Lazare siedział przy końcu baru, na granicy cienia i światła, szklankę z rżniętego szkła przesuwając z dłoni w dłoń; do ust podnosił ją rzadko, ale metodycznie i z determinacją. Czasem łapał się na tym, że liczy oddechy między łykami. Jakby próbował ustawić jakiś wewnętrzny metronom, coś, co pozwoliłoby mu utrzymać rytm. W rzeczywistości był to tylko inny rodzaj rozpadu — taki, który udaje spokój.
Przy każdym przechyleniu głowy światło neonów rysowało na jego twarzy czerwone i błękitne pasy. Wyglądał, jakby ktoś próbował go namalować, ale porzucił pędzel w połowie. Jakby mu się odechciało. I nic, Lazare by pomyślał, dziwnego. Sam ledwie mógł wytrzymać we własnym towarzystwie.
W ostatnich dniach. Tygodniach. Miesiącach. Zmęczony koniecznością przytrzymywania samego siebie przy (bezsensownym, samotnym, pustym) życiu.
Nie pamiętał, kiedy ostatni raz był w kontakcie z matką. Z osobami, jakie niegdyś nazywał przyjaciółmi, wsparciem. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz chciało mu się wyjść z domu - i kiedy, gdy już tego jakimś cudem dokonał - chciało mu się do niego wracać. Życie było trwaniem. Jakby siedział w poczekalni. Jakby obiecano mu, że niedługo - niedługo! - spotka go wreszcie jakaś zmiana. Coś naprawdę dobrego.
Kiedyś wydawało mu się, że wcale nie, ale ostatnimi czasy zaczynał zastanawiać się, jak bardzo - do cholery! - był naiwny?
W drzwiach poruszyło się powietrze. Ktoś wszedł, ktoś wyszedł, ktoś zatrzymał się w pół kroku, obrócił przez ramię, omiótł Lazare spojrzeniem, jakby go rozpoznał, jakby się nim zainteresował. Potem wyszedł, zostawiając Moreau tak poczucie ulgi, jak i rozczarowania.
Blondyn nie zarejestrował nawet automatycznego gestu, którym oddał barmance puste szkło; zauważył tylko, że niedługo szklanka - przepłukana, opróżniona z reszteczki alkoholu - stanęła przed nim ponownie.
Nie usłyszał też, kiedy ktoś przysunął stołek obok. Zauważył dopiero nowy zapach — papierosów, deszczu i czegoś, co przypominało zimne powietrze po burzy. Głos, który się odezwał, przeciął ciszę jak szpilka wbita w zbyt delikatny materiał.
— Wygląda pan, jakby czekał na cud — powiedział nieznajomy.
Lazare obrócił głowę powoli, bez zdziwienia.
— Nie — odparł cicho, bardziej do szkła niż do człowieka. — Cuda już się wydarzyły. Po prostu nie byłem gotów.

 
				
