ODPOWIEDZ
31 y/o, 172 cm
nauczycielka w Beaches Montessori
Awatar użytkownika
Don't call me "baby"
Look at this godforsaken mess that you made me
You showed me colors you know I can't see with anyone else
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkiona
postać
autor

DRUGA



Ruszyła w jego kierunku.
Pewnie, z lekkim uśmiechem, z dobrymi zamiarami, których nie dałoby się ukryć w jej spojrzeniu. Każdy kolejny krok jasno mówił, że to nie był przypadek, pomyłka. Zamierzała to zrobić. Być może zbierała się do tego dłużej, niżeli powinna, grzebiąc w swoich uczuciach jak w drogowskazach, szukając wielkiego, rażącego S T O P, a natrafiając na same przyzwolenia. Być może, robiła to tylko i wyłącznie dlatego, że miała dość płynących zewsząd komentarzy, a jej natura nie pozwalała dalej stać i kiwać głową jak potulny baranek. ”Tak, też uważam, że bylibyśmy super małżeństwem, co poradzić na to, że zginęła mi siostra." A być może, ale tylko może, pragnęła znowu, chociaż na krótki moment poczuć zapach jego perfum, przyjrzeć się twarzy z bliska i usłyszeć znany głos, słowa, które kierowałby tylko do niej. Być może tęskniła..
”Dziękujemy Daisy i Eli za to, że pokazaliście nam czym jest miłość i nawet jeśli sami o tym zapomnieliście, to spójrzcie na nas! Rok po ślubie! A to wszystko dzięki Wam!
Złość, irytacja i coś czego nie była w stanie nazwać, wżerały się w jej skórę równie mocno, co spojrzenia zebranych, gdy po raz kolejny słyszała swoje imię. W opowieści o wielkiej romantycznej miłości, której według słów przyjaciół była główną pisarką, sprawczynią, tą pierzoną dobrą wróżką, która pojednała dwie obce dusze. Pchnęła je ku sobie, razem z Eli’em, swoim partnerem, swoim narzeczonym, swoim b y ł y m. Mężczyzną z którym obecnie nie potrafiła określić swojej relacji. Nie byli razem. Zakończyli to zbyt dawno, by nadal niezręcznie mijać się wśród grona wspólnych znajomych, a jednocześnie… Sami nie byli przyjaciółmi, nie mogli nimi być, gdy serca niegdyś tak wyraźnie rwały się do siebie, a dziś ich uczucia niemalże gniły pod tonom problemów, codziennych trosk i tych wszystkich zdań, które c h c i e l i, a nigdy nie wypowiedzieli.
– Jest w ciąży – zaczęła cicho, gdy stanęła obok mężczyzny. P r ó b o w a ł a, starała się by każde ich kolejne spotkanie było mniej niezręczne, by echo przeszłości nie sięgało każdej towarzyszącej im myśli. Chciała, nie, nie chciała, musiała, potrzebowała, zatrzymać go w swoim życiu bliżej niżeli podpowiadał jej zdrowy rozsądek. Myśl wręcz absurdalna. Wszak to ona postawiła na nich krzyżyk. Dosadnie, bezsprzecznie, ostatecznie. – Ogłoszą to po tym rocznicowym torcie. Dlatego nie ma żadnego sensownego alkoholu… Same słabe, niby wyszukane drinki. W końcu wszyscy wiemy, że nie powstrzymywaliby się, od razu by się zdradzili – dodała unosząc lekko swoją lampkę do góry i zwróciła swoją twarz w jego stronę. Upiła mały łyk serwowanego alkoholu. Słodkie, delikatne z niemalże niewyczuwalnymi procentami, ale Daisy wiedziała dlaczego. Wszak to ona o drugiej w nocy odebrała telefon od zapłakanej przyjaciółki, która miała podróżować, miała zdobywać świat, a właśnie pochyla się nad toaletą wypluwając wczorajszy obiad. Jenkins zawsze była tą, do której można było zwrócić się ze w s z y s t k i m, dosłownie. I zanim w jej życiu pojawiła się mała Sophie, żadne granice w kontaktach, we wspieraniu bliskich osób dla niej nie istniały. Dziś tylko próbowała - dlatego zjawiła się na tej imprezie. Nie chodziło o zbyt powszechny lokal w pobliżu jeziora, mdłe jedzenie i słabe drinki. Nie chciała zepsuć szczęścia swoich przyjaciół, którzy rok temu wyznawali sobie miłość, a teraz głośno dumali nad tym, jak tak długo wytrzymali. Była w niej prosta, chora, słaba, ludzka zawistność. Jej życie też tak mogło wyglądać. P o w i n n o być szczęśliwe, u boku Eli’a.
– Zrobiłabym jakieś rocznicowe BINGO, odhaczałabym rzeczy, które powtórzyliby ze swojego wesela, albo… cokolwiek – westchnęła, lecz uśmiechnęła się do niego lekko. Pamiętała wielką uroczystość sprzed roku. Pamiętała, jak wtedy niezręcznie było. Pamiętała, jak nie potrafiła zapanować nad swoją głową, tą chorą wyobraźnią karmiącą jej duszę obrazami do których nigdy nie dojdzie. Ich. Szczęśliwych. Jakby to była jedyna właściwa wersja tego świata. – Co u Ciebie słychać? – zapytała po chwili, bo minęło sporo czasu, bo widywali się ze sobą raz na jakiś czas, bo naprawdę była ciekawa, a nigdy wcześniej odwagi jej nie wystarczyło.
Słuchając w tle kolejnych, głośnych toastów, ona wpatrywała się tylko w niego. Zupełnie, jakby nie robiła to od chwili, gdy jej spojrzenie dostrzegło wśród zebranych jego sylwetkę. Mogłaby udawać, mogłaby się z tym kryć, mogłaby wychodzić z każdego pokoju ilekroć jej bliscy wypowiadaliby jego imię, ale chciała być ponad to. Chciała się do niego zbliżyć, bo każda forma tego, byłaby lepsza niż żadna.


