-
I’ve got 99 problems and some wine to ignore them allnieobecnośćniewątki 18+niezaimkizaimkipostaćautor
#1
To był naprawdę udany dzień. Zaczął się od idealnej kawy z nowego ekspresu, który, choć nadszarpnął nieco jej budżet, okazał się wart każdego wydanego dolara. Jej czarna strzała, czyli BMW, które miało tyle samo lat co ona, odpaliła za pierwszym razem z charakterystycznym, niskim „wroom, wroom”. Ciekawe, że samochód pomimo stania przez dwa lata w garażu, tak ochoczo wystartował. Pewnie jakaś dobra wróżka (czyt. tata) dbała o strzałę zdecydowanie lepiej niż o te wszystkie wyschnięte kwiaty w jej domu. Pojechała pod redakcję bez stania w korkach i użerania się z idiotami za kółkiem, którzy nie wiedzieli do czego służy pedał gazu. A nawet znalazła miejsce parkingowe pod samym wejściem. Czy mogła mieć dzisiaj większego farta?
Przed otwarciem drzwi do biura zakryła wszystkie koszmary, plączące się w jej umyśle, sztucznym uśmiechem i uniosła hardo głowę. Przywitała się z sekretarką, kolegami z przeróżnych działów i dziesiątkami innych znanych jej twarzy. Dobrze było znów ich wszystkich widzieć. Była wdzięczna, że nie zasypywali jej pytaniami, na które trudno było odpowiedzieć. Po prostu poklepywali ją po plecach, mówili „dobra robota” i zwyczajnie przyjęli znów do swojego grona.
Tego potrzebowała — zwykłego dnia w redakcji wypełnionej dźwiękiem stukania w klawiaturę i kolejnych trzech kaw, które wypiła w pokoju socjalnym, wysłuchując wszystkich gorących plotek. Przez dwa lata trochę się ich nazbierało! Spoglądała co jakiś czas na młodych stażystów biegających po piętrze. Miała wrażenie, że nie tak dawno też dopiero zaczynała w ten sposób swoją przygodę z redakcją. Zwróciła uwagę, że jeden ze stażystów miał całkiem fajny tyłek. Cholera. Czy to podchodzi pod molestowanie? Szybko wbiła wzrok w ścianę. O, kalendarz ze strażakami.
Około południa postanowiła się ewakuować i dokończyć pracę nad tekstami u siebie. W domowym zaciszu łatwiej się jej skupić. Pomachała na pożegnanie koleżankom, wsiadła do windy i… nastała ciemność.
Dosłownie.
Światło zgasło. Winda stanęła. Blackout.
Gdyby wydarzyło się to kilka lat temu, pewnie z nieco szybszym tętnem po prostu czekałaby na ratunek. Przystojny strażak z kalendarza wyciągnąłby ją z tej pułapki, a potem żyliby długo i szczęśliwie. Ale nie teraz. Nie, gdy w ciemności odżywały straszne obrazy, o których chciała zapomnieć: płaczące dzieci, gruz, śmierć… Oddychała coraz szybciej, płakała i opadła na podłogę, pozwalając, by panika przejęła nad nią całkowitą kontrolę.
Ocknęła się w szpitalu. Zerwała maskę tlenową z twarzy i zdezorientowana rozejrzała się po białej sali.
– Nie, nie, kochaniutka. To musisz jeszcze zostawić – pouczyła ją starsza pielęgniarka, która zmaterializowała się po lewej stronie łóżka, poprawiając jej wenflon. Kobieta próbowała ponownie założyć jej maskę, ale Mabel chwyciła ją za dłoń.
– Nie… – wychrypiała, jakby połknęła worek gwoździ. Odkaszlnęła. – Już czuję się lepiej. Proszę sobie nie robić kłopotu… Na pewno jest tu wielu innych pacjentów, którzy bardziej potrzebują pomocy niż ja – rzuciła i usiadła na łóżku, próbując z niego zejść.
Romain Sinclair
To był naprawdę udany dzień. Zaczął się od idealnej kawy z nowego ekspresu, który, choć nadszarpnął nieco jej budżet, okazał się wart każdego wydanego dolara. Jej czarna strzała, czyli BMW, które miało tyle samo lat co ona, odpaliła za pierwszym razem z charakterystycznym, niskim „wroom, wroom”. Ciekawe, że samochód pomimo stania przez dwa lata w garażu, tak ochoczo wystartował. Pewnie jakaś dobra wróżka (czyt. tata) dbała o strzałę zdecydowanie lepiej niż o te wszystkie wyschnięte kwiaty w jej domu. Pojechała pod redakcję bez stania w korkach i użerania się z idiotami za kółkiem, którzy nie wiedzieli do czego służy pedał gazu. A nawet znalazła miejsce parkingowe pod samym wejściem. Czy mogła mieć dzisiaj większego farta?
