ODPOWIEDZ
31 y/o, 181 cm
reporter śledczy toronto sun
Awatar użytkownika
those who walk this path do not lament their solitude for they understand that it is not loneliness but freedom. a freedom that allows them to exist without compromise.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimki
postać
autor

two
know at once that there’s a conspiracy
Minęły cztery dni, a konferencja zapowiadała się na wyjątkowo gorącą. Organizowana nie w ratuszu, a w głównej siedzibie policji – to miało wagę symbolu. Sam budynek, z jego chłodnymi korytarzami i betonowymi ścianami, przesiąknięty był ciężarem władzy, o której zwykli obywatele rzadko myśleli. Duncan wiedział, że wybór tego miejsca był celowy: nie chodziło o politykę, lecz o fakt. O ten nagi, trudny do zniesienia ciężar – siedmioletnia dziewczynka zniknęła, a miasto od czterech dni oddychało szybciej, nerwowo, czekając na odpowiedzi.
Posterunek znał. Bywał w nim wiele razy, czasem jak intruz, czasem jak sojusznik. W oczach części funkcjonariuszy widział lodowatą rezerwę, jakby jego obecność była próbą ingerencji w ich świat. Wiedział, że dla niektórych jest cieniem konkurencji – kimś, kto potrafił wydobyć informacje, zanim oni zdążyli złożyć raport. Ale Holloway nie zabierał pracy. On jedynie rozcinał tkanki milczenia i obłudy, tam, gdzie trzeba było zajrzeć głębiej. Był w tym dobry. Zbyt dobry, by mogli mu ufać bez reszty.
Inni witali go inaczej – skinięciem głowy, mocnym uściskiem dłoni. Policjanci, którzy wiedzieli, że wspólny grunt nie rodzi się z sympatii, lecz z praktyki. Razem nieśli ciężar śledztw, nie raz wplątując się w sieci, które trudno było przeciąć. Tacy wiedzieli, że Holloway potrafi oddać przysługę, tak jak i przyjąć pomoc, kiedy gra stawała się zbyt trudna.
Teraz jednak czuł, jak atmosfera na posterunku gęstnieje. Teresa Wheeler. Imię, które obijało się o ściany korytarzy niczym echo. Zaginiona dziewczynka, zbyt młoda, by nieść w sobie jakiekolwiek winy. Sprawa, która rozciągała nerwy do granic. Wiedział, że każde takie śledztwo nie dotyczyło tylko jednego dziecka – było zwierciadłem, w którym miasto przeglądało własny strach. I ten strach żył w oczach policjantów, w ich cichych rozmowach, w gestach zbyt gwałtownych, by były zwyczajne.
Duncan patrzył na to chłodnym okiem. Reporter w nim dostrzegał dramat opowiadany na wielu poziomach: dziewczynka i jej zniknięcie, rodzice roztrzaskani w środku, opinia publiczna w stanie wrzenia. Ale gdzieś głębiej wiedział, że ten dramat był częścią większej sieci. Zawsze był. Zaginięcia dzieci miały ciężar archetypiczny. Były niczym rozdarcia w strukturze miasta, ujawniając to, co ukryte – układy, zaniedbania, obłudę i przemoc.
Czuł, że konferencja nie będzie tylko spotkaniem informacyjnym. Policja, wystawiając się na scenę, próbowała kontrolować narrację. Ale narracja miała własne życie. Wiedział, że słowa są jak kamienie rzucone w wodę – rozchodzą się falami i wracają, uderzając w brzegi z siłą większą, niż ktokolwiek przewidział.