eli huxley
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
stokrotka
36 y/o, 184 cm
dziennikarz śledczy toronto sun
Awatar użytkownika
a Canadian is somebody who knows how to make love in a canoe
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

CZWARTA.

Czego się nie robi z miłości… a raczej, jak śpiewał Charles Bradley, the things we do for love — miłość zmusza nas do rzeczy, o które sami nigdy byśmy nie podejrzewali, zwłaszcza jeśli w grę wchodzi nasza duma. Na przykład, do cotygodniowych spotkań w gronie najbliższych przyjaciół, co po trzydziestce wpada gdzieś pomiędzy „niemożliwe” a „mniej prawdopodobne niż spotkanie wielkiej stopy”. Oczywiście, fakt, że jeden ze wspomnianych przyjaciół walczy z potworną chorobą i nie ma najmniejszych oporów, by zagrać kartą „mam raka, nie wiesz, ile mi jeszcze zostało!”, zdecydowanie ułatwia podjęcie decyzji, by przyjść — a raczej utrudnia znalezienia wystarczająco dobrej wymówki — bo właśnie… czego się nie robi z miłości.
Eli, który wciąż uparcie zaprzeczał diagnozie swojego najlepszego przyjaciela, choć on sam wydawał się być pogodzony ze swoim losem, mimo wszystko nie potrafił mu odmówić — zgadzał się niemal na wszystko, choć nigdy wprost, nigdy bez typowej dla siebie przekory. Po prostu nie zadawał pytań, nie szukał wymówek, nie tłumaczył się pracą i zbliżającymi się deadline’ami. Zjawiał się zawsze, czasem spóźniony godzinę, czasem bez humoru… ale z a w s z e. Obecność, powiedzenie kolejnego „tak”, „nie ma sprawy” była jedyną formą troski, na jaką potrafił się zdobyć bez narażania się na emocjonalną dekompresję.
Zaprzeczał wszystkiemu, bo zwyczajnie nie był gotowy, na to co miało, lub jedynie mogło, nadjeść — na stratę, na pożegnanie, jakąkolwiek zmianę stanu, w którym wszyscy mieli swoje stałe miejsca, zupełnie jak przy tym stole, do którego siadali wspólnie… Nie był gotowy. To jedyny powód, dla którego potrafił zignorować fakt, że przy tym samym stole siadała ona. Widmo przeszłości, przypominające o przyszłości, która nigdy nie nadeszła.
Zwykle zajmował strategiczne miejsce na końcu stołu, jak najdalej, choć nie na tyle daleko, by wyglądało to na celowe. Na tyle, by móc udawać, że jej obecność nie robi mu żadnej różnicy. Ona, oni… to przeszłość.
”Dziękujemy Daisy i Eli za to, że pokazaliście nam czym jest miłość…”
Na litość boską, myślał, gdy przytakiwał tym słowom z uśmiechem, choć zaciśnięte usta zdradzały jego zmieszanie, poczucie niezręczności, które starał się ukryć przechylając kieliszek odrobinę za szybko. Toast wciąż trwał, słowa wypowiedziane pół żartem, pół serio miały rozbawić, podobnie jak wiele innych, były przecież jedynie przyjacielskim przekomarzaniem się, próbą rozładowania napięcia, które towarzyszyło im podczas pierwszych spotkań… niczym więcej. Och, byłby naiwny, gdyby tak myślał.
