-
Only for a moment and the moment's gone
All my dreams
Pass before my eyes with curiosity
All they are is dust in the windnieobecnośćniewątki 18+niezaimkizaimkipostaćautor
1 — but listen carefully to the sound of your loneliness
Like a heartbeat drives you mad
In the stillness of remembering what you had
Są takie noce kiedy jedynym o czym potrafi się myśleć jest ulubiony sweter pozostawiony - nie wiadomo gdzie — w mieszkaniu, do którego miało się nie wracać.
Można próbować to zagłuszać — powoli i z lekkim obrzydzeniem (bo z pewnością odbije się to na wydolności w trakcie jutrzejszego treningu), opróżniając butelkę nieprzyzwoicie drogiego whiskey (kupionego na rodzinę ślubu rodziców).
Jednak lekarstwo okazuje się trucizną. A to co miało pomóc, sprawia, że jest tylko coraz gorzej.
Człowiek próbuje trzymać się niknącego głosu rozsądku zwracającego uwagę na to, że przecież mamy środek lata. Że tamten sweter w siedemdziesięciu-pięciu procentach składał się z poliestru. A ciągnące się za nią wspomnienie miękkiej wełny jagnięcej to tylko niewiele znacząca domieszka w jego składzie.
I o tym, że ten sweter tak właściwie nigdy nie należał do niej.
Jednak wtedy przypominasz sobie jego spojrzenie zatrzymujące się na twoim ciele, kiedy mówił żebyś go wzięła, bo i tak wyglądasz w nim lepiej.
I przestajesz sobie radzić z intruzywnymi myślami.
Są takie noce kiedy człowiekowi nie pozostaje nic innego niż włamanie się do własnego mieszkania. Co jak się okazuje przychodzi zaskakująco łatwo.
Portier mimo tego, że jest 3 w nocy i nie widział cię od tygodni wita cię z uśmiechem, kiedy pytasz co słychać u jego wnuków. I czy Esteban znów pokłócił się z Juanitą, czy może nadal są jeszcze razem.
A potem nie spotkasz już nikogo więcej pokonując znajomy korytarz i z ulgą odkrywasz, że twój klucz wciąż pasuje do zamka.
Nie zapalasz światła — wciąż jeszcze zbyt dobrze znasz tę przestrzeń, by wydało ci się potrzebne. Skanując kolejne pomieszczenia wzrokiem w poszukiwaniu cennego przedmiotu początkowo starasz się przejść przez nie jak najciszej - to w końcu mimo wszystko jest wtargnięcie.
Powoli zaczynają ciągnąc się za tobą drobne ślady zbrodni, jak to bywa z niewprawionymi włamywaczami. Wysypana na podłogę zawartość szuflad. Niedbale zrzucone ubrania z wieszaków w szafie. Strącona ramka ze zdjęciem, od wcześniej którego pospiesznie odwróciłaś spojrzenie. Spieszysz się. A może po prostu to to nieprzyzwoite i drogie whiskey, sprawia, że twoje ruchy są dalekie od właściwej im płynności. I tak jak kapryśny kot powoli zrzucasz kolejne przedmioty, które stają ci na drodze, mimo, że z łatwością mogłabyś je przecież ominąć.
Kiedy na podłodze ląduje lampa zatrzymujesz się na chwilę, nasłuchując czy ten dźwięk wywoła jakąś rekcję. Nie wyłapujesz żadnego niepożądanego, więc nie oglądasz się za siebie. Musisz iść dalej. Przed siebie. Bo nigdzie nie ma tego cholernego swetra.
lazare moreau
Like a heartbeat drives you mad
In the stillness of remembering what you had
Są takie noce kiedy jedynym o czym potrafi się myśleć jest ulubiony sweter pozostawiony - nie wiadomo gdzie — w mieszkaniu, do którego miało się nie wracać.
Można próbować to zagłuszać — powoli i z lekkim obrzydzeniem (bo z pewnością odbije się to na wydolności w trakcie jutrzejszego treningu), opróżniając butelkę nieprzyzwoicie drogiego whiskey (kupionego na rodzinę ślubu rodziców).
Jednak lekarstwo okazuje się trucizną. A to co miało pomóc, sprawia, że jest tylko coraz gorzej.