Holloway przesunął spojrzeniem po znajomych twarzach. Część milcząca, uważna, z oczyma wyostrzonymi jak ostrze noża. Część zniecierpliwiona – gotowa do obrony swojego autorytetu przed każdym pytaniem dziennikarza. Widział, jak strach i ambicja zderzają się w jednym miejscu, jak energia pod napięciem, która musi znaleźć ujście. Sam czuł się, jakby chodził po granicy. Wiedział, że każde jego pytanie, każde słowo rzucone publicznie, będzie brzmiało inaczej niż te zapisane w raportach. Jego zadanie nie polegało na powtarzaniu oficjalnych wersji. Polegało na drążeniu – na dotarciu do tej cienkiej warstwy sensu, która kryła się pod powierzchnią. To właśnie tam, w szczelinach narracji, rodziła się prawda.
Dziecko zniknęło. A z nim zniknęła po raz kolejny równowaga miasta. Duncan czuł, jak powietrze staje się ciężkie, lepka mgła emocji oplatała posterunek. Policja musiała znaleźć odpowiedź. On musiał zrozumieć, gdzie leży jej źródło. W tym śledztwie stawką nie była tylko Teresa Wheeler. Stawką była sama wiarygodność struktur, które miały chronić – i prawda, której nikt nie chciał wypowiadać głośno. Holloway wiedział, że konferencja nie zakończy niczego. Ona dopiero miała otworzyć drzwi.
Miał jeszcze chwilę. Podszedł do stojących w kącie termosów z kawą – banalny rekwizyt w teatrze takich spotkań, a jednak niezbędny, jakby nikt nie potrafił mierzyć się z ciężarem informacji bez gorzkiego, czarnego wsparcia. Plastikowa taca pod termosami lśniła od plam, które zostawili poprzedni uczestnicy, krople zaschniętej kawy tworzyły brunatne ślady niczym mapy nieodkrytych kontynentów. Duncan sięgnął po papierowy kubek, rozłożył go w palcach, badając jego kruchość, jakby sprawdzał, czy wytrzyma ciężar tego, co miało nadejść. Nacisnął pompkę – z charakterystycznym syknięciem i metalicznym kliknięciem uwolnił strumień płynu. Ciepły aromat uniósł się natychmiast, intensywny, ciężki, oblepiający nozdrza.
Uniósł kubek do ust, ale nie pił od razu. Patrzył na powierzchnię ciemnego płynu, falującą delikatnie od jego ruchu. Lustro. Małe, osobiste, w którym mógł się przejrzeć. Widział w nim nie własną twarz, ale rolę, którą odgrywał – uważnego obserwatora. To była jego broń. Nie potrzebował światła reflektorów, nie potrzebował sceny. Wystarczała mu cisza i zdolność widzenia tego, czego inni nie zauważali.
Miał plan. Wiedział, że pójdzie tak, jak zawsze. Mechanika była prosta – inni mówili, inni gestykulowali, inni walczyli o kontrolę narracji. On stał w cieniu, przy ścianie, i zbierał fragmenty. Był jak kolekcjoner – nie trofeów, lecz strzępów sensu. Wiedział, że to, co zostanie powiedziane głośno, zawsze miało podskórne warstwy. Ton głosu, nerwowe drgnięcie dłoni, spojrzenie wymienione zbyt szybko – to były jego punkty zaczepienia.
Kawa parzyła język, gdy w końcu upił łyk. Gorzki smak rozlał się po podniebieniu, obudzone zmysły drgnęły. W tej prostocie była dyscyplina. Chwila skupienia przed wejściem w wir zdarzeń.
Spojrzał w stronę sali konferencyjnej. Krzesła ustawione w równych rzędach, światła jarzeniówek zbyt ostre, jakby miały wypalić cienie. Mikrofony czekały, zimne i nieme, gotowe przechwycić każde słowo. Ludzie zaczynali się zbierać – szmer rozmów, stukot kroków, szelest notatników. Atmosfera była jak napięta struna.
Duncan wiedział, że jego miejsce jest przy ścianie. Tam, gdzie mógł zniknąć w półcieniu, niewidoczny, a zarazem obecny. To dawało mu przewagę. Spokój i cisza – broń, którą lekceważono, dopóki nie było za późno. Nic więcej, nic mniej. W świecie przepełnionym krzykiem jego siła tkwiła w milczeniu, które chłonęło wszystko.

