- 
				 you have made a mistake. You mistook the stars reflected in the surface of the lake at night for the heavens you have made a mistake. You mistook the stars reflected in the surface of the lake at night for the heavens nieobecnośćniewątki 18+niezaimkiona/jejpostaćautor nieobecnośćniewątki 18+niezaimkiona/jejpostaćautor
Lustra w sali treningowej niczym kalejdoskop odbiły każdy jego ruch, każdy gest, najdrobniejszy element jego mimiki; Tuzin odbić, tuzin kołyszących się w tańcu mężczyzn, każdy w tym samym tanecznym smoku, wszyscy tożsamym sennym wręcz zawieszeniu. Czarne sportowe legginsy, biały t-shirt mokry przy kręgosłupie, wręcz do niego przylegający, gdy krople potu biegły w dół jego skroni, migocząc niczym krople porannej rosy na świeżych, zielonym źdźble . Ruch powtarzany setki raz pali go w udach, jednak dziś to właśnie tego potrzebował by stanąć na nogi. Zmęczenie i ból, bowiem były zaskakująco proste, nie zadawały pytań, po prostu trwały przy nim.
Niegdyś było inaczej, w czasach do których niechętnie sięgał pamięcią, lubił myśleć, że miłość jest trochę jak taniec, który przecież był mu tak bliski. Wszak trzeba tylko wyczuć swój własny rytm, znaleźć partnera do duetu, patrząc w oczy dostrzegać tą samą wytęsknioną pasję, a reszta przychodziła w trakcie. Było to niestety tylko jego jakże błędne przekonanie, które nijak się miało do prawdziwego życia. Do jego życia, w którym to wielokrotnie kroki okrutnie się myliły, nogi były jak z waty, a muzyka cichnie w połowie puszczona ze zdartej płyty.
Szczególnie, gdy w tańcu wracała ona. Nie potrafił o niej nie myśleć w chwilach takich jak ta. Z niemym westchnieniem odtwarzał w pamięci to jak trzymał ją w ramionach, jak pragnął wierzyć, że to będzie zawsze, że wszystko co potrzebuje ma teraz przy sobie. Zawsze potrwało jednak krótko, zbyt krótko by nasycić serce, wystarczająco by je złamać. Wspomnienia wracały niczym piosenka na ulubionej playliście, która z wiadomych powodów coraz rzadziej pragnął odtwarzać.
To nie tak, że umartwiał się dla idei cierpienia, bowiem naprawdę próbował z całego serca o niej nie myśleć. Liczył powtórzenia z precyzją większą niż kamerton podążający za właściwym tonem. Raz, dwa, trzy, cztery. Wszystko niemal mechaniczne, wyuczone i tak znajome. Gdy napotkał znajomy rytm kolano momentalnie wystrzeliło ku górze, szyja wygięła się nieznacznie a ręka zwisła w bezruchu.
Muzyka jednak cichnie, kończy się niczym snuta przy ognisku opowieść, a sala zalewa się bezwzględną ciszą. Serce bije intensywnie zupełnie jakby wciąż wystukiwało znajomy rytm muzyki, jakby chciało go zastąpić. Echo, pustka.
Napięcie momentalnie ustaje, zupełnie jakby ktoś przebił balonik. Wszystko co było, nagle przestaje istnieć, lub raczej rozpływa się w eter. Zatapia twarz w dłoniach, gdy jego nogi drżą, zmęczenie w końcu daje mu się we znaki. Patrząc w swoje odbicie z trudem rozpoznaje osobę, która stoi przed nim. W wymytej z bodźców ciszy, staje się tylko rekwizytem, który zdecydowanie nie skłania do dłuższej refleksji. Jakby już dawno utracił to co tak naprawdę nadawało mu prawdziwy sens, było jego. Było wszystkim.
elisabeth maynard
- 
				 a Canadian is somebody who knows how to make love in a canoenieobecnośćniewątki 18+niezaimkiona/jejpostaćautor a Canadian is somebody who knows how to make love in a canoenieobecnośćniewątki 18+niezaimkiona/jejpostaćautor
Wcześniej miała w życiu balans pomiędzy realizmem a ulotną egzaltacją, pomiędzy ambicją i konsekwencją w dążeniu do celu według ustalonego planu a rozkoszowaniem się ulotnością chwili i zwyczajnym czuciem. Odkąd jednak zatrzasnęła drżącą dłonią za swoimi plecami drzwi ich wspólnego mieszkania, straciła tę równowagę. Dała się pochłonąć nieskazitelnie sterylnej bieli, zatraciła się w kolejnych przypadkach, kolejnych stawianych diagnozach, jakby w obrębie jej swoistego ja nie było już miejsca dla Elsie, jakby została jedynie doktor Maynard.