Człowiek próbuje trzymać się niknącego głosu rozsądku zwracającego uwagę na to, że przecież mamy środek lata. Że tamten sweter w siedemdziesięciu-pięciu procentach składał się z poliestru. A ciągnące się za nią wspomnienie miękkiej wełny jagnięcej to tylko niewiele znacząca domieszka w jego składzie.
I o tym, że ten sweter tak właściwie nigdy nie należał do niej.
Jednak wtedy przypominasz sobie jego spojrzenie zatrzymujące się na twoim ciele, kiedy mówił żebyś go wzięła, bo i tak wyglądasz w nim lepiej.
I przestajesz sobie radzić z intruzywnymi myślami.
Są takie noce kiedy człowiekowi nie pozostaje nic innego niż włamanie się do własnego mieszkania. Co jak się okazuje przychodzi zaskakująco łatwo.
Portier mimo tego, że jest 3 w nocy i nie widział cię od tygodni wita cię z uśmiechem, kiedy pytasz co słychać u jego wnuków. I czy Esteban znów pokłócił się z Juanitą, czy może nadal są jeszcze razem.
A potem nie spotkasz już nikogo więcej pokonując znajomy korytarz i z ulgą odkrywasz, że twój klucz wciąż pasuje do zamka.
Nie zapalasz światła — wciąż jeszcze zbyt dobrze znasz tę przestrzeń, by wydało ci się potrzebne. Skanując kolejne pomieszczenia wzrokiem w poszukiwaniu cennego przedmiotu początkowo starasz się przejść przez nie jak najciszej - to w końcu mimo wszystko jest wtargnięcie.
Powoli zaczynają ciągnąc się za tobą drobne ślady zbrodni, jak to bywa z niewprawionymi włamywaczami. Wysypana na podłogę zawartość szuflad. Niedbale zrzucone ubrania z wieszaków w szafie. Strącona ramka ze zdjęciem, od wcześniej którego pospiesznie odwróciłaś spojrzenie. Spieszysz się. A może po prostu to to nieprzyzwoite i drogie whiskey, sprawia, że twoje ruchy są dalekie od właściwej im płynności. I tak jak kapryśny kot powoli zrzucasz kolejne przedmioty, które stają ci na drodze, mimo, że z łatwością mogłabyś je przecież ominąć.
Kiedy na podłodze ląduje lampa zatrzymujesz się na chwilę, nasłuchując czy ten dźwięk wywoła jakąś rekcję. Nie wyłapujesz żadnego niepożądanego, więc nie oglądasz się za siebie. Musisz iść dalej. Przed siebie. Bo nigdzie nie ma tego cholernego swetra.
lazare moreau
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
gall anonim
-
I always wanted to die clean and pretty, but I'd be too busy on working days - so I am relieved that the turbulence wasn't forecasted, I couldn't have changed anyways.nieobecnośćniewątki 18+takzaimkion/jegopostaćautor
And what you had
And what you lost
W siedemdziesięciu-czterech.
Ten sweter. Składał się z poliestru w siedemdziesięciu-czterech procentach.
(- Dałbyś już spokój, Lazare. Naprawdę zawsze musisz mieć ostatnie słowo?)
Trudno powiedzieć co prawda, gdzie dokładnie się te siedemdziesiąt-
Ale dało się ją poczuć.
Zwłaszcza ze swetrem naciągniętym prosto na zupełnie nagą skórę, wysmaganą chwilę wcześniej bezlitosnym biczem gorącego prysznica. Wbrew protestom ciała - choć to samo ciało już dawno przecież przyzwyczaić się powinno, że jego bunty nigdy się na nic nie zdają. A nawet więcej: zwykle pogarszają tylko sprawę.
Patrząc na siebie teraz - pod niewygodnym skosem, w wysokim lustrze wepchniętym w sam kąt sypialni, w matowym świetle jedynej żarówki, jaka ostała się przy życiu - Lazare bez zastanowienia przyznałby rację temu sobie z przeszłości, który się tak zażarcie zarzekał, że Asha wygląda w owym ubraniu o niebo lepiej od niego. A już na pewno teraz, gdy pozbawione regularnych treningów, i niedokarmione z lekka ciało, wysmuklało jeszcze, i to w ten mniej zdrowy, mniej witalny sposób. Lazare marniał nie z nadmiaru, ale z braku ruchu. Już sama egzystencja stawała się takim wysiłkiem, że nie zostawało miejsca na żadne konkretne ćwiczenia. Szczególnie na te, które wykonywać by mu przyszło na lodzie.