Mabel Ellery
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
drove it like you stole it.
31 y/o, 170 cm
Piszę dla The Globe and The Mail
Awatar użytkownika
I’ve got 99 problems and some wine to ignore them all
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkizaimki
postać
autor

#3

Ellery wzięła głęboki oddech, zanim przekroczyła próg komisariatu. Jeszcze dwa lata temu z radością rzucałaby się w wir dziennikarskiej pracy, zwłaszcza jeśli dotyczyła tak gorącego tematu jak ten. Dzisiaj czuła się jednak nieswojo w tej roli. To było jej pierwsze zadanie od powrotu do Toronto i miała wrażenie, że jej dawna pewność siebie gdzieś się ulotniła. Na dodatek złośliwy głosik w jej głowie podpowiadał jej, że nie jest na to gotowa i spieprzy robotę.
Od niedawna miała problemy z koncentracją i wiecznie odpływała myślami do bombardowanego Doniecka. Bywały dni, kiedy kompletnie ją to blokowało, zwłaszcza w pracy. Bała się, że przez swoje roztargnienie przegapi coś istotnego, jakiś trop, który wyróżni jej artykuł. Ścisnęła mocniej torebkę, w której dzierżyła swoją tajną broń w postaci dyktafonu. Miała nadzieję, że dzięki temu nie umknie jej żadna informacja o zaginionej dziewczynce. Pewnie, jak wszyscy tu zgromadzeni, miała nadzieję na szczęśliwe zakończenie, ale obawiała się, że ta sprawa pozostanie niewyjaśniona przez lata.
Weszła do sali konferencyjnej i uniosła brew. Dawno nie widziała takich tłumów. Jej wzrok padł na stolik z termosami na kawę. Wzdrygnęła się na wyobrażenie jej podłego smaku, a mimo wszystko chwilę później nalewała ją do papierowego kubeczka. Skrzywiła się, upijając łyk policyjnej lury. Smakowała dokładnie tak, jak się spodziewała, ale dodatkowa dawka kofeiny na wyostrzenie zmysłów nigdy nie zaszkodzi. Zgarnęła kilka serwetek ze stolika i rozejrzała się po zatłoczonym pomieszczeniu, by wybrać dobre miejsce, z którego mogłaby oglądać to całe przedstawienie.
Zaczęła przeciskać się w stronę okna, gdy jakiś barczysty mężczyzna potrącił ją ramieniem, a zawartość jej kawy wylądowała na kimś, kto miał nieszczęście przebywać w jej pobliżu.
Nosz kurwa! — nie gryzła się w język Ellery i odruchowo spojrzała na swój beżowy garnitur. Na szczęście nie było na nim ani śladu kawy. Posłała facetowi mordercze spojrzenie, ale zniknął już w tłumie. Dopiero po chwili zerkneła na stojącego obok nieznajomego i jęknęła, widząc plamę na jego ubraniu.
Cholera, przepraszam — rzuciła, podając mu pospiesznie serwetki, które wzięła wcześniej ze stolika. Dopiero po chwili uniosła wzrok znad plamy i natychmiast rozpoznała kasztanową czuprynę i skryte za nią bystre oczy Hollowaya.
Duncan! — zawołała, z mieszanką zdziwienia, ale i radości. Przynajmniej nie oblała jakiegoś nieznajomego, który zacząłby na nią wrzeszczeć. Jeszcze przed wyjściem z redakcji zastanawiała się, czy na niego tutaj wpadnie. Choć nie w tak dosłownym znaczeniu…
Widzisz, tak właśnie się wykańcza konkurencję… — rzuciła, pomagając mu jakoś ogarnąć chaos, który przez przypadek spowodowała. Całe szczęście, że kawa nie była gorąca, bo faktycznie mógłby pomyśleć, że próbuje grać nie fair.