Przed otwarciem drzwi do biura zakryła wszystkie koszmary, plączące się w jej umyśle, sztucznym uśmiechem i uniosła hardo głowę. Przywitała się z sekretarką, kolegami z przeróżnych działów i dziesiątkami innych znanych jej twarzy. Dobrze było znów ich wszystkich widzieć. Była wdzięczna, że nie zasypywali jej pytaniami, na które trudno było odpowiedzieć. Po prostu poklepywali ją po plecach, mówili „dobra robota” i zwyczajnie przyjęli znów do swojego grona.
Tego potrzebowała — zwykłego dnia w redakcji wypełnionej dźwiękiem stukania w klawiaturę i kolejnych trzech kaw, które wypiła w pokoju socjalnym, wysłuchując wszystkich gorących plotek. Przez dwa lata trochę się ich nazbierało! Spoglądała co jakiś czas na młodych stażystów biegających po piętrze. Miała wrażenie, że nie tak dawno też dopiero zaczynała w ten sposób swoją przygodę z redakcją. Zwróciła uwagę, że jeden ze stażystów miał całkiem fajny tyłek. Cholera. Czy to podchodzi pod molestowanie? Szybko wbiła wzrok w ścianę. O, kalendarz ze strażakami.
Około południa postanowiła się ewakuować i dokończyć pracę nad tekstami u siebie. W domowym zaciszu łatwiej się jej skupić. Pomachała na pożegnanie koleżankom, wsiadła do windy i… nastała ciemność.
Dosłownie.
Światło zgasło. Winda stanęła. Blackout.
Gdyby wydarzyło się to kilka lat temu, pewnie z nieco szybszym tętnem po prostu czekałaby na ratunek. Przystojny strażak z kalendarza wyciągnąłby ją z tej pułapki, a potem żyliby długo i szczęśliwie. Ale nie teraz. Nie, gdy w ciemności odżywały straszne obrazy, o których chciała zapomnieć: płaczące dzieci, gruz, śmierć… Oddychała coraz szybciej, płakała i opadła na podłogę, pozwalając, by panika przejęła nad nią całkowitą kontrolę.
Ocknęła się w szpitalu. Zerwała maskę tlenową z twarzy i zdezorientowana rozejrzała się po białej sali.
– Nie, nie, kochaniutka. To musisz jeszcze zostawić – pouczyła ją starsza pielęgniarka, która zmaterializowała się po lewej stronie łóżka, poprawiając jej wenflon. Kobieta próbowała ponownie założyć jej maskę, ale Mabel chwyciła ją za dłoń.
– Nie… – wychrypiała, jakby połknęła worek gwoździ. Odkaszlnęła. – Już czuję się lepiej. Proszę sobie nie robić kłopotu… Na pewno jest tu wielu innych pacjentów, którzy bardziej potrzebują pomocy niż ja – rzuciła i usiadła na łóżku, próbując z niego zejść.
Romain Sinclair
-
Dałem ci oczy, a ty spojrzałaś w ciemność.nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiżeńskiepostaćautor
Od kilku godzin siedział niemal nieruchomo, wpatrzony w rzędy tabel i wykresów. Stosy dokumentów — raporty z ostatniego kwartału, wykazy dostaw, projekty budżetów — rozciągały się po obu stronach biurka. Choć początkowo każdy z nich wydawał się przytłaczający, teraz czuł w sobie zaskakującą lekkość. Dobre samopoczucie nie było wynikiem kawy, a raczej tej cichej satysfakcji, którą dawało mu przejęcie odpowiedzialności. Stanowisko dyrektora zaczynało nabierać realnego kształtu. Oparł dłoń na teczce z logo szpitala, wciągając powoli powietrze przesycone charakterystyczną mieszanką zapachu papieru i świeżo parzonej kawy. Za drzwiami słychać było stłumiony szum — dźwięki wózków przesuwanych po korytarzach, krótkie, rzeczowe rozmowy pielęgniarek. Ten rytm, jednostajny i nieustający, uderzył w niego dziwnym poczuciem ciągłości. Szpital żył swoim własnym tempem, w którym jego obecność była zaledwie kolejnym elementem układanki.