Dlatego też Lazare żyje jak cień. Cień w ostatnim rzędzie trybun, z którego - z rzadka, chyba tylko w ramach jakiegoś samoumartwiania - przygląda się wprawkom juniorów z rocznika Bryce. Cień w miejscach, w których niegdyś bywał więcej niż główną atrakcją, a w jakich teraz przychodzi mu przemykać się w kuluarach, poza bystrym wzrokiem krytyków i kamer. Cień w pamięci jego własnej matki, która na wiadomości odpowiada mu ostatnio jednym zdaniem (o ile w ogóle). Cień, wreszcie, i we własnym domu - gdy godzinę wcześniej przemknął się pod linią wzroku Portiera, gdy wemknął do własnego mieszkania jak podmuch wiatru, gdy samego siebie unikał, starając się nie patrzeć sobie w oczy. Starając się nie dotykać - nawet pod prysznicem - tego ciała, które zdradził, i które zdradziło jego, i z którym byli na siebie teraz dożywotnie skazani.
(Czasem myślał, że to trochę jak z Ashą. Ten rodzaj bliskości, która ostatecznie staje się jak trucizna).
W słuchawkach ma Waldteufe'a, więc pierwszą posłyszany hałas zrzuca na nieregularność melodii. Drugi zrzuca na karb zmęczenia. Ale przy trzecim, nabiera już pełnej czujności, która kończynom każe poruszać się szybciej, niż porusza się sam umysł. Jest przy drzwiach, potem w korytarzu. Gdyby to był film, okazałoby się, że Lazare trzyma przy drzwiach kij hokejowy, i z nim właśnie zamierzyć się ma na włamywacza. Tyle tylko, że blondyn ani przez moment nie spodziewa się złodziei. Gorzej, typuje tylko dwie osoby; jedyne, które dzieliły z Lazare komplet identycznych kluczy. Dwie kobiety, obydwie o jasnych włosach.
- Maman? - woła, zanim wynurzy się zza winkla, po którego drugiej stronie słyszy szelest i niepokojący chrzęst tłuczonej kamionki. Od razu wie, która to lampa. I jeszcze to do niego nie dociera, ale już teraz powinien zgadnąć, że nie napotka zaraz własnej matki. - Co tu robisz, o tej... - rzuca okiem na opasający przegub zegarek (jedyny, oprócz swetra i szarych bokserek, przedmiot zaburzający prostotę jego nagiego ciała). A potem zamiera, w półmroku, stając twarzą w twarz z osobą, którą powinien przeczuć, a której po prostu chyba - po tchórzowsku - wolał się nie spodziewać.
asha coldfield
judasz
przemocy względem zwierząt i rażąco niedbałej interpunkcji; poza tym, nic co ludzkie nie jest mi obce
-
Only for a moment and the moment's gone
All my dreams
Pass before my eyes with curiosity
All they are is dust in the windnieobecnośćniewątki 18+niezaimkizaimkipostaćautor
Ona nie potrzebowała zapalonego światła, by rozpoznać osobę, którą do pokoju zwabił dźwięk tłuczonej lampy. Stanowił dla niej naturalny element tego otoczenia. Tak z nim zespolony, że dopiero wraz z jego pojawieniem uświadomiła sobie, że w ich mieszkaniu coś się zmieniło.
Zmiana była raczej wyczuwalna, niż dostrzegalna. Podobnie jak w przypadku Lazare, okrytego półmrokiem i grubą warstwą dzianiny.
To było coś niepokojącego. Nieswojego.
Przytłaczające uczucie straty, z którą myślała, że zaczęła się już godzić.
Mimo że układ mebli pozostał bez zmian i że nie zauważyła śladówczegoś kogoś nowego. Uświadomiła sobie, że ta przestrzeń stopniowo przestawała należeć do niej. Dobrowolnie pozwoliła na to, by ją z niej wywłaszczono. Pozostałości po jej obecności stopniowo zanikały, zacząwszy od zapachu jej perfum, zamawianych przez nią ciętych kwiatów stawianych na stole i była tego niemal pewna — nikt już kompulsywnie nie poprawiał kubków, by wszystkie w szafce stały zwrócone uchem równo pod kątem 45°. Powoli traciła najbardziej namacalny dowód na to, że nie zawsze pozostawała zupełnie sama na tym świecie.