Łatwiej było nieść codzienność na barkach, jako obiecująca internistka. Bez bólu, bez poczucia straty, bez pustki szalejącej w jej sercu, gdy zamykała się we własnych czterech ścianach. Zapewne już dawno powinna odżałować stracone życie, ale uciekając nieustannie przed żałobą, nigdy nie pozwoliła sobie jej przeżyć, wciąż pozostając w stanie wyparcia. Jakby tamtego dnia wcale nie straciła cząstki siebie — a właściwie to cząstki ich.
Muzyka z jednej z sal ucichła. Chwilę później panowie ubrani w jednakowe stroje zaczęli wychodzić z szatni, mijając ją — w wyciągniętej bluzie, przyklapniętych włosach i z cieniem wymalowanym wyraźnie pod oczyma. Była elementem oderwanym od artystycznej rzeczywistości budynku, a jednak kiedyś czuła się jego częścią.
Sama nie wiedziała, czy chciała go tu spotkać, czy działała jej podświadomość, ale ruszyła dobrze sobie znanym korytarzem, żeby niepewnie z pewnego rodzaju napięciem zagnieżdżonym w klatce piersiowej wejść do pomieszczenia. A gdy spojrzeniem odnalazła znajomą sylwetkę, jej oczy przypominały te należące do spłoszonego zwierzęcia. Wycofywała się, ale robiąc niezgrabny piruet, torba przewieszona przez ramię zetknęła się ze ścianą, a hałas rozszedł się idealnym echem po pomieszczeniu. — Przepraszam, nie wiedziałam, że ktoś tu jeszcze jest — nerwowość w jej głosie, tak zupełnie do niej niepodobna, przesiąknęła teraz do każdej głoski. Minęło tyle czasu, a mimo to dalej nie czuła się gotowa na konfrontację z czernią jego spojrzenia, które dosięgało głębiej niż ktokolwiek inny.
marlon fleetwood
- 
				 you have made a mistake. You mistook the stars reflected in the surface of the lake at night for the heavens you have made a mistake. You mistook the stars reflected in the surface of the lake at night for the heavens nieobecnośćniewątki 18+niezaimkiona/jejpostaćautor nieobecnośćniewątki 18+niezaimkiona/jejpostaćautor
Sala treningowa była pogrążona w czymś na kształt półmroku, Marlon zawsze musiał doświetlać się tymi okropnymi jarzeniówkami, umiejscowionymi pod sufitem. Zdecydowanie wolał naturalne światło, niż tą ostrą brutalną mieszankę, ale mało wysoko osadzone okna, na jego nieszczęście wpuszczały tylko nieznaczne strugi światła słonecznego. Tym razem jednak słońce niemalże otrzeźwiło go i oślepiło w jednej chili, w chwili, w której to klamka drzwi leniwie się poruszyła. Wtem wszystko stało się inne.
-Elisabeth- powiedział, niemalże niemym szeptem. Jego usta wygięły się nieznacznie, jak gdyby ciche westchnienie miało pozostać niezauważonym, subtelnym, nabożnym wręcz gestem. To była bowiem ona. Grom z jasnego nieba, cegła uderzająca go niepostrzeżenie w drewnianym kościele. Nie mógł być na nią przygotowany. Największym paradoksem tej chwili była jego reakcja. Ból przeszywający jego serce lodowatym sztyletem, jednak i dziwna tęsknota, niczym języki ognia, które równocześnie parzą, co grzeją, gdy zziębnięci desperacko podążamy w ich kierunku.
