Z różnych względów Milo wolał nie negocjować z nietrzeźwym rozumem warunków umowy opierającej się o pilnowanie rozpasanego języka. I w lepszych momentach - tych opływających w herbatę, nie sherry - Rivera siłą rozpędu potrafił chlapnąć o parę słów za dużo, a ponieważ wszelkie interakcje skomplikowane bardziej niż krótki dialog przy kuchennym stole (choć przerzucać się terminami, diagnozami i propozycjami nad stołem roboczym czy nad otwartą maską samochodu mógł bez końca i jakiegokolwiek skrępowania) skutkowały chaotycznym błądzeniem wśród mnożących się znaków zapytania (i to też zwykle mu nie przeszkadzało, bo czasami rezultat okazywał się zabawny), casus Dylana był zupełnie inny.
Po pierwsze i przede wszystkim, Rivera czysto po ludzku nie chciał wypaść przy nim źle, czy zostać w tyle, bez znaczenia - literalnie czy w domyśle. Po drugie, w ich duecie to Gauthier miał znacznie większą biegłość w prowadzeniu small-talków, posiadał hobby, które łatwo było zrozumieć większości zaangażowanych w rozmowę osób (aż trudno uwierzyć, ale okazuje się, że ciekawostki z zakresu teoretycznych równań nie nadają się do zabłyśnięcia na studenckiej imprezie) i, co naprawdę było oczywistością dla każdego, kto nie był ślepy, jednym uśmiechem w stylu
rozmarzonego łobuza zjednywał sobie wianuszek adoratorów obu płci. Innymi słowy, Dylan robił wrażenie wszędzie gdzie akurat się pojawił, tak samo zresztą jak i Milo, z tym, że w jego przypadku owe wrażenie składało się głównie z niezręczności, posiadającego krótki termin przydatności zainteresowania (
„Ale naprawdę potrafiłbyś naprawić mi ten telefon?“) oraz rozdrażnienia, jeżeli akurat brał sobie za cel trzymanie się blisko bardziej obrotnego Gauthiera.
Czy Rivera posiadał świadomość bycia tym irytującym kamyczkiem uwierającym w bucie? Tak.
Czy ta autorefleksja powstrzymywała go przed robieniem z siebie pajaca i próbowaniem, głównie metodą sprawdzania co się przyklei, a co odpadnie? Ależ skąd.
Na samym początku roku akademickiego, zanim ktokolwiek zdążył się poznać na jego wybitnej ułomności, a obchodziło go wówczas sprawianie pozorów, jakoby był całkiem normalnym, nieposiadającym tak pojebanych dylematów natury behawioralnej gówniarzem, zdarzył się prawdziwy cud. Ten cud tłumaczył również jego dzisiejszą obecność na imprezie (pomijając, że zwykle wystarczyło przyjść w towarzystwie Dylana aby jego obecność zyskała żelazny glejt), miał na imię Felicity Ross i chociaż Rivera zobowiązał się do trzymania mordy na kłódkę, wciąż dostawał wypieków kiedy od czasu do czasu odtwarzał sobie to wspomnienie pod powiekami. Do dziś nie miał pojęcia, czy to alkohol czy Ross była po prostu ciekawa jak to jest przelecieć ścisłowca - o co dokładnie tymi samymi słowy zapytał ją kiedy ściągała mu spodnie - nie miało to większego znaczenia, bo i tak było miło.
Dwuznaczności w jego wydaniu sprawowały głównie funkcję dekoracyjną, znacznie częściej żartobliwą i Milo traktował je jak nawyk, który pielęgnował dla sportu tak, jak Dylan czasami bezwiednie próbował odbić każdą piłkę jaka wpadała mu w ręce. Problem polegał na tym, że dotąd wszelkie nieprzyzwoitości rzucane zaczepnie i bez celu w kierunku Gauthiera pozostawały czymś, cóż, właśnie bezcelowym, jednak nie tak dawno temu Rivera rozpoznał w sobie coś niewygodnego, jakiś niby łatwy do przeoczenia lecz wciąż obecny skok ciśnienia, łagodną falę ciepła w okolicy piersi i chyba mdłości ilekroć sugestią obierał go na target.
Tym razem dzierżył jednak wyjątkowo silną kartę przetargową: był najebany.