Tylko czy nie lepiej było uchwycić się tej straty? Niespodziewanej obcości tego mieszkania. Bo może lepiej być samą, niż tkwić z ludźmi, w których mieli stanowić twój punkt oparcia, a nie potrafili zdobyć się na uczciwość nawet względem siebie samych.
Nie wyprowadziła go z jego freudowskiej pomyłki. Zamiast tego zamarła w oczekiwaniu. Mimo że poczuła irracjonalne ukłucie zazdrości na myśl o tym, że w tej przestrzeni, która do niedawna stanowiła jej własność w równym stopniu co jego, mógłby spodziewać się kogoś innego.I równie irracjonalnej złości na myśl o tym, że istniała dla niego osoba, której mógłby się spodziewać.
W milczeniu pozwoliła mu na skrócenie dystansu między ich dwójką. Aż znaleźli się tak blisko siebie, by mimo ciemności zauważyła znajomy splot warkoczy na jego piersi. I nie potrafiła się powstrzymać.
Nici ich losu zdały jej się w tym momencie tak niewiarygodnie zwarto spięte. Gdyby tylko faktycznie połączyło ich przeznaczenie, a nie wspólne fatum...
— Masz na sobie mój sweter.
Wbrew wypowiedzianym ze skargą słowom, jej twarz rozjaśnił delikatny uśmiech. Na który pozwoliła sobie licząc na to, że ten drobny wyraz sentymentalizmu z jej strony nie będzie możliwy do dostrzeżenia.
Tyle słów ciążyło jej na gardle. Tyle innych niewypowiedzianych wyrzutów. A mimo to na tym jednym, najmniej istotnym, na dodatek nie do końca zgodnym z prawdą, postanowiła skończyć.
Bo tylko to oskarżenie pozwalało jej dalej biernie kryć się jej w półmroku.
Bo przecież właśnie po to tu przyszła. Tylko po to.
lazare moreau
Zmiana była raczej wyczuwalna, niż dostrzegalna. Podobnie jak w przypadku Lazare, okrytego półmrokiem i grubą warstwą dzianiny.
To było coś niepokojącego. Nieswojego.
Przytłaczające uczucie straty, z którą myślała, że zaczęła się już godzić.
Mimo że układ mebli pozostał bez zmian i że nie zauważyła śladów
Tylko czy nie lepiej było uchwycić się tej straty? Niespodziewanej obcości tego mieszkania. Bo może lepiej być samą, niż tkwić z ludźmi, w których mieli stanowić twój punkt oparcia, a nie potrafili zdobyć się na uczciwość nawet względem siebie samych.
Nie wyprowadziła go z jego freudowskiej pomyłki. Zamiast tego zamarła w oczekiwaniu. Mimo że poczuła irracjonalne ukłucie zazdrości na myśl o tym, że w tej przestrzeni, która do niedawna stanowiła jej własność w równym stopniu co jego, mógłby spodziewać się kogoś innego.
W milczeniu pozwoliła mu na skrócenie dystansu między ich dwójką. Aż znaleźli się tak blisko siebie, by mimo ciemności zauważyła znajomy splot warkoczy na jego piersi. I nie potrafiła się powstrzymać.
Nici ich losu zdały jej się w tym momencie tak niewiarygodnie zwarto spięte. Gdyby tylko faktycznie połączyło ich przeznaczenie, a nie wspólne fatum...
— Masz na sobie mój sweter.
Wbrew wypowiedzianym ze skargą słowom, jej twarz rozjaśnił delikatny uśmiech. Na który pozwoliła sobie licząc na to, że ten drobny wyraz sentymentalizmu z jej strony nie będzie możliwy do dostrzeżenia.
Tyle słów ciążyło jej na gardle. Tyle innych niewypowiedzianych wyrzutów. A mimo to na tym jednym, najmniej istotnym, na dodatek nie do końca zgodnym z prawdą, postanowiła skończyć.
Bo tylko to oskarżenie pozwalało jej dalej biernie kryć się jej w półmroku.