Zsunął marynarkę z oparcia i narzucił ją niedbale na ramiona. Postanowił zrobić obchód, choć bardziej dla siebie niż z obowiązku. Drzwi gabinetu zamknęły się z cichym kliknięciem i od razu uderzyła go inna nuta zapachu — chłodny, sterylny aromat środków dezynfekcyjnych, lekko metaliczny, jakby z domieszką ozonu. Korytarze wyglądały znajomo i obco jednocześnie. Jasne, gładkie ściany odbijały delikatnie światło jarzeniówek, które pulsowały niemal niezauważalnie, nadając przestrzeni wrażenie niekończącej się bieli. Romain mijał kolejne drzwi: oddział pediatrii, gabinet konsultacyjny, pomieszczenie zabiegowe.
Zatrzymał się przy przeszklonej ścianie prowadzącej do sali obserwacyjnej. Przez szybę widział młodą lekarkę pochyloną nad monitorem. Jej ruchy były szybkie, pewne, a zarazem pełne czegoś, co przypomniało mu własne początki w medycynie — ten szczególny rodzaj skupienia, w którym strach miesza się z ekscytacją. Uśmiechnął się krótko do wspomnienia. Miał już minąć następne drzwi, gdy ją zobaczył. Zatrzymał się w półkroku, nie do końca mogąc uwierzyć w to co widział. Mabel.
— Mabel? — najwyraźniej wypowiedział swoje myśli na głos. Wszedł do sali, kiwając głową pielęgniarce i dając tym samym znać, że przejmuje pacjentkę. Przez chwilę patrzył na Ellery z tą mieszanką emocji i zaskoczenia, lecz zaraz przybrał inną postawę. Najprościej było się schować za białym kitlem, którego dzisiaj na sobie nie miał. Nie widzieli się z... Dwa lata. Minęło tyle czasu, pamiętał dokładnie ten dzień, a zarazem miał wrażenie jakby było to zaledwie wczoraj. Niedomknięta sprawa, która pokazała mu, że nie nadaje się na związki i lepiej skupić się na tym co robił najlepiej - medycynie.
— Połóż się i niech nie przyjdzie ci do głowy pomysł z wyrywaniem wenflonu — powiedział, sięgając po kartę. Przeleciał rubryczki pobieżnie wzrokiem, czując na sobie jej spojrzenie.
— Mając siostrę chirurga, powinnaś wiedzieć jak to działa. Zemdlałaś w windzie — właśnie zamknął jej dramat w dwóch słowach, beznamiętnie i chłodno. Nie było to jednak podyktowane niechęcią lub złością. Nie żywił do Mabel urazy, a w tej chwili patrzył na nią również pod kątem medycznym.
— Jak się czujesz?
Mabel Ellery
Zsunął marynarkę z oparcia i narzucił ją niedbale na ramiona. Postanowił zrobić obchód, choć bardziej dla siebie niż z obowiązku. Drzwi gabinetu zamknęły się z cichym kliknięciem i od razu uderzyła go inna nuta zapachu — chłodny, sterylny aromat środków dezynfekcyjnych, lekko metaliczny, jakby z domieszką ozonu. Korytarze wyglądały znajomo i obco jednocześnie. Jasne, gładkie ściany odbijały delikatnie światło jarzeniówek, które pulsowały niemal niezauważalnie, nadając przestrzeni wrażenie niekończącej się bieli. Romain mijał kolejne drzwi: oddział pediatrii, gabinet konsultacyjny, pomieszczenie zabiegowe.
Zatrzymał się przy przeszklonej ścianie prowadzącej do sali obserwacyjnej. Przez szybę widział młodą lekarkę pochyloną nad monitorem. Jej ruchy były szybkie, pewne, a zarazem pełne czegoś, co przypomniało mu własne początki w medycynie — ten szczególny rodzaj skupienia, w którym strach miesza się z ekscytacją. Uśmiechnął się krótko do wspomnienia. Miał już minąć następne drzwi, gdy ją zobaczył. Zatrzymał się w półkroku, nie do końca mogąc uwierzyć w to co widział. Mabel.