Przyznaj, że się za mną stęskniłeś, co? I twoja pralka na pewno też — dodała i odrzuciła włosy na plecy. Pewnie to nie pierwszy raz, gdy go czymś oblała. Ups.

duncan holloway
P.
Pustych zdań, które nic nie wnoszą i dziwnych metafor O.o
31 y/o, 181 cm
reporter śledczy toronto sun
Awatar użytkownika
those who walk this path do not lament their solitude for they understand that it is not loneliness but freedom. a freedom that allows them to exist without compromise.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimki
postać
autor

Był zamyślony. Jednak nie w odrealniony sposób. To nie była mgła, w której człowiek gubi siebie, lecz raczej wąski tunel, przez który myśl przechodziła z chirurgiczną precyzją. Tkwił w sprawie, która pochłaniała go od kilku dni, poruszając tryby jego umysłu jak dobrze naoliwiona maszyna. Mechanizm obsesji, tak znajomy, że niemal uspokajający. Wnikał w detale – w każde słowo z akt, każdy drobiazg pozostawiony w cieniu raportów, każdą fotografię, która nie chciała dać się zapomnieć.
Z jednej strony Teresa Wheeler, siedmioletnia dziewczynka zaginiona w świeżym, bolesnym teraz. Z drugiej – Dora Hills, sprzed lat, jej twarz wyblakła na papierze, a jednak żywa w pamięci miasta, wciąż obecna w narracjach matek i ojców, którzy nigdy nie przestali bać się o własne dzieci. Dwa nurty, równoległe i pozornie od siebie odległe. A jednak Duncan czuł, że muszą się spotkać, że nie sposób zrozumieć jednego, ignorując drugie. Zbyt wiele podobieństw. Zbyt wiele znaków, które układały się w mapę – jeszcze niewyraźną, ale nieprzypadkową. W tym przekonaniu tkwiła jego siła: wytrwałość w szukaniu rzeki pod powierzchnią piachu.
Tak zanurzony, nie zauważył najbliższej sceny. Rozgrywała się w świecie fizycznym, tuż obok niego – mężczyzna zahaczył barkiem o młodą kobietę. Zamieszanie, nieuważne kroki, nagłe zetknięcie ciał. A potem nieuniknione: rozlany płyn. Ciepła fala uderzyła w jego kurtkę, a potem przedostała się głębiej, przez cienki materiał, aż przykleiła czekoladowy golf do skóry. Szarpnięcie zmysłów wyrwało go z mentalnego tunelu.
Jego własny kubek wciąż trwał w dłoni, nienaruszony, jakby los chciał podkreślić ironię. Zamiast krzyku – cisza. Zamiast gwałtownej reakcji – napięcie, które odmalowało się tylko w jego ustach, zaciśniętych w cienką, prostą linię. Dłonie automatycznie podjęły pracę – starły plamę, ruchy mechaniczne, precyzyjne, jakby czyszczenie tkaniny miało w sobie coś z rytuału. Wtedy dopiero spojrzał. Jego oczy, ciemne, głębokie, zatrzymały się na kobiecie, która była powodem tego rozproszenia. Rysy jej twarzy – wyraźne, choć młode, jakby natura nie do końca zdecydowała, czy nadać im łagodność, czy ostrość. Była jak obraz, w którym napięcie kryło się pod powierzchnią. Zbyt blada skóra, zbyt czyste linie. Tak wyglądała Mabel Ellery.
Duncan znał ją dość dobrze. Wiedział, że jej obecność nie była przypadkiem. Nie tutaj, nie teraz. Była jednym z tych ludzi, którzy wchodzili w przestrzeń śledztwa jak obcy element, ale zarazem jak konieczność – ktoś, kogo nie można było zignorować.
