Adam Horowitz miał siedemdziesiąt osiem lat i był jednym z najbogatszych Kanadyjczyków. Patriarcha imperium zbudowanego na nieruchomościach, funduszach i spółkach-córkach. Wyznawał staromodne wartości rodzinne, samemu będąc żonaty z tą samą kobietą od ponad pięćdziesięciu lat. Planował kontrolowaną sukcesję połączoną z wielkim przejęciem – chce połączyć swój holding z zagraniczną grupą inwestycyjną poprzez serię wykupów nieruchomości i restrukturyzację spółek. Rozeznał się w środowisku prawniczym, szukając najlepszych prawników, a zarazem robił to tak dyskretnie i wybiórczo, że spotkanie w restauracji na ostatnim piętrze Ritza do ostatniej chwili było t a j e m n i c z e dla adresatów wiadomości.
Ulice Toronto pulsowały barwami świątecznych lampek, którymi obwieszono już całe miasto. Saffron lubiła ten okres za wizualny aspekt, ale równocześnie nienawidziła, bo to oznaczało wysokie natężenie Zimmanów na trzy, cztery dni. "Happy Hanukkah" nigdy łatwo nie przechodziło jej przez gardło. Pod hotel podjechała punktualnie, zostawiając sobie bezpieczny zapas piętnastu minut. Oddelegowała ochroniarza do pozostania w holu, podczas, gdy sama ruszyła w stronę wind. Spotkania z ważnymi klientami budziły w niej napięcie podobne do tego, którego doświadczała przy rodzinnym stole. Niepewność co do decyzji kontrahenta sprawiała, że robiła dokładnie to co robiła jako dwunastolatka - stawała na głowie, aby dobić interesu. Nigdy jednak nie uciekała się do żenującego spektaklu podlizywania się lub upodlania, była na to zbyt dumna jako kobieta. Miała nadzieję, że i tym razem spotkanie przebiegnie w komfortowej i profesjonalnej atmosferze, a Horowitz nie okaże się biznesową wersją Harveya Weinsteina i nie powita jej w szlafroku prosząc o masaż.
Zbliżając się do windy, nieopatrznie potrąciła kogoś ramieniem. Miała już na końcu języka przeprosiny, gdy zorientowała się na kogo wpadła. H a r o l d C a r n e g i e. Ze wszystkich ludzi w Toronto, musiała wpaść akurat na niego. Zadarła głowę, bo nawet w szpilkach przewyższał ją wzrostem, czego naturalnie nie lubiła, bo dawało mu to niesprawiedliwą przewagę. Automatycznie wyprostowała się jeszcze bardziej, w naturalnym kobiecym geście odrzucając długie, wzburzone włosy na plecy.
— Proszę, proszę. Carnegie — ile to się już nie widzieli? — Spotkanie przy windzie, jak za dobrych dawnych lat...
Nie byli jedynymi osobami, które chciały z niej skorzystać. Weszła do środka, zajmując miejsce w tylnym prawym rogu i nawet nie ukrywała tego, że na niego patrzy. Niegrzecznie byłoby poprzestać na tych kilku słowach, zważywszy na to ile lat się znali. Poprawiła poły czarnego płaszcza, pod którym miała elegancką sukienkę dobraną odpowiednio do okoliczności.