— Mabel? — najwyraźniej wypowiedział swoje myśli na głos. Wszedł do sali, kiwając głową pielęgniarce i dając tym samym znać, że przejmuje pacjentkę. Przez chwilę patrzył na Ellery z tą mieszanką emocji i zaskoczenia, lecz zaraz przybrał inną postawę. Najprościej było się schować za białym kitlem, którego dzisiaj na sobie nie miał. Nie widzieli się z... Dwa lata. Minęło tyle czasu, pamiętał dokładnie ten dzień, a zarazem miał wrażenie jakby było to zaledwie wczoraj. Niedomknięta sprawa, która pokazała mu, że nie nadaje się na związki i lepiej skupić się na tym co robił najlepiej - medycynie.
— Połóż się i niech nie przyjdzie ci do głowy pomysł z wyrywaniem wenflonu — powiedział, sięgając po kartę. Przeleciał rubryczki pobieżnie wzrokiem, czując na sobie jej spojrzenie.
— Mając siostrę chirurga, powinnaś wiedzieć jak to działa. Zemdlałaś w windzie — właśnie zamknął jej dramat w dwóch słowach, beznamiętnie i chłodno. Nie było to jednak podyktowane niechęcią lub złością. Nie żywił do Mabel urazy, a w tej chwili patrzył na nią również pod kątem medycznym.
— Jak się czujesz?
-
I’ve got 99 problems and some wine to ignore them allnieobecnośćniewątki 18+niezaimkizaimkipostaćautor
Sprawdzała właśnie, jak najsprawniej odplątać się z tych wszystkich poprzypinanych do niej kabelków, gdy usłyszała znajomy głos. Zamroziło ją. Bała się spojrzeć w stronę drzwi. Może się przesłyszała? W końcu ciekawość zwyciężyła i zerknęła na mężczyznę.
Noszjapierdolę.
Romain.
Nagle zaczęła żałować, że nie umarła w tej przeklętej windzie. Pewnie byłoby to mniej bolesne niż ponowne spotkanie z pierwszą (ekhem… i jak na razie jedyną) miłością swojego życia. Patrzenie w oczy, które dawniej tak pięknie się do niej uśmiechały, i na usta, które nauczyły ją, jak powinien smakować prawdziwy pocałunek, można było porównać do chodzenia po rozżarzonych węglach. Bolesne i zupełnie nikomu niepotrzebne.
A mimo to wodziła za nim wzrokiem, śledząc ruchy, które doskonale znała. Wolny krok, skupione spojrzenie. To, jak czasem zaciskał wargi, gdy się koncentrował, albo jakby od niechcenia poprawiał włosy. Minęło sporo czasu od ich ostatniego spotkania. Obyło się wtedy bez rzucania talerzami, przykrych słów czy płaczu. Pozwoliła sobie na łzy dopiero w samochodzie, które popłynęły wtedy strumieniami, aż ledwo widziała dokąd jedzie.
W ciągu tych ostatnich dwóch lat Romain często zaprzątał jej myśli. Wiele razy prawie złamała niepisaną zasadę i chciała zapytać Paige o jej kolegę z pracy. Czy był przybity? Snuł się zapłakany szpitalnymi korytarzami? Pewnie nie. Raczej promieniał szczęściem, bo pozbył się balastu, jakim widocznie dla niego była. Taka odpowiedź chyba do reszty pogruchotałaby jej serce. Dlatego darowała sobie te pytania.
Posłusznie położyła się z powrotem i skrzywiła, gdy jej głowa wylądowała na poduszce. Musiała się uderzyć, gdy upadła.
Kiedy podszedł bliżej łóżka, by zabrać kartę, i otulił ją znajomy zapach perfum, głupie serce zatrzepotało jak skrzydła kolibra. Maszyna monitorująca natychmiast to odnotowała i zapikała. Zdradzieckie szachrajstwo.
– Możesz to wyłączyć? – jęknęła i spojrzała gdzieś w bok, jakby znalazła coś interesującego na ścianie.
– Czuję się świetnie… To tylko kilka siniaków, nic wielkiego – rzuciła mu w odpowiedzi. – Mając siostrę chirurga, wiem też, kiedy pobyt w szpitalu jest kompletną przesadą, także możesz wypisać mnie do domu – dodała odbijając piłeczkę, ale nagle spojrzała na niego z przerażeniem w oczach.
– Czy Paige ma dzisiaj dyżur?! - zapytała z paniką w głosie.
- Błagam, nie mów jej, że tu jestem! Może zmień moje dane na Jane Doe, szybko mnie wypisz i zapomnijmy, że w ogóle tu byłam, dobrze? – rzuciła i automatycznie spojrzała w stronę drzwi, jakby lada moment miała tu wparować najstarsza Ellery. A za nią pół wystraszonej rodziny. Nienawidziła robić przedstawienia. Zwłaszcza że przecież nic takiego się nie stało. Chyba.
