Z początku nawet nie zwrócił uwagi na psa, który od jakiegoś czas kręcił się niedaleko – podobny widok nie był przecież niczym zaskakującym w parku. Psów bywało tu prawdopodobnie całkiem sporo, a każdemu z nich zwykle towarzyszył właściciel. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka pozostawał niewidoczny, bo na przykład nie zdążył jeszcze zorientować się, że jego zwierzak postanowił się nieco oddalić i samodzielnie poeksplorować otoczenie. Zwracanie uwagi na każdego plączącego się po okolicy czworonoga wydawało się być więc co najmniej lekko bezcelowym zajęciem. Przynajmniej do momentu, gdy Dante postanowił zatrzymać się na chwilę, żeby sięgnąć po telefon i sprawdzić treść otrzymanego właśnie powiadomienia. Ten właśnie moment pies postanowił wykorzystać, by podbiec do niego i kilkoma radosnymi szczeknięciami oznajmić, że oto najwyraźniej właśnie odnalazł swojego człowieka.
– A tobie o co chodzi…? – oderwał spojrzenie od ekranu telefonu, by na moment przenieść je na siedzącego przed nim zwierzaka, a następnie rozejrzeć się po okolicy w poszukiwaniu wzrokiem kogoś, kto mógłby zmierzać właśnie w ich kierunku ze smyczą w ręku. Nic z tego. – Nic dla ciebie nie mam. Uciekaj.
Pies jednak najwyraźniej nie miał najmniejszego zamiaru ruszyć się z miejsca. Przeciwnie – wspiął się nawet na tylne łapy, przednimi opierając się o Danny’ego i kolejnym szczeknięciem komunikując, że nic z tego, tak łatwo się go nie pozbędzie.
– O nie, mowy nie ma, bez takiego spoufalania się, co? – wbrew własnym słowom nie mógł się jednak powstrzymać, by nie pogłaskać go przyjacielsko po głowie. Po uważniejszym przyjrzeniu się można było się zresztą domyślić, że nie miał co liczyć na ratunek ze strony ewentualnego właściciela czworonoga. Ten ewidentnie nie był zbyt zadbany – dłuższa sierść zdążyła się już porządnie skołtunić i zdecydowanie nie należała do najczystszych. – Nie mam zamiaru się tobą zajmować, musisz poszukać sobie innego naiwniaka.
I chociaż po tych słowach faktycznie cofnął się nawet o krok, by następnie ruszyć w swoją stronę, całkiem szybko przekonał się, że było to mniej więcej tak samo skuteczne, jak jakiekolwiek słowa kierowane w stronę zwierzęcia. Pies bowiem nie przejął się ani odrobinę, traktując tę sytuację jako wznowienie spaceru i radośnie ruszając w ślad za swoim nowym człowiekiem.
– Żartujesz sobie, nie…? – zerknął w jego stronę, póki co poddając się i postanawiając uparcie udawać, że kompletnie nie zauważał żadnego zwierzaka kręcącego się pod jego nogami. Bo przecież… istniała chyba jakaś szansa na to, że ten ostatecznie znudzi się i postanowi podreptać dalej, w poszukiwaniu kogoś bardziej interesującego…?
Erza B. Fernandes