Ellery. – Jego głos rozciął przestrzeń. Nie był donośny. Z natury stłumiony, utrzymywał się na granicy szeptu i normalnej wysokości. Głos jak cień – obecny, ale nie agresywny. Miał w sobie ton, który zmuszał do wsłuchania się, bo nie dawał się łatwo uchwycić. Jak echo z zamkniętej przestrzeni. Chwila zawisła jak ciemna woda. Dwa nurty – jego śledztwa, jej obecności – zaczęły się spotykać. On, wysoki, z kruchą sylwetką podszytą stalą – twarz o młodzieńczych rysach, a jednak obciążona powagą. Ona – Ellery, o twarzy zagubionej i pewnej siebie jednocześnie, jak ktoś, kto niesie własną tajemnicę i nie pozwala nikomu jej dotknąć.
Przyznaj, że się za mną stęskniłeś, co? I twoja pralka na pewno też.
Słowa Mabel zawisły w powietrzu jak miękkie, pozornie lekkie uderzenie, a jednak celne. Duncan nie odpowiedział od razu. Nie miał za bardzo co. To nie był dialog, który można było rozegrać prostą ripostą. W jego głowie przetaczały się obrazy – wspomnienia tamtych lat, kiedy oboje siedzieli w salach wykładowych, walcząc o prymat w świecie, który uczył ich, że dziennikarstwo to sztuka cierpliwości i precyzji.
Pamiętał, jak się ścierali. Nie jednoznacznie, nie uśmiechy rzucane ponad książkami. To była inna chemia, bardziej surowa. Rozpoznanie bratnich zdolności, zderzenie dwóch umysłów o ostrych krawędziach. On – lepszy w analizie, w układaniu faktów w konstrukcję tak solidną, że trudno było ją podważyć. Ona – mistrzyni instynktu, z talentem do wynajdywania tematów, które same przyciągały uwagę, jakby ludzie nie potrafili jej odmówić. Raz on zgarniał laury za najlepszy semestralny projekt, innym razem ona. Wzajemne zwycięstwa były zarazem porażkami – i właśnie to tworzyło szacunek, który nigdy nie potrzebował deklaracji.
I może dlatego teraz, gdy znów stanęła naprzeciw niego, mówiła do niego w ten sposób. Z pozoru żart, uderzenie w miękką stronę – pralka, stęsknienie, codzienność. Ale pod spodem kryła się stara gra: sprawdzanie, czy Holloway zareaguje, czy okaże, że jeszcze coś w nim drgnie.
Nie byli przyjaciółmi. Nigdy nie byli. Zawsze mieli własne ścieżki. A jednak przez te ścieżki przebiegały mosty – i kiedyś, dawno temu, potrafili po nich przechodzić, choćby po to, by podzielić się ciszą po trudnym egzaminie. Wiedział, że nie było jej jakiś czas w Toronto. Docierały do niego strzępy informacji, jak to zwykle bywa w tym środowisku. Ktoś gdzieś wspomniał, że wyjechała na stypendium, ktoś inny – że pisała reportaż za granicą. Ale nie utrzymywali kontaktu. Nie było potrzeby. Świat zawodowy był mały, zamknięty, a spotkanie się po latach było raczej kwestią czasu niż niespodzianką.
A teraz stali naprzeciw siebie, w miejscu, gdzie znów pracowali nad tą samą materią – nad sprawą, która wciągała ich obu. I choć należeli do konkurencyjnych wydawnictw, atmosfera między nimi miała w sobie coś znajomego. Nie przyjaźń. Nie wrogość. Raczej uznanie dla kogoś, kto wciąż trwał na podobnym polu bitwy. Pomiędzy nimi przebiegła niewidzialna nić. Może to była pamięć rowerowych wypraw, kiedy zdarzało się, że wpadali na siebie przy interesującym miejscu i oboje walczyli o ostatnie wolne miejsce do przypięcia roweru. Małe starcia, symboliczne, a jednak znaczące.
Teraz, tu, w Toronto, gra zaczynała się od nowa. I Duncan wiedział, że w tej grze nie chodziło o sentymenty. Chodziło o to, by rozpoznać, kto pierwszy dostrzeże sedno sprawy. A w tym pojedynku zawsze czaił się szacunek – zimny, logiczny, ale prawdziwy.