Romain Sinclair
Noszjapierdolę.
Romain.
Nagle zaczęła żałować, że nie umarła w tej przeklętej windzie. Pewnie byłoby to mniej bolesne niż ponowne spotkanie z pierwszą (ekhem… i jak na razie jedyną) miłością swojego życia. Patrzenie w oczy, które dawniej tak pięknie się do niej uśmiechały, i na usta, które nauczyły ją, jak powinien smakować prawdziwy pocałunek, można było porównać do chodzenia po rozżarzonych węglach. Bolesne i zupełnie nikomu niepotrzebne.
A mimo to wodziła za nim wzrokiem, śledząc ruchy, które doskonale znała. Wolny krok, skupione spojrzenie. To, jak czasem zaciskał wargi, gdy się koncentrował, albo jakby od niechcenia poprawiał włosy. Minęło sporo czasu od ich ostatniego spotkania. Obyło się wtedy bez rzucania talerzami, przykrych słów czy płaczu. Pozwoliła sobie na łzy dopiero w samochodzie, które popłynęły wtedy strumieniami, aż ledwo widziała dokąd jedzie.
W ciągu tych ostatnich dwóch lat Romain często zaprzątał jej myśli. Wiele razy prawie złamała niepisaną zasadę i chciała zapytać Paige o jej kolegę z pracy. Czy był przybity? Snuł się zapłakany szpitalnymi korytarzami? Pewnie nie. Raczej promieniał szczęściem, bo pozbył się balastu, jakim widocznie dla niego była. Taka odpowiedź chyba do reszty pogruchotałaby jej serce. Dlatego darowała sobie te pytania.
Posłusznie położyła się z powrotem i skrzywiła, gdy jej głowa wylądowała na poduszce. Musiała się uderzyć, gdy upadła.
Kiedy podszedł bliżej łóżka, by zabrać kartę, i otulił ją znajomy zapach perfum, głupie serce zatrzepotało jak skrzydła kolibra. Maszyna monitorująca natychmiast to odnotowała i zapikała. Zdradzieckie szachrajstwo.
– Możesz to wyłączyć? – jęknęła i spojrzała gdzieś w bok, jakby znalazła coś interesującego na ścianie.
– Czuję się świetnie… To tylko kilka siniaków, nic wielkiego – rzuciła mu w odpowiedzi. – Mając siostrę chirurga, wiem też, kiedy pobyt w szpitalu jest kompletną przesadą, także możesz wypisać mnie do domu – dodała odbijając piłeczkę, ale nagle spojrzała na niego z przerażeniem w oczach.
– Czy Paige ma dzisiaj dyżur?! - zapytała z paniką w głosie.
- Błagam, nie mów jej, że tu jestem! Może zmień moje dane na Jane Doe, szybko mnie wypisz i zapomnijmy, że w ogóle tu byłam, dobrze? – rzuciła i automatycznie spojrzała w stronę drzwi, jakby lada moment miała tu wparować najstarsza Ellery. A za nią pół wystraszonej rodziny. Nienawidziła robić przedstawienia. Zwłaszcza że przecież nic takiego się nie stało. Chyba.
Romain Sinclair
-
Dałem ci oczy, a ty spojrzałaś w ciemność.nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiżeńskiepostaćautor
Romain poczuł, jak napięcie w karku wraca z całą mocą, choć wcale nie chodziło o rutynę medyczną – tę miał we krwi – lecz o zaskoczenie, jakie wywołała obecność Mabel. Wystarczyło jednak kilka lat w zawodzie, by odruchowo włączył się ten spokojny, wyćwiczony tryb lekarza. Powtórzył jej imię półgłosem, niemal testując jego brzmienie, i odchrząknął, zanim dodał cicho, że Paige nie ma dziś dyżuru i nikt nie będzie jej tu tropił. Co to w ogóle za głupoty? Ponownie spojrzał w kartę, pozwalając, by wzrok płynął wzdłuż krótkich notatek pielęgniarki: utrata przytomności, brak urazu głowy, parametry w normie, EKG w toku.
