
Maribel wychowała się w rodzinie, która już na pierwszy rzut oka nie wyglądała normalnie; mieszkanie ze ścianami brudnymi od papierosów, rzygów po libacjach alkoholowych, a w nim ludzie zbyt zajęci unikaniem odpowiedzialności za cokolwiek, by zauważyć, że coś niewłaściwego dzieje się z ich jedynym dzieckiem. Szybko nauczyła się, że w tym domu musi walczyć z codziennością, żeby przetrwać. Do szkoły chodziła, bo musiała; wśród księżniczek dla takich dziewczynek jak ona miejsca nie było. Dla tych niewybitnych, pyskatych i zdecydowanie odstających wyglądem był tak zwany margines. Nie walczyła o uznanie tych „normalnych”, przyłączyła się natomiast do tych, którzy nie udawali, że mają wszystko pod kontrolą — do dzieciaków i później nastolatków z problemami różnej natury, pociągających ją swoją brutalną szczerością. Prawdą. Tam nikt nie próbował jej naprawiać, pokazywać świata w lepszym świetle. Wyniesione z domu, kompletne bagno. Nauczyła się ulicznej łaciny szybciej niż tabliczki mnożenia, zwijania papierosów sprawniej niż pisania w zeszycie i bicia się z innymi dzieciakami zamiast przewrotek na w-fie.
Dwudziestka przyszła szybko, choć cudem było, że jej dożyła w takich warunkach. Podobno kiedy masz lat osiemnaście, jesteś już osobą dorosłą. Ona mając lat dwadzieścia dorososła była tylko na papierze; imprezy, używki i życie na koszt państwa. Niedługo po swoich urodzinach przez znajomego, typowego pasjonata wszczynania bójek byle gdzie, poznała Karriona — starszego od niej o kilka lat boksera. Nie trzeba było długo czekać, żeby skończyli razem w związku; przytrzymała ją przy nim nie romantyczna wizja przyszłości, tylko obietnica stabilności, pieniędzy i złudne wrażenie, że pierwszy raz w jej chujowym życiu ktoś traktuje ją poważnie. A może jednak były między nimi jakieś emocje? Te takie pierwsze, nieporadne badanie gruntu. Ich związek nie był bajkowy, oboje bowiem mieli trudne charaktery i tak samo oboje krzyczeli z przyzwyczajenia, gdy powinni milczeć i milczeli, gdy sytuacja wymagała rozmowy. I pewnikiem w tym wszystkim tkwiliby dłużej, jednak moment, w którym Maribel zaszła w ciążę, absolutnie przekreślił dalsze "cokolwiek". Była absolutnie przerażona wizją zostania matką w tak młodym wieku, on natomiast stwierdził wprost, że pieluchy nie mieszczą się w jego życiowych planach. Była zbyt niedojrzała, by udźwignąć to, co się wydarzyło i też zbyt zagubiona, by poprosić kogokolwiek o pomoc. Duma nie pozwoliła jej także na próbę zatrzymania Karriona przy sobie. Podjęła, nie, podjęli wspólnie decyzję o aborcji — jedyną sensowną, takie miała przekonanie bowiem, jaką wtedy mogła podjąć. Ich związek nie przetrwał, nic zaskakującego. Ani ona, ani on nie potrafili udźwignąć ciężaru tego doświadczenia, zwłaszcza że ich relacja przed tym różowa nie była. Odeszli od siebie bez wielkich słów, a Maribel usiłowała zapomnieć. Jakkolwiek.
Przez kilka lat po prostu egzystowała. I tak od ludzi do ludzi, od decyzji do decyzji, nierzadko tych opłakanych w skutkach. Rozwiązłość stała się jej drugim imieniem, niespecjalnie też przejmowała się tym, co o niej mówią; płacąc za to dziś łatką panny lekkich obyczajów, Sama też niewiele wymagała od relacji, przed bliskością emocjonalną wzbraniając się rękoma i nogami. Finalnie, całkowicie przypadkiem uratował ją taniec. Dosłownie i w przenośni. W nim znalazła ujście dla emocji, których nie potrafiła w żaden sposób przeboleć. Kiedy zatrudniła się w klubie z burleską, pierwszy raz poczuła, że coś jej faktycznie wychodzi. Scena stała się jej azylem, swego rodzaju terapią.
Na ten moment ma niewielkie mieszkanie, które w niczym nie przypomina patologicznych miejscówek, w których zwykła spędzać całe dnie. Utrzymuje pozory normalnego życia: praca, kawa, rachunki, scena. Powierzchownie normalna, w środku zepsuta jak jasna cholera. Nie pomaga także fakt, że mając 35 lat, boryka się z depresją; pamiątka po aborcji, po wyrzutach sumienia, po braku wsparcia i odpowiedniej opieki, ale to jeszcze z czasów, kiedy rodzice mieli ją głęboko.