- Od kiedy piszesz o zaginięciach? – zapytał w końcu.
Nie odniósł się do jej wcześniejszych słów o tęsknocie. Przeszedł do sedna, jak zwykle, omijając dekoracje. Nie lubił pozostawać w przestrzeni półżartów – nie teraz, nie w kontekście sprawy, która oblepiała mu umysł jak lepka mgła. Patrzył na nią uważnie, z tą charakterystyczną ciszą w spojrzeniu, która sprawiała, że rozmówca czuł się przepytywany nawet bez dodatkowych pytań.
Zastanawiał się, czy zmieniła nieco kierunek pióra, czy to jej redakcja kazała jej teraz wchodzić w mroczne rejony. Był świadomy, że czasem wydawcy potrzebowali chwytliwego tytułu, czasem krótkiego, bolesnego błysku sensacji – wystarczyło dziecko i słowo „zaginięcie”, by sprzedaż poszybowała. Ale Mabel nigdy nie należała do ludzi, którzy dali się zamknąć w tanim schemacie. Pamiętał to ze studiów – miała talent do tematów, które przyciągały ludzi jak ogień, lecz pod tą atrakcyjnością krył się ciężar pracy i instynkt tropiciela.
Jego pytanie było więc nie tylko dociekliwością, ale i sprawdzianem. Chciał wiedzieć, czy to ona sama postanowiła zanurzyć się w ten nurt, czy została wciągnięta przez redakcję, która pragnęła krwi i łez.
Światło jarzeniówek odbijało się na jej twarzy, podkreślając chłód spojrzenia. W półuśmiechu, który uniosła, nie było nic z lekkości. Raczej coś w rodzaju ostrzeżenia, że nie zamierza oddawać pola. W tle ludzie przesuwali się, krzesła szurały o podłogę, kubki z kawą stukały o stoliki. Zwyczajne odgłosy, a jednak w tej chwili wydawały się blade wobec napięcia, jakie tworzyło się między nimi. Duncan czuł, że odpowiedź – jakkolwiek ją sformułuje – będzie istotna. Bo każde jej słowo mogło zdradzić, czy przybyła tu jako rywalka, czy jako ktoś, kto wciąż, mimo lat, mówi jego językiem.

Mabel Ellery
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
drove it like you stole it.
31 y/o, 170 cm
Piszę dla The Globe and The Mail
Awatar użytkownika
I’ve got 99 problems and some wine to ignore them all
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkizaimki
postać
autor

Ellery zajęta była ratowaniem jego koszuli, choć Duncan niezbyt się przejął tym, że oblała go kawą. Kiedy plama była już jako tako osuszona, spojrzała na nadal powiększający się tłum. Prychnęła, widząc Dotty, reporterkę Toronto Star, która przeciskała się, by zająć miejsce w pierwszym rzędzie. Mabel zerknęła na zegarek w telefonie. Lada moment powinno się zacząć. Była bardzo ciekawa, co na temat zaginięcia miała do powiedzenia policja i czy byli już bliżej rozwiązania tej zagadki. Nie chciała nawet myśleć, co musieli przeżywać rodzice małej Teresy. W myślach układała już treść artykułu, który wkrótce napisze. I nie, zdecydowanie nie planowała, że będzie tanią sensacją, choć redakcja z pewnością wolałaby właśnie taki materiał.
Hm…? – wyrwał ją z zamyślenia jego głos.
Po chwili sens jego słów w końcu do niej dotarł.