— Utrata przytomności, nawet krótkotrwała to nie jest coś co można zignorować — procedura była nieubłagana. Utrata przytomności nigdy nie była czymś, co można zbyć machnięciem ręki, nawet jeśli pacjent upierał się, że to tylko drobnostka. Zbliżył się do łóżka i zerknął na monitor: rytm zatokowy, równe załamki, bez śladu arytmii. Do sali energicznym krokiem weszła wysoka i bardzo szczupła blondynka, która na widok Romaina zatrzymała się w półkroku. Spojrzała na niego, potem na Mabel i znowu na niego.
— Dzień dobry, panie dyrektorze. Gdybym wiedziała, że pacjentka jest już w dobrych rękach to inaczej wykorzystałabym ten czas — plakietka przypięta do kitla informowała, że była to doktor Molly Anderson. I w tej chwili Romain powinien odsunąć się w cień, pozwolić aby właściwy lekarz robił swoją robotę, ale zamiast tego poprosił o stetoskop. Blondynka przez chwilę wyglądała, jakby miała zaprotestować. Spojrzała na Mabel z zaciekawieniem, a potem przejęła kartę. Romain nawet nie zapytał, a po prostu ułożył stetoskop na klatce piersiowej Ellery. Jego wzrok jednoznacznie mówił, że protesty na nic się tu zdadzą. Poczuł, jak przez cienką tkaninę koszuli bije znajome ciepło, ale natychmiast odsunął to wrażenie na bok, skupiając się wyłącznie na pracy. Powietrze w płucach przesuwało się bez szmerów, serce pracowało równo, ciśnienie odnotowane wcześniej – 110 na 70 – mieściło się w podręcznikowych granicach, tętno też. W myślach odhaczał kolejne kroki: pełny panel krwi – morfologia, elektrolity, glukoza – i zlecenie troponin, by wykluczyć ciche niedokrwienie. Standardowa diagnostyka przy omdleniu, żadnych skrótów, nawet jeśli pacjentka wyglądała na zbyt pewną, by chcieć tu zostać. Odwodnienie – lekkie, ale zauważalne – doktor Anderson odruchowo wpisywała zalecenia do karty, zamierzając podłączyć kroplówkę z elektrolitami. Zupełnie tak, jakby uległa autorytetowi, choć powinna wygonić Sinclaira z sali.
— Jesteś siostrą Paige Ellery? — zagadnęła Mabel i próbując połączyć kropki, gdzie miałoby sens dlaczego dyrektor zajmuje się pacjentką. Nie mogła być "zwyczajna". Romain spojrzał na swoją koleżankę z pracy, a następnie na Mabel. W głębi piersi odzywało się coś niechcianego, dawny cień ciepła, ale potrafił chować takie rzeczy głęboko w sobie. Teraz była tylko pacjentką, a on lekarzem, który ma doprowadzić procedurę do końca. Wyniki z laboratorium zdecydują o wszystkim: jeśli będą prawidłowe, wieczorem Anderson wypisze ją do domu.
— Przepraszam, doktor Anderson — teraz zdał sobie sprawę ze swojej gafy, zarówno towarzyskiej, jak i zawodowej — Nie chciałem... Jak już zauważyłaś, to siostra Paige — a my dbamy o swoich, czyż nie? Zdawało się mówić jego spojrzenie. Powinien już iść, ale nadal tkwił w miejscu. Czuł się trochę tak, jakby tracił jedyną okazję do rozmowy z Mabel. Opuści szpital i już się nie zobaczą, bo nie będzie ku temu okazji. Inne części miasta, inne środowiska. Coś co dwa lata temu próbowali pogodzić. Bezskutecznie. A teraz na dodatek zachowywał się jak zimny dupek, zarówno wobec niej, jak i Anderson.
Mabel Ellery
— Utrata przytomności, nawet krótkotrwała to nie jest coś co można zignorować — procedura była nieubłagana. Utrata przytomności nigdy nie była czymś, co można zbyć machnięciem ręki, nawet jeśli pacjent upierał się, że to tylko drobnostka. Zbliżył się do łóżka i zerknął na monitor: rytm zatokowy, równe załamki, bez śladu arytmii. Do sali energicznym krokiem weszła wysoka i bardzo szczupła blondynka, która na widok Romaina zatrzymała się w półkroku. Spojrzała na niego, potem na Mabel i znowu na niego.