Bo przecież właśnie po to tu przyszła. Tylko po to.
lazare moreau
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
gall anonim
-
I always wanted to die clean and pretty, but I'd be too busy on working days - so I am relieved that the turbulence wasn't forecasted, I couldn't have changed anyways.nieobecnośćniewątki 18+takzaimkion/jegopostaćautor
Lazare mógł wymienić przynajmniej kilka utraconych relacji, które pozostawiły za sobą tęsknotę tak dziwną i silną, jak ból fantomowy po straconej kończynie albo po wyrwanym z piersi sercu. Jakkolwiek uparcie nie chciał się do tego przyznać, pierwszą z nich była jego więź z ojcem - czy raczej fantazja o tej więzi, gdyby na drodze do jej rozwoju nie stanęła i matka Lazare, i nowa rodzina samego rodziciela, i, wreszcie, tysiące nieubłaganych kilometrów, które mimo marzeń młodego LaRochelle jakoś uparcie nigdy nie chciały się skurczyć.
Potem - krótkie, intensywne, bolesne przyjaźnie nawiązywane w późnym dzieciństwie i wczesnej adolescencji, trwające zwykle tyle, co jeden sezon treningowy, a kończące się najczęściej w atmosferze rywalizacji, upokorzenia i zdrady.
Wreszcie: Nadir. Nigdy niedotrzymana obietnica związku, który w jakimś równoległym wszechświecie mógłby zaistnieć i rozwinąć się jak piękny, rzadki kwiat, ale w ich faktycznych realiach przypominał raczej nigdy niegasnący pożar z potencjałem na zrujnowanie obydwu stron całego tego układu.
No i, oczywiście, A s h a . Znajomość, która wymykała się wszelkim definicjom, łącząc w sobie tak niewyobrażalną bliskość, jak i permanentny dystans, przez bardziej tradycyjnych sportowych komentatorów nazywana partnerstwem, albo współpracą, a przez tych ze skłonnością do uromantyczniania prowadzonych przez siebie relacji, raczej braterstwem dusz, albo sprawką przeznaczenia.
Sam Lazare podałby bardziej pasujący termin, gdyby go znał. Mimo jednak, że głowił się nad nim nie od dzisiaj, nadal nie potrafił znaleźć słów, jakie w pełni opisałyby ich historię, czy też emocjonalną naturę tego, co ich łączyło. Czasem wydawało mu się, że była to miłość, ale nie romans; innym razem, że romans, ale nie fizyczność; fizyczności jednak było między nimi mnóstwo, a więc co? Romans, ale nie seks. Ale też przyjaźń. I odpowiedzialność. I zazdrość, i oddanie, i wierność równolegle z jakimś rodzajem toksycznej obsesji. Wciąż tylko - raz po raz - zapędzał sam siebie w językowy kozi róg. Jedyne, czego był pewien to to, że kiedyś istniało między nimi jakkolwiek kruche, ale niezaprzeczalne zaufanie - to samo, które własnymi czynami zniszczył i pogrzebał podziemią lodem.
Teraz Asha kryła się pod osłoną ciemności, ale Lazare nigdy nie potrzebował światła, żeby ją widzieć - czasem nawet z zamkniętymi oczami, przeczuwając bardziej niż dostrzegając jej nastroje, jej myśli i oczekiwania. Tak już chyba było z ludźmi, którzy musieli nauczyć się siebie nawzajem na pamięć - ten rodzaj bliskości przynosił sukcesu na lodowisku, pozwalał antycypować każdy ruch partnera, amortyzować upadki i korygować pomyłki jeszcze zanim do nich doszło. Ale płaciło się też zań niewiarygodnie wysoką cenę.
Wbrew uśmiechowi Ashy, sam Lazare starał się zachować jakąś nędzną namiastkę neutralności. Zdradziły go jednak słowa pchające się uparcie na wargi: - Nigdy tak naprawdę nie był twój - Powiedział. Miało to być pragmatyczne, proste stwierdzenie; więc z tego, że równie dobrze jak i o swetrze, Lazare mógł mówić teraz o sobie, blondyn zdał sobie sprawę dopiero w chwili, gdy jego słowa już wybrzmiały w niewielkiej, dzielącej go od Ashy przestrzeni. Sparaliżowany własną niezręcznością - uczuciem, którego nienawidził chyba jeszcze bardziej niż wstydu - nie znalazł więcej słów, którymi mógłby Ashę uraczyć. Zamiast tego sięgnął ku lamówce swetra, zahaczył o nią palce i pociągnął - aż ubranie zsunęło się z jego ciała, przez głowę, odkrywając wysmuklone brakiem regularnych treningów ciało. Kiedy wyciągnął dłonie, by Asha - jeśli tylko chciała - mogła wziąć sobie to nieszczęsne ubranie - materiał był jeszcze ciepły ciepłem jego ciała - Proszę. Możesz go zabrać, jeśli chcesz.
asha coldfield
Potem - krótkie, intensywne, bolesne przyjaźnie nawiązywane w późnym dzieciństwie i wczesnej adolescencji, trwające zwykle tyle, co jeden sezon treningowy, a kończące się najczęściej w atmosferze rywalizacji, upokorzenia i zdrady.