Ach, wiesz, jak to jest. Jestem tam, gdzie mnie wyślą. Szef dał mi ten temat, chyba po to, żebym znowu nabrała rozpędu w Toronto – wyjaśniła i zaczęła szperać w torebce w poszukiwaniu dyktafonu. Mogłaby przecież nagrać konferencję telefonem, ale do swojego starego urządzenia miała sentyment. Służyło jej już od lat i było jak talizman. Kto wie, może dzięki niemu wróciła z wojny w jednym kawałku? Samo włączanie go było jej dziennikarskim rytuałem, dzięki któremu wiedziała, że nie umknie jej żaden detal. Uśmiechnęła się, gdy wreszcie go znalazła, i triumfalnie wyciągnęła z torebki z krótkim „ha!”.
Mabel nie miała pewności, czy Holloway wiedział, gdzie podziewała się przez te dwa lata. To, że nie było jej w Toronto, zapewne zauważył. Nie miała jednak siły dzielić się z nim szczegółami swojego kontraktu w Europie. Zawodowo, był to strzał w dziesiątkę, ale prywatnie katastrofa, która zniszczyła jej psychikę. Tam widziała dziesiątki takich zaginionych dzieci. Większość szybko się odnajdywała… pod gruzami zawalonych budynków.
Wzdrygnęła się na samo wspomnienie i powędrowała wzrokiem w stronę Duncana.
To co? Wymiana? – zapytała, mrużąc oczy. – Informacja za informację? – dodała.
Odrobiła swoje zadanie domowe i trochę powęszyła w tej sprawie. Była pewna, że Duncan zrobił to samo. Pytanie tylko, czy chciał podzielić się efektami swojej pracy.

duncan holloway
P.
Pustych zdań, które nic nie wnoszą i dziwnych metafor O.o
31 y/o, 181 cm
reporter śledczy toronto sun
Awatar użytkownika
those who walk this path do not lament their solitude for they understand that it is not loneliness but freedom. a freedom that allows them to exist without compromise.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimki
postać
autor

Pod pewnymi względami nie wpisywał się w typowy wzór dziennikarza. Nie był głośny ani przesadnie energiczny. Poruszał się swoim tempem, podobnie jak dobierał słowa – ostrożnie, precyzyjnie, z chłodną rozwagą człowieka, który zbyt dobrze rozumie, jak kruche są granice między faktami a narracją. Dla wielu jego współpracowników wydawał się anachronizmem — reliktem dawnych redakcji, w których reporterska cierpliwość była wartością, nie wadą. Ale on wiedział, że prawdziwa siła dziennikarza nie leży w głośnym pytaniu, lecz w ciszy między zdaniami. Tam, gdzie inni szukali sensacji, on szukał tonu, wibracji, ledwie uchwytnego przesunięcia w cudzym głosie, które zdradzało więcej niż słowa.
W jego ruchach była metoda, w jego milczeniu – zamysł. Ludzie przy nim mówili więcej, niż chcieli. Może przez to, że nie czuli presji, może przez to, że jego spojrzenie – trzeźwe, beznamiętne, niemal badawcze – rozbrajało pozory. Nie lubił konfliktów, ale znał ich wagę; wiedział, kiedy słowo jest orężem, a kiedy trucizną. Redakcja widziała w nim człowieka zimnego, zdystansowanego, który unikał emocjonalnych wybuchów i sporów o moralność zawodu. On jednak wiedział, że moralność w jego pracy jest luksusem – czymś, co można pielęgnować jedynie wtedy, gdy już zrozumie się, jak działa świat.
Na ulicach Toronto nauczył się słuchać szumu, który nie miał dźwięku – szumu informacji, przepływu danych, szeptów między słowami. Wiedział, że wszystko, co naprawdę istotne, dzieje się w ciszy. Dlatego nie szukał chaosu – nie gonił za krwią, dymem, krzykiem. Czekał. Jak myśliwy, który wie, że ofiara sama się zdradzi, jeśli tylko da się jej wystarczająco dużo przestrzeni. Jego biurko było surowe – kilka notatek, magnetofon, zapalniczka, stary kubek po kawie. Przypominało raczej stanowisko badacza niż reportera. Notował myśli drobnym pismem, w równych kolumnach. Czasami ktoś zaglądał przez ramię i widział nie tekst, lecz strukturę – układ myśli rozpisany jak sieć, w której każda nić mogła prowadzić do odkrycia lub zguby. Taki był jego sposób pracy: powolny, precyzyjny, z natury analityczny.