— Dzień dobry, panie dyrektorze. Gdybym wiedziała, że pacjentka jest już w dobrych rękach to inaczej wykorzystałabym ten czas — plakietka przypięta do kitla informowała, że była to doktor Molly Anderson. I w tej chwili Romain powinien odsunąć się w cień, pozwolić aby właściwy lekarz robił swoją robotę, ale zamiast tego poprosił o stetoskop. Blondynka przez chwilę wyglądała, jakby miała zaprotestować. Spojrzała na Mabel z zaciekawieniem, a potem przejęła kartę. Romain nawet nie zapytał, a po prostu ułożył stetoskop na klatce piersiowej Ellery. Jego wzrok jednoznacznie mówił, że protesty na nic się tu zdadzą. Poczuł, jak przez cienką tkaninę koszuli bije znajome ciepło, ale natychmiast odsunął to wrażenie na bok, skupiając się wyłącznie na pracy. Powietrze w płucach przesuwało się bez szmerów, serce pracowało równo, ciśnienie odnotowane wcześniej – 110 na 70 – mieściło się w podręcznikowych granicach, tętno też. W myślach odhaczał kolejne kroki: pełny panel krwi – morfologia, elektrolity, glukoza – i zlecenie troponin, by wykluczyć ciche niedokrwienie. Standardowa diagnostyka przy omdleniu, żadnych skrótów, nawet jeśli pacjentka wyglądała na zbyt pewną, by chcieć tu zostać. Odwodnienie – lekkie, ale zauważalne – doktor Anderson odruchowo wpisywała zalecenia do karty, zamierzając podłączyć kroplówkę z elektrolitami. Zupełnie tak, jakby uległa autorytetowi, choć powinna wygonić Sinclaira z sali.
— Jesteś siostrą Paige Ellery? — zagadnęła Mabel i próbując połączyć kropki, gdzie miałoby sens dlaczego dyrektor zajmuje się pacjentką. Nie mogła być "zwyczajna". Romain spojrzał na swoją koleżankę z pracy, a następnie na Mabel. W głębi piersi odzywało się coś niechcianego, dawny cień ciepła, ale potrafił chować takie rzeczy głęboko w sobie. Teraz była tylko pacjentką, a on lekarzem, który ma doprowadzić procedurę do końca. Wyniki z laboratorium zdecydują o wszystkim: jeśli będą prawidłowe, wieczorem Anderson wypisze ją do domu.
— Przepraszam, doktor Anderson — teraz zdał sobie sprawę ze swojej gafy, zarówno towarzyskiej, jak i zawodowej — Nie chciałem... Jak już zauważyłaś, to siostra Paige — a my dbamy o swoich, czyż nie? Zdawało się mówić jego spojrzenie. Powinien już iść, ale nadal tkwił w miejscu. Czuł się trochę tak, jakby tracił jedyną okazję do rozmowy z Mabel. Opuści szpital i już się nie zobaczą, bo nie będzie ku temu okazji. Inne części miasta, inne środowiska. Coś co dwa lata temu próbowali pogodzić. Bezskutecznie. A teraz na dodatek zachowywał się jak zimny dupek, zarówno wobec niej, jak i Anderson.
-
I’ve got 99 problems and some wine to ignore them allnieobecnośćniewątki 18+niezaimkizaimkipostaćautor
Mabel głośno odetchnęła, słysząc, że jej siostra nie ma dzisiaj dyżuru. Kij z tym, że wylądowała w szpitalu, Mabel była w Toronto, a jeszcze nie poinformowała o tym rodziny! Za to oberwałoby jej się o wiele bardziej. Chciała im powiedzieć, że wróciła wcześniej, ale… jakoś nie mogła zdobyć się na odwagę. Potrzebowała jeszcze chwili, by nieco okrzepnąć i na nowo się odnaleźć, a bała się, że bliscy od razu zauważą, że coś jest nie tak. Nie chciała ich martwić. Przecież niedługo jej przejdzie. Znikną strach, dziwne napady paniki i będzie tak jak dawniej.
Przewróciła teatralnie oczami, gdy zaczął się wymądrzać na temat utraty przytomności. Mogłaby się z nim spierać, że to nic wielkiego, ale na salę wkroczyła młoda lekarka.
Ratunek! Poczuła ulgę, że teraz ktoś inny się nią zajmie. Niech Romain zabiera te swoje idealne rysy szczęki, ciepłe dłonie i.. chwila moment, panie dyrektorze!? Dziewczyna natychmiast oderwała wzrok od lekarki i wbiła zdziwione spojrzenie w dawnego narzeczonego. Cholera. Udało mu się.
Zalała ją fala emocji. Z jednej strony złość, bo między innymi w pogoni za tym durnym tytułem poświęcił ich związek, z drugiej zazdrość, że tak świetnie radził sobie bez niej, ale gdzieś tam w środku tliło się jakby… poczucie dumy?
