej mąż, a raczej już były mąż, nie doprowadził jej do łez. Rozpalił w niej złość, która spowodowała, że stała się zgorzkniała, cyniczna, złośliwa. Z wysoko podniesioną głową spakowała swoje rzeczy i wyniosła się z mieszkania nie walcząc o to, kto je zatrzymuje. Nie robiąc większych problemów z podziałem majątku. W nowym miejscu jednak nie było już tego ciepła - nie bawiła się w żadne osobiste dodatki, nie powiesiła żadnych zdjęć , nie rozstawiła ani jednej ulubionej świeczki. Do pracy chodziła, bo musiała. Straciła już ten zapał co dawniej, ale czas spędzany z pacjentami mimo wszystko napędzał ją w pewien sposób. Prowadziła terapie, pomagała wyjść ludziom z depresji, a w głębi siebie sama czuła, że jest zepsuta i to ona powinna się znaleźć po drugiej stronie. Ale o tym głośno nigdy nie powie.