— Hmm? — wcisnął niekomunikatywnie, tylko po to by chwilę po zbulwersowanym wniosku Gauthiera parsknąć złośliwym śmiechem. Dał się wreszcie podciągnąć do pionu i po paru wciąż synchronizujących się krokach, Milo przepchnął ich w stronę alejki po lewo. — Może. Chociaż nie, prawdę mówiąc to wątpię. — Gdyby Dylan stwierdził, że byłby w stanie podciągnąć się na drążku więcej razy niż on, pewnie by się zgodził, bo ćwiczenia siłowe nigdy nie były jego forte. Posiadał jednak więcej doświadczenia w sprintach, szczególnie dobrze radził sobie z uciekaniem przed wściekłymi psami na przełaj przez kilka płotów i posesji.
Bez pojęcia o nadwyrężanych właśnie mięśniach w dylanowej łydce, Milo kolejny raz prawie okręcił mu się wokół szyi i na krótko zawisł na niej, bo nie chciał nadepnąć na coś, co nagle pojawiło się na środku alejki, a jemu przypominało przez ułamek sekundy żabę. Koniec końców był to zwykły kartonik po gumie do żucia, po który schylał się kilka razy zanim wreszcie dosięgnął go palcami.
Ulice Los Angeles zapamiętał jako betonowe labirynty tonące w śmieciach; Toronto było o wiele bardziej czyste i może dlatego na widok każdego zbłąkanego opakowania Rivera garbił się i szukał kosza. Nie chciał wracać do Kalifornii.
Po paru metrach zaskoczył go przystanek, nie mniej przychylona ku niemu twarz Dylana i jego palec, który przez moment błądził niebezpiecznie blisko prawego oka. Potem trafił, jako-tako, w na wpół otwarte w zaskoczeniu usta Milo.
Czemu świecisz?
Kilka kolejnych płatków śniegu osypało mu się na rzęsy, ale szybko rozpłynęło się pod wpływem ciepła i zmusiło by zamrugał.
— Ja... huh? — wydukał, bez pojęcia co Dylan miał na myśli mówiąc, że świecił.
Cisza mocno gryzła w uszy pomimo, że z początku była całkiem miękka i łagodna, przez co uśpiona czujność pozwoliła mu spojrzeć bezpośrednio w oczy mężczyzny zanim w Milo rozbudziła się niewygoda. Zdążył również w ciągu tych kilkunastu czy kilkudziesięciu sekund zapercypować, że nie jest zdolny do wyduszenia z siebie ani słowa, oraz odkryć, że nigdy wcześniej nie widział tak głębokiego, bławatkowego błękitu w żadnych innych oczach.
To trwało zaledwie chwilę, potem otrzymał ofertę ucieczki z tego impasu boczną furtką w postaci kojarzonego plus minus cytatu.
— Cállate — ofuczał go jak jakiegoś dzieciaka po czym wyciągnął rękę, by wierzchem dłoni naprzeć na znajdujący się zbyt blisko policzek i odepchnąć go od siebie. Pokręcił głową z niedowierzaniem i wymamrotał pod nosem coś jeszcze, jednak zrobił to zbyt niewyraźnie aby dało się z tego wyłowić konkretne słowa.
Idiota.
Dylan roześmiał się w głos, w pustym i cichym parku brzmiało to tak, jakby poza samą w sobie wesołością dźwięk niósł dodatkowo inną treść. Wiedział, że Gauthier był dwujęzyczny, ale nie miał pojęcia, że potrafił tak płynnie komunikować się samą w sobie melodią.
Oh, zaraz. Czy on tak na poważnie właśnie rozbierał na anatomiczne detale barwę jego głosu? I kto tu był głupi?
— Nigdy — odparował na wydechu, za długo dusił w sobie odpowiedź. Był zbyt skupiony na innych aspektach rozmowy, ponad oficjalną warstwą znaczeniową i zawieszony gdzieś w dalekiej, niekoniecznie prawdziwej krainie wyobrażeń. — Poważnie, znam tylko fragmenty i wiem o co chodzi, tak plus minus. A ty? Albo nie — przerwał sam sobie i teraz to on wbił w Dylana intensywnie badawcze spojrzenie, a po tym jak jego usta ułożyły się w okrąglutkie, bezdźwięczne „o!“ Milo uśmiechnął się szeroko.
— To teraz prawda czy wyzwanie, tak? Gramy w to, tak? No, to czym zajmujesz się kiedy nikt nie patrzy? W sensie, chodzi mi o jakieś hobby w stylu szydełkowanie, nie o takie robótki ręczne dla jasności.
Na fali entuzjazmu własnym pomysłem Rivera założył, że Dylan na start wybrał pytanie.
Dylan Gauthier