Gdy ich oczy się spotkały na dobre, jego tęczówki rozszerzyły się, nieznacznie a wargi po raz kolejny zadrżały, wygięte w niezręcznie blady uśmiech, tak jak wygina się źdźbło trawy pod ciężarem migoczących kropli porannej rosy. Patrzył na nią, jak gdyby nie mógł nasycić się tym widokiem, a w jego tęczówkach, wciąż tliło coś skrywające głęboko skrywane wyznanie. Dawna miłość, ucieleśnienie wszystkiego, czego żałował, wszystkiego, czego pragnąłby się wyrzec i zapomnieć, jednak nie umiał. Może i nie tylko nie potrafił, ale i nie chciał.
Wszystko działo się tak niespodziewanie, niczym uderzenie cegłą w drewnianym kościele, zdecydowanie jej obecność była ostatnim, czego mógł się spodziewać. Niczym grom z jasnego nieba, chichot bezwzględnego losu, który postanowił go dobić i po raz kolejny zagłuszyć jego i tak nadszarpnięty spokój.
Marlon poczuł, jak wszystko w nim kurczy się i zastyga równocześnie. Wspomnienia momentalnie zalały jego umysł. Było w nim wszystko, czego pragnął i obawiał się równocześnie- ich dłonie niegdyś splecione w ciemności, śmiech odbijający się od pustych korytarzy domu, który dzielili, jej roziskrzone spojrzenie, które znało wszystkie jego sekrety, na długo przed tym, zanim dorósł do tego, by wyznać je komukolwiek. Widząc jej niepewność, czuł dziwne ukłucie. Zupełnie jak gdy wkracza do świata, w którym była już tylko gościem.
To było trudniejsze, niż przypuszczał, gdy myślał o ich ewentualnym spotkaniu. To nawet nie było tak, że ją nienawidził, może tak byłoby łatwiej, gdyby uczucia były czarno-białe. Niemniej tego Marlon nigdy nie potrafił zrobić, gdyż Elisabeth od zawsze była jego kryptonitem, jedyną słabością, którą trzymał przy sercu jak relikwię, nawet gdy to bolało, a może i zwłaszcza wtedy? To ona kochała go najbardziej i to ona najbardziej go zraniła. Złamała, wręcz zmiażdżyła już dawno temu, gdy postanowiła tak po prostu odejść. Bez wyjaśnienia. Bez słów wyjaśnienia, bez patosu.
- Nie, nie w porządku, przecież nie przeszkadzasz - wyszeptał od razu, chcąc z miejsca zapewnić ją, że wszystko jest w porządku, że nie rozdarła go na strzępy jak starego prześcieradła, że może tu być, a on sobie poradzi. Potrzebował przekonać samego siebie, że wcale nie zmąciła ciszy, nie burzyła murów, które od jej odejścia zdążył wybudować. A już wtedy wiedział, że przekonać samego siebie, będzie mu dużo trudniej niż nabrać na to ją samą.
Stali tak bez słów, mijały sekundy, minuty. Bez pośpiechu. W ciszy było bowiem wszystko, cała ich historia zapisana takt po takcie, cała prawda, której nie zdążyli wytańczyć do końca, nim muzyka niespodziewanie się urwała.
elisabeth maynard
- 
				 a Canadian is somebody who knows how to make love in a canoenieobecnośćniewątki 18+niezaimkiona/jejpostaćautor a Canadian is somebody who knows how to make love in a canoenieobecnośćniewątki 18+niezaimkiona/jejpostaćautor
Elisabeth jej własne imię w jego ustach brzmiało tak znajomo i obco jednocześnie. Znała ten głos, pamiętała, jak układał się na każdej głosce, czasem miała nawet wrażenie, że zwracając się do niej, nadawał każdemu dźwiękowi zaklętemu w imieniu pewną słodycz i czułość, której nie słyszała nigdy wcześniej i nigdy później. To zabawne, kiedyś myślała, że nie będzie żadnego później. A jednak. Stali tu, wpatrując się w siebie, jakby szukając najmniejszej różnicy między rzeczywistością a obrazem zapisanym w pamięci.
