Śnieg, który rozpuszczał się tego ranka na chodnikach, przypominał raczej cienkie pasma brudnej waty niż puchate białe chmurki nadal występujące w oleandrowej pamięci, a temperatury oscylowały wokół zera, sprzyjając co najwyżej poczuciu nieprzyjemnej wilgoci i rozwijaniu się najróżniejszych wirusów i bakterii. Na uczelni w tym samym czasie zaczynał się sezon na grypę oraz na przygotowania do egzaminów. Mało fortunna kombinacja, nakazująca Everhartowi regularnie zarywać ostatnio noce. I to robić to z zatkanymi zatokami, i wybitnie nieatrakcyjnie cieknącym nosem.
Z ostatniej infekcji wyszedł ledwie parę dni wcześniej, nadal czując się trochę osłabiony. Wciąż jeszcze nie rozumiał, jaki związek jego wypadek i odejście ze straży pożarnej miał, do cholery, z jego odpornością na wszelkie choróbska i infekcje, ale jakaś relacja musiała między nimi istnieć. Pracując w remizie, Ollie nie chorował praktycznie nigdy. Odkąd zaczął studia, coś wiecznie zdawało się przyplątywać żeby utrudniać mu i tak już momentami niełatwe życie.
Przejście dla pieszych na ostatnim skrzyżowaniu przed kawiarnią, w której umówił się z bratem, brunet przekroczył ostrożnie - z dłońmi w kieszeniach, ale wciśniętych w nie na tyle płytko, by móc prędko zamortyzować upadek gdyby zawiodły go równowaga, grawitacja i wprawa w nawigowaniu śliskich powierzchni z protezą. Balzac's niedawno stało się ich miejscem — w bezpiecznej połowie drogi między kampusem, a domem, w którym Ares
Ollie spóźniał się już siedem minut, co oznaczało, że Ares będzie na niego czekał — jeśli faktycznie wyszedł z domu. Zazwyczaj to Ollie był wcześniej, ale odkąd przyszło mu równoważyć zajęcia, prace dorywcze i pisanie referatów po nocach, punktualność stała się dla niego coraz rzadszym luksusem. Co gorsza, dzisiaj spóźnienie miało jakby inny smak. Jakby coś w Oleandrze spowalniało mu kroki, i rozpraszało jego uwagę w drodze do kawiarni. Jakby już przeczuwał, że młodszy brat jest dzisiaj w tym stanie, którego nie rozumiał. I nie lubił.
Zaciągnął się chłodnym, nieprzyjemnie łaskoczącym płuca powietrzem i przyspieszył kroku. Tępy, tajemniczy ból, który lekarze nazywali fantomowym doskwierał mu dzisiaj nieco bardziej niż w większość dni - pewnie z racji niedoboru snu i nadmiaru kofeiny. Wielogodzinna mordęga nad pracą z psychopatologii, którą zajął się poprzedniego wieczora, nie pomogła. Nie pomogło i to, że zaraz po niej miał zmianę na nocnym dyżurze w uniwersyteckiej bibliotece.
Tuż przed wejściem do wnętrza, Everhart zatrzymał się na moment - nie po to, żeby złapać oddech, ale żeby przygotować się mentalnie na najbliższą godzinę czy dwie. Spotkania z Aresem były proste i skomplikowane jednocześnie. Łatwe, bo przecież
Obserwowany przez okno, Ares siedział bokiem do drzwi, w kurtce rozpiętej o parę centymetrów za głęboko przy tej pogodzie, choć być może była to wyłącznie interpretacja godna (nad)opiekuńczego brata.
Ollie uniósł dłoń i dotknął klamki, świadomie decydując, że mądrego studenta psychologii, gotowego, żeby nadgorliwie diagnozować zdrowie psychiczne wszystkich swoich bliskich, zostawi dzisiaj za progiem. Jakkolwiek nie kusiło go głębiej zastanowić się nad zmianami w zachowaniu brata, które coraz częściej - i coraz wyraźniej - zdarzało mu się wyłapywać przez filtr niby-zwyczajnej codzienności.
- Cześć, Ax... Ares - rzucił od progu, w porę reflektując się nim użyłby niewłaściwego imienia, i jednocześnie błogo nieświadomy, że nie on jeden w ostatnim czasie w ten sposób witał się z najmłodszym Everhartem I, jeszcze bardziej ironicznie, odsuwając sobie krzesło przy ich stoliku: - Co u ciebie, młody?
Ares Everhart