Wreszcie: Nadir. Nigdy niedotrzymana obietnica związku, który w jakimś równoległym wszechświecie mógłby zaistnieć i rozwinąć się jak piękny, rzadki kwiat, ale w ich faktycznych realiach przypominał raczej nigdy niegasnący pożar z potencjałem na zrujnowanie obydwu stron całego tego układu.
No i, oczywiście, A s h a . Znajomość, która wymykała się wszelkim definicjom, łącząc w sobie tak niewyobrażalną bliskość, jak i permanentny dystans, przez bardziej tradycyjnych sportowych komentatorów nazywana partnerstwem, albo współpracą, a przez tych ze skłonnością do uromantyczniania prowadzonych przez siebie relacji, raczej braterstwem dusz, albo sprawką przeznaczenia.
Sam Lazare podałby bardziej pasujący termin, gdyby go znał. Mimo jednak, że głowił się nad nim nie od dzisiaj, nadal nie potrafił znaleźć słów, jakie w pełni opisałyby ich historię, czy też emocjonalną naturę tego, co ich łączyło. Czasem wydawało mu się, że była to miłość, ale nie romans; innym razem, że romans, ale nie fizyczność; fizyczności jednak było między nimi mnóstwo, a więc co? Romans, ale nie seks. Ale też przyjaźń. I odpowiedzialność. I zazdrość, i oddanie, i wierność równolegle z jakimś rodzajem toksycznej obsesji. Wciąż tylko - raz po raz - zapędzał sam siebie w językowy kozi róg. Jedyne, czego był pewien to to, że kiedyś istniało między nimi jakkolwiek kruche, ale niezaprzeczalne zaufanie - to samo, które własnymi czynami zniszczył i pogrzebał pod
Teraz Asha kryła się pod osłoną ciemności, ale Lazare nigdy nie potrzebował światła, żeby ją widzieć - czasem nawet z zamkniętymi oczami, przeczuwając bardziej niż dostrzegając jej nastroje, jej myśli i oczekiwania. Tak już chyba było z ludźmi, którzy musieli nauczyć się siebie nawzajem na pamięć - ten rodzaj bliskości przynosił sukcesu na lodowisku, pozwalał antycypować każdy ruch partnera, amortyzować upadki i korygować pomyłki jeszcze zanim do nich doszło. Ale płaciło się też zań niewiarygodnie wysoką cenę.
Wbrew uśmiechowi Ashy, sam Lazare starał się zachować jakąś nędzną namiastkę neutralności. Zdradziły go jednak słowa pchające się uparcie na wargi: - Nigdy tak naprawdę nie był twój - Powiedział. Miało to być pragmatyczne, proste stwierdzenie; więc z tego, że równie dobrze jak i o swetrze, Lazare mógł mówić teraz o sobie, blondyn zdał sobie sprawę dopiero w chwili, gdy jego słowa już wybrzmiały w niewielkiej, dzielącej go od Ashy przestrzeni. Sparaliżowany własną niezręcznością - uczuciem, którego nienawidził chyba jeszcze bardziej niż wstydu - nie znalazł więcej słów, którymi mógłby Ashę uraczyć. Zamiast tego sięgnął ku lamówce swetra, zahaczył o nią palce i pociągnął - aż ubranie zsunęło się z jego ciała, przez głowę, odkrywając wysmuklone brakiem regularnych treningów ciało. Kiedy wyciągnął dłonie, by Asha - jeśli tylko chciała - mogła wziąć sobie to nieszczęsne ubranie - materiał był jeszcze ciepły ciepłem jego ciała - Proszę. Możesz go zabrać, jeśli chcesz.
asha coldfield
judasz
przemocy względem zwierząt i rażąco niedbałej interpunkcji; poza tym, nic co ludzkie nie jest mi obce