W jej oczach parł przez życie jak jakaś pieprzona, świetnie naoliwiona machina. Pewna siebie, nie do zatrzymania przez nic ani nikogo. Nawet przez nią. I która zawsze osiągnie swój cel. A ona? Chciała zacząć od nowa i zdobyć świat, a nabawiła się jedynie koszmarów i nerwicy. I gdzie tu sprawiedliwość?
Wzdrygnęła się gdy przyłożył zimny stetoskop do jej skóry. Spojrzała na niego uważnie, jakby chciała dostrzec cień dawnego Romaina ukryty za maską lekarza. Nic. Pozostawał chłodny i profesjonalny do bólu. W tej chwili dotarło do niej, że już nic dla niego nie znaczy i pragnęła żeby działało to w dwie strony. Niestety nie było to takie proste.
Kiedy Anderson zadała jej pytanie, Mabel zdała sobie sprawę, że nadal wpatruje się z otwartymi ustami w Romaina. Pospiesznie odwróciła się i przytaknęła głową.
– Nie wiedziałam, że rodzina pracowników może liczyć na tak wyjątkowe traktowanie – rzuciła, gdy trochę się pozbierała, spoglądając wymownie na Sinclaire’a. – I to z rąk samego dyrektora – podkreśliła ostatnie słowo, mrużąc oczy.
– Gratulacje. Widzę, że wszystkie twoje marzenia się spełniły – dodała jeszcze z lekkim przytykiem i oplotła się ramionami. Miała w nosie konsternację, jaką wywołała na twarzy doktor Anderson. Teraz interesowało ją tylko jedno: jaki werdykt wyda pan dyrektor? Czy pozwoli jej dziś wrócić do domu?
Romain Sinclair ten nowy avatar
Przewróciła teatralnie oczami, gdy zaczął się wymądrzać na temat utraty przytomności. Mogłaby się z nim spierać, że to nic wielkiego, ale na salę wkroczyła młoda lekarka.
Ratunek! Poczuła ulgę, że teraz ktoś inny się nią zajmie. Niech Romain zabiera te swoje idealne rysy szczęki, ciepłe dłonie i.. chwila moment, panie dyrektorze!? Dziewczyna natychmiast oderwała wzrok od lekarki i wbiła zdziwione spojrzenie w dawnego narzeczonego. Cholera. Udało mu się.
Zalała ją fala emocji. Z jednej strony złość, bo między innymi w pogoni za tym durnym tytułem poświęcił ich związek, z drugiej zazdrość, że tak świetnie radził sobie bez niej, ale gdzieś tam w środku tliło się jakby… poczucie dumy?
W jej oczach parł przez życie jak jakaś pieprzona, świetnie naoliwiona machina. Pewna siebie, nie do zatrzymania przez nic ani nikogo. Nawet przez nią. I która zawsze osiągnie swój cel. A ona? Chciała zacząć od nowa i zdobyć świat, a nabawiła się jedynie koszmarów i nerwicy. I gdzie tu sprawiedliwość?
Wzdrygnęła się gdy przyłożył zimny stetoskop do jej skóry. Spojrzała na niego uważnie, jakby chciała dostrzec cień dawnego Romaina ukryty za maską lekarza. Nic. Pozostawał chłodny i profesjonalny do bólu. W tej chwili dotarło do niej, że już nic dla niego nie znaczy i pragnęła żeby działało to w dwie strony. Niestety nie było to takie proste.
Kiedy Anderson zadała jej pytanie, Mabel zdała sobie sprawę, że nadal wpatruje się z otwartymi ustami w Romaina. Pospiesznie odwróciła się i przytaknęła głową.
– Nie wiedziałam, że rodzina pracowników może liczyć na tak wyjątkowe traktowanie – rzuciła, gdy trochę się pozbierała, spoglądając wymownie na Sinclaire’a. – I to z rąk samego dyrektora – podkreśliła ostatnie słowo, mrużąc oczy.
– Gratulacje. Widzę, że wszystkie twoje marzenia się spełniły – dodała jeszcze z lekkim przytykiem i oplotła się ramionami. Miała w nosie konsternację, jaką wywołała na twarzy doktor Anderson. Teraz interesowało ją tylko jedno: jaki werdykt wyda pan dyrektor? Czy pozwoli jej dziś wrócić do domu?
Romain Sinclair ten nowy avatar
