— Co? Przepraszam, zamyśliłem się — przyznał bez zawahania się, bo i po co miał kłamać? Poza tym wiedział, że przyjaciel (jakie to było dziwne, że miał w życiu przyjaciół, że miał na nich czas) go zrozumie i za moment opowie wszystko na nowo, gotów również na to, że Julien na nowo odpłynie i nie będzie w stanie nadążyć za tokiem rozumowania, który zdecydowanie był dla niego zbyt szybki, chaotyczny. Wciąż uczył się, jak to jest nie mieć wszystkiego ustrukturyzowanego, jak to jest, kiedy w życiu pozwolić sobie można na odrobinę ekstrawagancji, jakiej w dzieciństwie i początkach dorosłości nie zaznał. I pomyśleć, że teraz miał własne studio ceramiki i sprzedawał kubki. Kiedyś dostałby burdę za samo to, że pomyślał o czymś kreatywnym, o czymś, co nie opierało się na sposobach na pomnażanie kapitału, którego i tak ani jego rodzice, ani on sam nie będą w stanie wydać w czasie swojego życia.
— Finalnie na czym stanęło z Halloween? — zapytał mniej więcej parę sekund przed tym, kiedy drzwi od czarnego auta z przyciemnianymi szybami się otworzyły, a łysy mężczyzna spojrzał na nich wyczekująco.
— No, w końcu. Bierzcie chłopaki te wieńce i lećcie do kościoła, zaraz zacznie się msza za babcię — powiedział, a potem nie czekając na ich reakcję wcisnął im w dłonie dwie wielkie wiązanki. Na koniec lekko popchnął ich w kierunku wejścia na teren kościoła, który łączył się z cmentarzem i krzyknął jeszcze, żeby p r z y s p i e s z y l i. Więc Julien przyspieszył, chociaż bardziej z zaskoczenia, jakie go ogarnęło niż realnego przekonania, co do tego, że właśnie na nich mężczyzna czekał. — Co tu się dzieje… — spytał Wolfiego niepewnie, rozglądając się dookoła, jakby w poszukiwaniu rozwiązania, jakby te miało spaść im z nieba i nagle się objawić. Rozwiązania raczej jednak nie było i nie miało być, bo właśnie stawiali pierwsze kroki na schodach prowadzących do wnętrza kościoła.
Wolfie Houghton

 
				
 
									 
				
