
W pracowni panuję upał, chociaż pogoda na zewnątrz nie rozpieszcza. Na chwilę odwracam wzrok w stronę okna, gdzieś w tle dostrzegam białe płatki śniegu, opadające w równym tempie w stronę zamarzniętej ziemi.
Nie dostrzegam zmiany w matce; w niebieskich oczach, w których dotychczas panował bezkresny spokój, pojawia się burza. Sztorm uczuć wiruję pod membraną skóry i dopiero zdecydowanie uderzenie pięści w centrum brei, wyrywa mnie z letargu. Powoli unoszę spojrzenie w górę, w stronę zarumienionych policzków i niezrozumiałych dla dziecka łez, mama zrywa się nagle na równe nogi i ucieka w niewiadomą mi stronę, pozostawiając z masą pytań, na które nigdy nie dane mi było uzyskać odpowiedzi.
Potem były już tylko krzyki; jestem trochę starszy i rozumiem trochę więcej, mama mówi coś o tym, że tacie nigdy na nas nie zależało, że powinien wracać do tych swoich francuskich koleżanek, i że ma się wynosić, i że już nie chce go znać. Kłótnie stały się normą, dwóm tak bardzo podobnym do siebie charakterom, ciągle towarzyszą trakcje. Ignoruje ich zachowanie, w mych oczach nie pojawia się już nawet zawód, powoli odwracam się na pięcie by sprawdzić co u Miribel.
Jestem starszy i odpowiedzialny, ale w tamtym momencie to chyba, ja potrzebuje większego wsparcia. Niezdarnie wdrapuje się na jej łóżko, i kładę gdzieś obok, nie jestem pewny czy dalej śpi. - Mama chce się wynieść - mówię cicho, gdy jej oczy się otwierają - Ojciec chciał żebym z nim został - wzdycham głęboko, przejeżdżając prawą dłonią po policzku, z tatą jestem trochę bliżej, ale nie potrafię zostawić młodszej siostry z matką. - Jadę z wami. - kończę szeptem, przymykam oczy i marzę o śnie, mój umysł napędzany tysiącem myśli, nieustannie biegnie, goni do przodu i do samego rana nie jest mi dane zmrużyć oka, na moich małoletnich barkach spoczywa zbyt wiele obowiązków.
Amerykański sen okazuje się fałszywy; mama jako jedyna odnajduje się w nowej rzeczywistości, amerykański luz i gorący klimat jej służą. Dużo się uśmiecha, szczególnie gdy kolejny raz pozostawia Miribiel pod moją opieką i opuszcza mieszkanie, zostawiając za sobą tylko kilka dolarów na beznadziejne, chińskie jedzenie i mrożoną pizze w starej, wyjącej lodówce. Co dziennie rano przygotowuje nam śniadanie, autobus zabiera nas do szkoły, a później wracamy do pustego apartamentu, ciągle wyglądając powrotu mamy.
W szkole też nie jest łatwo; jestem obcy, nie znam języka, ani amerykańskich zwyczajów, przez większość czasu milczę. Koledzy patrzą na mnie podejrzliwie, trwam w stanie nieustannej czujności. W czasie lekcji maluje; me szkolne zeszyty zapełniają dziecięce komiksy o super bohaterach, szkice postaci, walczących ze złem i niesprawiedliwością, ale też wszystko co mnie otacza - portrety sióstr, matki, ojca, nauczycieli czy karykatury nielubianych kolegów.
Pewnego dnia pękam; jedyna rzecz, dzięki której dane mi jest poczuć chociaż namiastkę spokoju, zostaje mi skradziona, a me dzieła rozwieszone po całej szkole. Te, nie są powodem do wstydu, w końcu dobrze zdaje sobie sprawę, że nie brak mi talentu, nie rozumiem jednak dlaczego to zawsze ja mam pod górkę.
Odnajduję tego, kto to zrobił i w przypływie wszystkich tych skrzętnie ukrywanych emocji atakuję, rzucam się na chłopca, a on nie poddaje się bez walki. W końcu rozdziela nas jeden z wfistów, odciąga mnie na bok, pobieżnie opatrując krwawiący łuk brwiowy, przykłada zimny worek z lodem do podbitego oka. Czuję kompletną pustkę, daleko w tyle zostawiam wiecznie nieobecną matkę czy nieroztropnego ojca, jest tylko pulsujący ból i szum zagłuszający niezadowolenie dorosłych.
To wydarzenie jest tylko początkiem, po przeprowadzce do Kanady, chociaż już trochę lepiej znam język angielski, to dalej walczę z agresją. Od tamtego incydentu matka nie zostawia już nas samych, może jednak martwi się o to co z nami będzie, ale chyba boi się zostawić Miribel pod moją opieką.
Kanada nie różni się zbytnio od Ameryki, chociaż tutaj ludzie nie wytykają mnie palcami, przestałem być całkowicie obcym. W codziennym życiu dalej towarzyszy mi przemoc, nieustannie szukam powodu żeby znów poczuć ten ból i zagłuszyć wewnętrzne rozterki. Jeden z nauczycieli zabiera mnie na szkolne lodowisko i stawia ultimatum albo będziesz grał albo wylatujesz i tamtego dnia zmieniło się moje całe życie.
Hokej nastolatków jest brutalny, ale właśnie tego potrzebuje, na mym ciele nie ma miejsca, które by nie bolało, to daje mi jednak dziką satysfakcję. Z czasem jednak uczę się, jak unikać fauli, ale też co raz mniej tego potrzebuje - wystarczy mi euforia związana z kolejnym krążkiem posłanym w stronę bramki.
‣ Nie wiem ile tatuaży zdobi me ciało, większość z nich zrobiłem sobie sam, kiedy już nie będę grał, planuje otworzyć swoje własne studio i oddać się tej sztuce całkowicie.
‣ Moja matka dalej mieszka w Toronto i czasem do niej zadzwonię, by dowiedzieć się, co u niej. Z ojcem, chociaż w dzieciństwie byłem z nim bardzo blisko, kontakt mi się urwał.
‣ Dawno temu przylgnęła do mnie łatka bawidamka, ale to nieprawda, ludzie jednak wyjątkowo długo pamiętają treść plotek, więc za każdym razem, gdy pojawię się gdzieś na mieście z koleżanką, pismaki rozpisują się na temat moich miłosnych podbojów. Te jednak nie mają miejsca, bo w stu procentach skupiam się na karierze.
‣ Posiadam dobermana, wabi się Spławik.
‣ Kocham jeść i chociaż powinienem trzymać specjalną dietę składającą z brokułów, ryżu i kurczaka na parze, to ją ignoruję. Kocham słodycze, a dzień bez pączka do porannej kawy, jest dniem straconym.
‣ Lubię tańczyć, kiedyś nawet myślałeś żeby zapisać się na zajęcia z tańca towarzyskiego, nie ma jednak na to kompletnie czasu, ale może to i dobrze, ludzkość nie jest gotowa na tańczącego Theodora.