Nie potrzebował wyścigów, błysków fleszy ani potwierdzenia z redakcji. Wiedział, że prawda to organizm – rozwija się w mroku, potrzebuje ciszy, by rosnąć. W tym sensie był heretykiem własnego zawodu: nie ufał pośpiechowi, nie ufał tłumowi. Zamiast tego ufał intuicji – nie tej romantycznej, lecz wytrenowanej, zrodzonej z lat obserwacji. Czasem, gdy szedł przez miasto, czuł, jak jego umysł układa obrazy – nie te widzialne, lecz te, które rodziły się z zależności. Z pozornie przypadkowych rozmów, drobnych gestów, urwanych zdań. To był jego rytm, jego wewnętrzna muzyka. Wiedział, że prawda nie przychodzi wprost; trzeba ją rozbroić, jak minę – cierpliwie, z dystansem, bez drżenia rąk.
I dlatego nigdy nie pasował do reszty. Bo w świecie, gdzie wszystko działo się za szybko, on był wyjątkiem – człowiekiem, który jeszcze potrafił zwolnić. Człowiekiem, który nie bał się ciszy.
To co? Wymiana? Informacja za informację?
Słysząc słowa Mabel, uśmiechnął się nieco ironicznie, skrywając w tym grymasie więcej, niż mógłby przyznać. Uśmiech nie był formą humoru, lecz raczej ochronnym gestem — jakby bronił się przed czymś, co już znał. Oto znów stała przed nim, nienaruszona, z tą samą mieszaniną pewności i tajemnicy, jakby dwa lata przerwy między nimi nigdy nie istniały. Ale dla niego istniały — gęste, ciężkie, utkane z ciszy i nieufności. Widział w niej to, co widział zawsze: kogoś, kto grał na cudzych emocjach z precyzją godną stratega, kto traktował prawdę jak walutę, a kłamstwo jak sztukę.
Ironia była jego zbroją. Wiedział, że w tym zawodzie zaufanie było luksusem, którego nie można było sobie pozwolić. Każdy, kto go miał, prędzej czy później płacił za to krwią — swoją lub cudzą.
- A w ogóle coś masz? - dodał, choć w jego pytaniu brzmiała nuta prowokacji, subtelna, niemal niewidoczna.
Nie ufał jej. Nie widział jej w mieście dwa lata i nagle mieliby współpracować? Patrzył na nią jak na zagadkę, którą próbował już kiedyś rozwiązać. Wiedział, że w jej oczach nic się nie zmieniło — może prócz tej drobnej zmarszczki przy kąciku ust, którą zostawił czas. W jej spojrzeniu nadal czaiła się ta sama obietnica niedopowiedzenia. Dla Duncana było to niemal symboliczne — tak właśnie wyglądała prawda: nigdy wprost, nigdy otwarcie.
W jego głowie, gdzie logika walczyła z instynktem, rodził się schemat. Analizował jej postawę, sposób, w jaki trzymała dłonie, lekki przechył głowy. Każdy detal był dla niego informacją. Wiedział, że rozmowa to tylko powierzchnia, że istotne rzeczy dzieją się w cieniach między gestami.
Świat Duncana zawsze był światem półcieni. Nie wierzył w ludzi, którzy twierdzili, że wszystko da się sprowadzić do dobra i zła. Rzeczywistość miała strukturę piasku — przesuwała się, zmieniała kształt pod wpływem najlżejszego ruchu. Jego praca polegała na tym, by w tym piasku znaleźć coś twardego, coś, co nie poddaje się wiatrowi.
A Mabel? Nie wiedział, czy zmierzała w tę samą stronę.

Mabel Ellery
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
drove it like you stole it.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Toronto Police Service Headquarters”