Już od dłuższego czasu chciały zaprosić rodziców na obiad, żeby w końcu mieli okazje się poznać. Tylko ciągle coś i jakoś się nie złożyło. Albo Evina była w pracy, zakopana po uszy w aktach, albo Zaylee kończyła zmiany, gdzie trup ścielił się gęściej, niż na początku przypuszczała. A jak już obie miały wolne, to albo padały jak muchy na kanapę, albo życie postanawiało rzucić im kolejny absurdalny problem w twarz. 
Bo planowanie ślubu to jedno, ale doba jakoś uparcie miała tylko dwadzieścia cztery godziny, a żadna z nich nie znalazła jeszcze magicznego guzika z pauzą. Mogą sobie planować w nieskończoność, ale zaraz znowu pojawiało się nagłe wezwanie na miejsce zbrodni, kolejne ciało do obejrzenia, telefon od przełożonego z tym specyficznym tonem, który oznacza, że nie mają życia prywatnego, mają obowiązki. Do tego pranie, rachunki, zakupy, jakieś pierdoły, które miały poczekać, a potem nagle paliły się jak wszystko inne. Jedno spojrzenie na plan tygodnia potrafiło spowodować ból głowy u zdrowej osoby, a co dopiero u Zaylee po trzeciej autopsji w ciągu dnia. Do tego dochodziły spotkania z Samem oraz te w sprawie adopcji dziewięciolatka, zbliżająca się sprawa sądowa Fostera, a z tyłu głowy wciąż musiały pamiętać, że Blythe próbował uśpić ich czujność. Przecież to szło dostać autentycznego pierdolca. 
Dlatego ten obiad gdzieś wisiał, jak zakładka w książce, którą Miller od miesięcy próbowała dokończyć, ale za każdym razem zasypiały po dwóch stronach. Spotkanie Swansonów i Millerów było potrzebne, ale  kompletnie nierealne do wciśnięcia między kolejne zidentyfikowane ciało a konieczność udania się na miejsce zdarzenia.
— 
Niby kiedy? — zapytała, spoglądając wyczekująco na narzeczoną. — 
Bo równie dobrze mogłyśmy zaprosić ich dzisiaj, najlepiej chwilę przed północą, zamiast ślęczeć nad tym gównem — fuknęła jak kot, coraz bardziej zirytowana tym, że Evina miała rację — Zaylee nie mogła nad wszystkim zapanować. A przynajmniej nie w taki sposób, w jaki potrzebowała.
Problem w tym, że zawsze musiała mieć kontrolę. Nad raportami, nad narzędziami na sali sekcyjnej, nad temperaturą chłodni, nad tym, żeby każdy cholerny dokument był tam, gdzie powinien. I o ile w pracy jakoś to działało, o tyle w życiu prywatnym stawało się to problematyczne. A mimo to wciąż próbowała do perfekcji zapanować nad własnymi myślami, emocjami i planami. Nad tym, co miało być i tym, co powinno być. A teraz? Teraz siedziała z notatkami ślubnymi, pulsującą migreną i świadomością, że życie nie zamierza uklęknąć przed jej tabelką w Excelu.
— 
Tak, wiem — westchnęła w końcu, niechętnie zgadzając się ze Swanson.  —
 Co nie zmienia faktu, że nie lubię, kiedy coś mi się rozłazi — przewróciła oczami, bo na samą myśl o tym, że coś mogło nie wyjść, dostawała wewnętrznych spazmów. 
Trzymając kieliszek z winem w jednej ręce, a drugą kładąc na udzie Eviny, wtuliła się w jej ramię, spoglądając na ekran laptopa. 
W jej głowie również pojawiła się myśl, że mogłyby powierzyć organizację ślubu komuś innemu. I przez pełne trzy sekundy brzmiała kusząco. Tak kusząco, że Zaylee prawie ją polubiła. Bo niby czemu nie? Ktoś inny ogarnąłby kwiaty, menu, muzykę, logistykę, dekoracje — całe to weselne pierdolenie. One tylko przyszłyby, uśmiechnęły się, powiedziały "tak", zjadły tort i tyle. Gotowe. Bez stresu. Bez list, planów, godzinnych narad nad kolorem serwetek, które nadal uważała za jakiś jebany spisek branży ślubnej. Brzmiało jak raj. Przez trzy sekundy.
Ale potem jej wyobraźnia zrobiła to, co zwykle — przyjebała w głowę jak młot pneumatyczny. Obcy ludzie wybierają kwiaty. Obcy ludzie decydują o muzyce. Obcy ustawiają stoliki. Obcy wszystko dotykają, ustawiają, przesuwają, decydują. A ona ma tylko siedzieć i patrzeć? No kurwa nawet nie było takiej opcji.
W końcu zaczęły przeglądać ewentualne miejsca, które nadawałyby się do organizacji plenerowego przyjęcia. Strona za stroną, zdjęcie za zdjęciem. Toronto i okolice, jak się okazało, miały ambicje udowodnić, że potrafią być instagramowo rustykalne. Zaylee marszczyła brwi, gdy Evina przewijała kolejne, 
urocze miejsca z przestrzenią do celebracji miłości. W duchu już szykowała komentarze, na wypadek, jeśli zobaczy kolejną drewnianą belkę owiniętą lampkami jak z reklamy cynamonowych świeczek na jesień. Ale ku jej zaskoczeniu trafiły na parę propozycji, które faktycznie nie wywołały u niej reakcji alergicznej.
Pierwsze zdjęcie, które przykuło jej uwagę, przedstawiało zielony dom w rezerwacie przerobiony na miejsce eventowe, gdzieś wzdłuż brzegów jeziora Simcoe. Na zdjęciach wyglądał jak wyciągnięty z filmu, który dostaje Oscara za scenografię. Cały otoczony werandą z białym balustradami, okna w drewnianych ramach, a ogród jakby ktoś codziennie czesał rośliny grzebieniem z anielskich piór.
Drugie miejsce było bardziej industrialne, ale nadal plenerowe — ogromna szklarniowa konstrukcja na obrzeżach, ze szklanym dachem, pokryta wilgocią jak tropikalny ogród po deszczu. W środku bujna roślinność i stoły ustawione między palmami i paprociami. Zaylee odniosła wrażenie, że wszystko aż tam krzyczało głośno i donośnie "patrzcie, mamy pieniądze!" 
Na kolejnych fotografiach pojawił się stary, odnowiony dworzec kolejowy przerobiony na industrialną przestrzeń z patio pod gołym niebem. Cegła, stal, stare lampy. Klimat trochę jak w filmie noir, tylko z lepszym oświetleniem.
— 
Wszystkie są, no... — Zaylee próbowała dobrać odpowiednie słowa. — 
Trochę ładne? — zerknęła na Swanson, która patrzyła na nią z wysoko uniesionymi brwiami. —
 No co? Znasz moje podejście — rozłożyła bezradnie ręce i wzięła łyk alkoholu, a ten już dawno uderzył jej do głowy. — 
Możesz wybrać za nas obie. Wiem, że to nieprawdopodobne, że daję ci wolną rękę, ale wiesz, że dla mnie liczy się praktyczność i nawet nie umiem spojrzeć na te miejsca pod względem wizualnym — wyjaśniła, ale faktycznie Miller, zamiast podziwiać otoczenie i zachwycać się ozdobami, zastanawiała się nad tym, żeby goście mieli jak najlepszy dojazd. 
Evina J. Swanson