ODPOWIEDZ
32 y/o, 173 cm
detektyw wydziału ds. poszukiwań i identyfikacji osób | TPS Headquarte
Awatar użytkownika
a Canadian is somebody who knows how to make love in a canoe
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiźeńskie
postać
autor

#3

Marceline nie mogła pozbyć się wrażenia, że cały czas coś jej u m y k a ł o. Nie były to tylko dni, które biegły jak szalone – poniedziałek zmieniał się w piątek, czerwiec w połowę sierpnia, a dopiero przecież świętowała rok 2020, a już było bliżej do 2030 niż dalej. Czas uciekał, pozostawiając po sobie tylko kolejne niedokończone sprawy, teczki, które musiała schować głęboko – z nadzieją, że kiedyś do nich wróci, lecz z przekonaniem, że to raczej nigdy nie nastąpi. Było to coś więcej. Rzeczy, które działy się pod jej nosem, na jej oczach, gdy ona pełniła posterunek – jednak nie potrafiła dostrzec ich w odpowiednim momencie bądź nawet jak je widziała, to nie łączyła odpowiednio szybko faktów ze sobą, przez co jej moc sprawcza traciła na potencjale.

Momentami Valentine czuła tylko ten niezrozumiały niepokój, którego sensu i przyczyny określić nie potrafiła. Jednak gdy ten pojawiał się w niej, to zawsze wradzał pewne konsekwencje – zazwyczaj zaliczające się do tych nieprzyjemnych i bolesnych. Podobnie było kilka dni wcześniej, gdy to specyficznie poczucie męczyło ją przez pół dnia, a ona sama próbowała zrozumieć, czy o czymś zapomniała? Czy nie pojechała gdzieś, gdzie powinna być w danej chwili? Czy na światło wyszły nowe fakty, które jako śledcza powinna zauważyć? Drążyła, kopała, szukała, jednak nic, co pozbawiłoby ją tego nieprzyjemnego wrażenia, nie znalazła, zatem pozwoliła jedynie wyciszyć się temu uczuciu...

Jej walenie do drzwi podniosłoby nawet trupa z martwych. Jej pięść – raczej piąstka – choć zaciśnięta nie wyglądała groźnie, to jednak miała w sobie wiele siły – jak na 173 cm wzrostu i 60kg wagi – jednak nie warto było jej lekceważyć. Niestety – dla Tollivera raczej stety – minęło kilka dni, aż strzępki jakże tajnych informacji do niej dotarły, czyli największy gaduła w ekipie zaczął gadać trzy po trzy, trochę prawy, trochę tego co podsłuchał ukradkiem, a trochę sam sobie dopowiedział. Jednak tyle wystarczyło, żeby Valentine wypruła do szefa nie swojej jednostki, pozostawiając za sobą chmurę dymu i rzucając we wszystkich dookoła piorunującymi spojrzeniami. Wygrały jej charyzma i nieustępliwość – zważając na krzyki dobiegające z gabinetu, mężczyzna zapewne nie chciał żadnego pozwu o mobbing – dzięki czemu dowiedziała się, ile mogła i w konsekwencji wylądowała pod drzwiami Bergerona.

— Wiem, że tam jesteś, Ollie! Nawet nie próbuj mnie spławiać — powiedziała z pełnym przekonaniem, rzucając torby z zakupami na kamienny podest. Musiał wiedzieć, że nie zamierzała odejść, zanim sama nie upewni się, że wszystko z nim w porządku, tak jak usłyszała od tego buca z innej jednostki. Nie przepadała za nimi, tylko Bergeron z nich wszystkich wydawał się stosunkowo normalny. Przynajmniej do tej pory, bo cóż, też mogła się mylić.

— Twoi sąsiedzi na pewno bardzo chętnie będą mnie słuchać, jak będę mówiła do ciebie przez drzwi i opowiadała o sytuacji, która wydarzyła się ostatnio... — zaczęła mówić, początkowo bardzo ogólnikowo, bo realnie nie chciała przecież, żeby wścibskie baby wiedziały za dużo – jednak biorąc pod uwagę jej charakter, to Ollie nie mógł być niczego pewien.

Udało się. Drzwi się uchyliły, a jej stopa od razu znalazła się pomiędzy nimi, żeby Bergeron nie zdążył ich jej zatrzasnąć przed nosem.