Może trudno w to uwierzyć, ale ona wcale nie chciała go zniszczyć. Właściwie to była ostatnia rzecz na świecie, którą chciałaby zrobić, jednakże prowadziła walkę, o której bała mu się powiedzieć i obawiała się, że Marlon oberwie rykoszetem. Miała wrażenie, że zostając obok, skrzywdziłaby go jeszcze bardziej. I aż do dzisiaj nie zastanawiała się nad tym, czy postąpiła słusznie. Teraz jednak wątpliwości zalewały umysł do tego stopnia, że miała wrażenie, jakby zaczynała się topić. Nawet teraz słowa więzły w gardle, jakby wiedziały, że są już trochę spóźnione.
Miała świadomość, że nie była już tą Elisabeth, którą znał. Przemawiała za tym szczupła sylwetka, która balansowała niebezpiecznie na zdrowej granicy, zmęczenie wypisane dużymi literami na jej twarzy, przejawiające się w podkrążonych oczach i ziemistości cery. Ale przede wszystkim spojrzenie straciło dawną iskrę, było teraz nijakie, puste. Czuła się w środku zepsuta i jej oczy to pokazywały. Nawet nie wiedziała, w którym momencie zacisnęła palce na materiale w okolicach brzucha, chcąc dać jakiś upust, zbierającym się emocją, bo to wszystko... to wszystko uderzało w nią zbyt mocno i zbyt szybko.
Niezręczny uśmiech wpełzł na jej twarz. — N-nie, ja... sama nie wiem nawet, dlaczego tu przyszłam. Nie chcę przeszkadzać — tylko skoro tak było, to dlaczego nie odwróciła się w pierwszej sekundzie po wejściu do środka? Nie umiała odpowiedzieć sobie na to pytanie, chyba jak zwykle, gdy w zasięgu jej wzroku pojawiał się Marlon, stery przejmowało serce, zostawiając rozsądek daleko w tyle. Poprawiła torbę na ramieniu, uciekając na chwilę wzrokiem, jakby pozbawione naturalnego światła pomieszczenie miało w sobie coś intrygującego.
— Nad czym teraz pracujesz? — była ciekawa tego, jakim torem toczyło się jego życie. Nigdy nie umiała złapać za telefon, pojechać do jego mieszkania, czy zajrzeć na media społecznościowe. Teraz? Ciekawość wypchnęła pytanie spomiędzy jej waeg, zanim zdążyła je szczelnie zacisnąć.
marlon fleetwood
- 
				 you have made a mistake. You mistook the stars reflected in the surface of the lake at night for the heavens you have made a mistake. You mistook the stars reflected in the surface of the lake at night for the heavens nieobecnośćniewątki 18+niezaimkiona/jejpostaćautor nieobecnośćniewątki 18+niezaimkiona/jejpostaćautor
Być może dla niej powody odejścia były jasne i wręcz oczywiste, jak oddychanie, czy zakładanie ciepłego odzienia, gdy za oknami mróz dawał się we znaki. Dla Marlona jednak to, co zrobiła, było tak absurdalne, jak zejście ze sceny w samym środku tanecznej choreografii, jak nuty, z których nie dało wydobyć się żadnego dźwięku.
-Nie przeszkadzasz -powiedział, zatapiając w nią swoje spojrzenie, jak gdyby ta chwila miała nasycić jego tęsknotę na kolejne dni, miesiące czy nawet lata. Była jego stałym gruntem, a teraz oddalała się w jego pamięci niczym odległe wspomnienie z gatunku tych, które musimy pogrzebać, by mieć miejsce na nowe, choć samo ich wspomnienie rozpala wszystko na nowo.
- Nad kolejną choreografią. Taniec zawsze pozwalał mi zapomnieć, ale przecież o tym wiesz. Poczucie, że nie rozpadłem się na dobre, że nie jestem sam. To pomaga.- jego głos był cichy, niemalże senny jak rozlewająca się melasa, tak wyjątkowo intymny, gdy tylko przeniósł na nią swoje zmęczone spojrzenie.
Sam nie wiedział, czego chciał. Miał wyjść czy zostać? Cóż, nawet jeśli kusiło go, by poprosić ją o to pierwsze, nie był pewien, czy ma na to siłę. Była jego siłą i słabością, obydwoma naraz, splecionymi w jednym oddechu. To właśnie ta sprzeczność sprawiała, że dławił się każdym słowem. Z jednej strony dawała mu tlen, a z drugiej sprawiała, że dusił się każdym kolejnym oddechem.
