
Dobrze wspominam wiek nastoletni. Na papierze byłem idealny: wysokie oceny, olimpiady, zajęcia dodatkowe, rozsądne hobby, zero dramatów i policyjnych telefonów o trzeciej nad ranem. W praktyce negocjowałem z rzeczywistością na własnych zasadach, bo zamiast imprez po krzakach wolałem wspinaczkę, czy hokej, które znacznie skuteczniej pompowały adrenalinę. Ojciec widział we mnie coś między wizytówką rodziny a inwestycją długoterminową, zaś matka od czasu do czasu próbowała podpytać, co myślę o tym całym planie, ale robiła to tak nieśmiało, że łatwo było udawać, że nie usłyszałem. W liceum byłem tym typem, który nie jest ani kujonem, ani królem balu, a raczej kimś, kogo się szuka, kiedy trzeba rozwiązać problem, napisać esej albo ogarnąć kogoś po obiciu mordy za boiskiem. Medycyna nigdy nie była pytaniem "czy?", tylko "gdzie i jak wysoko mierzymy?", więc kiedy przyszło do wyboru uczelni, naturalnym odruchem było spojrzenie trochę dalej, niż własne podwórko. Toronto było za blisko ojca, który uważał, że dzięki swoim kontaktom mógłby coś załatwić. Ottawa to kompromis idealny: prestiżowo, wystarczająco daleko, by nie wpadać na rodziców w supermarkecie, i wystarczająco blisko, żeby nadal uchodziło to za rozsądną, dobrze przemyślaną decyzję.
Studia były pierwszym okresem w życiu, kiedy mogłem odetchnąć pełną piersią i nikt nie stał nade mną z planem pięcioletnim w ręku. Tam właśnie poznałem dziewczynę, trochę dziwną, błyskotliwą i tak odmienną od świata, w którym mnie wychowano, że trudno było się w niej nie zakochać. Rodzicom spodobała się od pierwszego wrażenia, głównie dlatego, że była inteligentna, ambitna i wyglądała, jak materiał na przyszłą panią doktor Graham. Z czasem zaczęli naciskać na kolejny krok, ślub, stabilizację, plan, jakby nasze życia były katalogiem wnętrz, który wystarczy wypełnić według instrukcji. Ja, zamiast się sprzeciwić, tradycyjnie zamilkłem, za to ona wybrała łatwiejszą opcję i odeszła, zanim rodzinna machina zdążyła ją zmielić. To był pierwszy moment, kiedy naprawdę poczułem, że moja bierność ma realną cenę. W odruchu desperacji — i rosnącej wściekłości na samego siebie — skierowałem się tam, gdzie nie ma miejsca na półśrodki.
Canadian Armed Forces okazały się dokładnie tym, czego potrzebowałem — brutalnym resetem, który nie zostawia miejsca na rozczulanie się nad sobą, czy przeszłością. Szkolenie dało mi to, czego studia nigdy nie zapewniły: jasne zasady, zero rodzinnych nacisków, tylko rytm dnia odmierzany przez pot, skurcze mięśni i komendy, które trzeba wykonać, zanim zdążysz je podważyć. Byłem w tym dobry, w logistyce chaosu, w szybkim decydowaniu, w lodowatym skupieniu, kiedy inni zaczynają panikować. Z czasem przestałem wracać do domu, bo rozmowy z bliskimi przypominały zacinającą się płytę. Zamiast tego jeździłem na kolejne misje, każde bardziej ryzykowne, bo to dzięki nim miałem poczucie, że prawdziwie żyję. W międzyczasie pojawiła się ona — nie wielka miłość, tylko układ, który na papierze wyglądał rozsądniej, niż większość moich decyzji. Potrzebowała stałego pobytu, ja zaś świętego spokoju od pytań o poważny związek i stabilizację. Nasze małżeństwo było transakcją bez deklaracji, trochę wspólnej logistyki, oddzielne życia. Kiedy byłem na Bliskim Wschodzie, ona prowadziła własne życie, a gdy wracałem, dzieliliśmy lodówkę i rachunki, ale nie łóżko w znaczeniu, o którym marzą romantycy. Późniejszy rozwód był formalnością, którą dopięliśmy po moim wypadku i powrocie do Kanady. Postrzał, konflikt z przełożonym, dyscyplinarka, cała ta piękna sekwencja wydarzeń, po której człowiek orientuje się, że właśnie wyleciał z jedynego systemu, w którym potrafił funkcjonować.
Powrót do domu był jak uderzenie zimnego powietrza po wyjściu z zadymionej kantyny. Przyleciałem do Toronto rok temu, z dyscyplinarką w papierach, kulącą się ręką po postrzale i mgłą w głowie, którą psychiatra nazywa stresem pourazowym, a ja brakiem celu. Kupiłem dom na obrzeżach, za duży jak na jedną osobę, za cichy jak na kogoś, kto przez lata spał w ciągłej gotowości. W końcu zacząłem pracę w Mount Sinai, na ratunkowym. Fajnie, stabilnie, nowocześnie… i kompletnie bez adrenaliny. Aż pewnego dnia, po nocnej zmianie, usłyszałem pukanie do drzwi. Znajomy z wojska, ten typ, który zawsze "znał odpowiednich ludzi", i za nim dwóch gości, w tym półprzytomny z raną, o której pochodzenie miałem nie pytać. Pomogłem, a ci zniknęli, jednak nie na dobre. Wracali, by podnieść mi ciśnienie, zachlapać dywan krwią i wyrazić wdzięczność za milczenie. Choć początkowo nie podobało mi się, że znowu coś burzy mi porządek życia, które od tej pory miały być spokojne, to było namiastką życia, które znałem aż do bólu. Nie chodziło o pieniądze, ani o lojalność wobec kogoś, komu nie ufałem, a o fakt, że każda taka noc przypominała, że nadal potrafię działać przy pulsie 180, że nadal coś mnie obchodzi. Że nie jestem jeszcze gotowy na poukładany świat, w którym ludzie umierają z przyczyn naturalnych i nieszczęśliwych wypadków.
→ ma talent do przyciągania kłopotów — i jeszcze większy talent do sugerowania, że to nie jego wina
→ na misjach potrafił zasnąć przy akompaniamencie wybuchów, ale w domu budzi go dźwięk zmywarki
→ uważa, że ludzie kłamią, ale rany — nigdy
→ niektóre kontakty w telefonie ma opisane diagnozami zamiast nazwiskami (Złamana ręka ’19, Granat Przy Uchu, Król Potknięć, Miss Adrenalina 2017)
→ jego ulubioną formą relaksu jest bieganie nocą
→ twierdzi, że nie boi się ciemności, tylko tego, co musi w niej przemyśleć
→ zna najkrótszą drogę ewakuacji z każdego pomieszczenia, w którym kiedykolwiek był