Zwykle w takich momentach, zupełnie jak teraz, potrzebował wymówki, by na moment wstać od stołu. I gotowy był zaryzykować kolejną lekcję o szkodliwości palenia, zwłaszcza w perspektywie diagnozy najlepszego przyjaciela, która przecież powinna raz na zawsze zamknąć temat papierosów, ale… nie, w tym przypadku chęć wstania od stołu była nawet większa od chęci zapalenia.
Odszedł na bok, by nikomu nie przeszkadzał dym papierosów. Potrzebował chwili, o ironio, oddechu… Jeszcze większą ironią był fakt, że osoba, od której chciał uciec po chwili stanęła tuż obok. Na dźwięk jej głosu, odwrócił się w jej stronę, lecz po chwili odwrócił głowę, pod pretekstem wypuszczenia dymu z ust; w rzeczywistości próbował ukryć nagły ucisk w gardle, zaskoczenie, bynajmniej nie spowodowane wiadomością o ciąży. Przecież nie rozmawiali ze sobą, nie na osobności, nie tak… otwarcie — w końcu sam dokładał starań, by nie być z nią sam na sam dłużej niż kilka minut i miał wrażenie, że nie on jeden.
Pokiwał lekko głową, w odpowiedzi na jej słowa, jakby nagle wszystko nabrało więcej sensu. Nie wiedział, co na to wszystko powinien odpowiedzieć. Gdy jednak odwróciła się w jego stronę, a jej spojrzenie spotkało jego, wiedział, że musi powiedzieć cokolwiek. Za późno na ucieczkę.
Myślisz, że tę zasługę też możemy sobie przypisać? — zapytał, uśmiechając się pod nosem, a po chwili przytknął do ust papierosa i zaciągnął się, tym razem mocniej, próbując przywołać obojętność, która zwykle przychodziła mu z taką łatwością, a w tej chwili… cóż, zdaje się, że skutek był wręcz odwrotny. — Możesz odhaczyć wspomnienie pierwszej randki i wszystkie inne pierwsze razy… — Uniósł wymownie brwi, posyłając jej krótkie spojrzenie. — Są bardzo wylewni — powiedział, przeciągając słowa, jakby chcąc podkreślić to, że chyba nie do końca zdawali sobie z tego sprawę, ale w końcu byli w gronie najbliższych.
Co u Ciebie słychać? To nie jest trudne pytanie. Rozmowa, zwłaszcza tak zwyczajna, też nie powinna sprawiać mu tyle problemu, a jednak… spojrzał na nią, ale przez dłuższą chwilę nic nie mówił, jakby szukał w głowie odpowiedzi na zadanie pytanie, jakiejkolwiek innej niż „w porządku, co u Ciebie?”. Nie mógłby.
Nie zadawaj mi tego pytania. Proszę. — Dodał to „proszę” zupełnie niepotrzebnie. — Nie musimy tego robić. — Nie musimy, nie chcę, co za różnica?

Daisy Jenkins
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
man's best friend
ODPOWIEDZ

Wróć do „Colonel Samuel Smith Park”