W jej spojrzeniu widział, że też toczyła walkę, choć nie wiedział, dlaczego nie chciała, by był jej częścią. Bała się, że był zbyt słaby? Że rozpadłby się, zanim na dobre weszliby razem na pole bitwy? A przecież on, Marlon, przysiągłby, że woli walczyć i upaść przy niej niż przetrwać samotnie gdzieś na uboczu.
-A co u ciebie, Ellie? - spytał w końcu, głos zadrżał mu lekko, jakby każde słowo ważyło więcej, niż mógł udźwignąć. -Powiedz mi, że było warto tak zniknąć. Że jesteś szczęśliwa i nie straciłaś więcej, niż zyskałaś.- podszedł bliżej, powoli, jakby każdy krok wymagał odwagi, i położył dłoń na jej ramieniu.
Nigdy nie życzył jej źle. Nie potrafił. Choć perspektywa pozostawienia jej w ciszy, w pustce między aktami, tej, której nie da się wypełnić żadnym krokiem czy piruetem, była kusząca, wiedział, że to zbyt okrutne. Była jego Elisabeth. Jego życiem. A on nie potrafiłby skazać się na kolejne cierpienie, tym razem raniąc i ją. Nawet jeśli każda ich wspólna chwila, sprawiała, że czuł ogromny ból, chciał wierzyć, ze to jeszcze nie koniec. Każde jej spojrzenie, bowiem rozniecało tylko ten ledwie tlący się ogień. Dawało mu nadzieję, której tak bardzo potrzebował.
elisabeth maynard
- 
				 a Canadian is somebody who knows how to make love in a canoenieobecnośćniewątki 18+niezaimkiona/jejpostaćautor a Canadian is somebody who knows how to make love in a canoenieobecnośćniewątki 18+niezaimkiona/jejpostaćautor
Sama nie wiedziała, co chciała zobaczyć. Owszem, życzyła mu jak najlepiej, chciała, aby spełnił swoje marzenia o światowej karierze, aby znalazł kogoś, kto dałby mu szczęście, na które zasługiwał, a którego ona nie umiała mu dać. Już nie. Po tym, gdy brunatna plama wsiąknęła w materiał spodni, a w pamięci wrył się obraz nieodebranego połączenia na ściskanym drżącą dłonią telefonie. I tak bardzo, jak chciałaby przeboleć tę stratę, tak nie umiała wybaczyć mu, że w danej chwili coś okazało się ważniejsze od niej, ważniejsze na tyle, że nie mógł odebrać telefonu. Zapewne to irracjonalne, w końcu skąd miał wiedzieć, że właśnie tym razem zawalał jej się świat na głowę.
Jego słowa zabolały, jakby na nowo otwierał rany, które i tak nie zdążyły się zabliźnić i posypywał je solą. Cofnęła się o krok, ciaśniej owijając ręce wokół własnej sylwetki, jakby to była jedyna forma ochrony przed falą, która rozbijała się o jej ciało. Nie zdążyła zamaskować bólu w oczach, które teraz przypominały czarne dziury. — A dlaczego sądzisz, że odeszłam, żeby coś zyskać? — nie mógł wiedzieć, rozsądek przypominał jej, że nie mógł wiedzieć, ale nie mogła wymazać wyrzutu cichutko pobrzmiewającego w każdej głosce. — To nie jest tak, jak ci się wydaje Marlon. To wcale nie było łatwe — a może sama sobie to utrudniła? Może wystarczyło mu powiedzieć? — A straciłam wiele, za wiele. I dlatego musiałam odejść — próbowała zasłaniać się altruizmem, nie powiedziała prawdy, bo nie chciała, żeby on cierpiał stratę po czymś, czego na dobrą sprawę jeszcze nie mieli.
— To było głupie. Powinnam iść — pokręciła głową, nerwowo przejeżdżając zębami po dolnej wardze, skubiąc skórki spierzchniętych ust.
marlon fleetwood