— Jako dobra koleżanka zrobiłam ci zakupy... — powiedziała, opuszczając spojrzenie w dół, na kilka wypełnionych po brzegi toreb z jedzeniem i wszelkimi produktami, które teraz mogłoby mu się przydać. Jej ciemne ślepia migiem wybiły w górę, odnajdując jego spojrzenie – były zniecierpliwione, gniewne i na swój sposób zmartwione. — A teraz mnie wpuścisz i grzecznie powiesz, co tu się, kurwa, odjebało...

Tolliver Bergeron
marcie
⟡ zbyt wiele tematów w jednym poście ⟡ zbyt szybkie tempo - przeskakiwanie przez ważne momenty ⟡ ignorowanie wcześniej ustalonych faktów ⟡ brak rozwojowości w grze oraz spójności w charakterze postaci ⟡ deus ex machina, meta-gaming, powerplaying, mary sue ⟡ błędy językowe utrudniające zrozumienie ⟡ brak akapitów i ściany tekstu
31 y/o, 185 cm
detektyw ds. narkotyków w Toronto Police Service Headquarters
Awatar użytkownika
Detektyw o skórze upstrzonej konstelacjami blizn — człowiek żyjący na granicy światła i cienia, poszukuje prawdy w świecie karmiącym kłamstwami. Balansuje pomiędzy rozsądkiem a szaleństwem, nie chcąc zatracić siebie.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiwhatever
postać
autor

— 2.
❛ One should be able to see things as hopeless
and yet be determined to make them otherwise.

  Dni upływały jeden za drugim, nasączone nieprzyjemną monotonią, w której jeszcze nie zdołał się odnaleźć i raczej nie zamierzał, chociaż jednocześnie doskonale rozumiał własne położenie, b e z n a d z i e j n e, gdyby ktoś go spytał, co pokrywało się z rzeczywistością. Dziwnie zmatowiałą, ilekroć zmęczone spojrzenie sunęło przez mieszkanie będące teraz nie tyle ostoją, co więzieniem, chociaż w przeszłości zawsze myślał o tych pokrytych tapetą ścianach z niezwykłą czułością, bo i tutaj przechowywał większość szczęśliwych wspomnień — od rozwodu to właśnie tu wraz z matką próbowali ponownie ułożyć własne życie, które prędzej czy później rozbiło się na dwa wartkie strumienie. Niewiele osób wiedziało o jego przeszłości, jeszcze mniej było świadomych powodów, dla których zdecydował się na pracę rozrywaną przez dwie tożsamości, chociaż skłamałby mówiąc o braku satysfakcji ze śledztw jakie zdołał doprowadzić do końca, bo tę oczywiście czuł.
  Słodka pociecha za wszystkie poświęcenia, za odmówienie kolejnego ze spotkań czy randki, za podkrążone oczy i wymięte ubranie, ilekroć wybierał snucie się opustoszałymi ulicami dla nabrania perspektywy, za tkwienie przy drewnianym biurku po godzinach, kiedy zarwanie nocy wydało się lepsze od kolejnej bezsenności, bo ilekroć nie dostrzegał rozwiązania, rozbiegane myśli nie pozwalały zaznać spokojnego snu. Jednak tym razem było inaczej, nie doczekał jakiegokolwiek ukojenia czy uniesienia, zamiast tego
  u k o r o n o w a n o
  tygodniami bezczynności, w której się nie odnajdywał, nawet nie próbował i wkrótce po powrocie do mieszkania oraz pierwszej konfrontacji z (nie)kochaną siostrą postanowił ponownie przyjrzeć się temu, od czego wszystko się zaczęło. W salonie znajdowały się pudła ze zgromadzonymi na przestrzeni pięciu lat
  d o w o d a m i,
  chociaż to byłoby zbyt wielkie słowo — poszlaki, przypuszczenia, tak, to wydawało się określenie lepiej dopasowane do zbieraniny, którą powoli (krok po kroku) analizował z dystansem. Wcześniej nie przyznał przed Tarą, że nigdy nie poddał umorzonego przedwcześnie śledztwa w sprawie śmierci matki, że wciąż szukał sprawiedliwości oraz prawdy, jednak ani jedno, ani drugie nie przychodziło łatwo i kiedy właśnie zamierzał przyjrzeć się starym kserokopiom z sekcji zwłok, dźwięk pukania wytrącił z równowagi. — Jak słowo daję, wkrótce stracę do tego cierpliwość… — wymruczał posępnie do siebie, odgórnie zakładając ponownie pojawienie się bliźniaczki w progu i umyślnie zignorował jej obecność, jednak ku zaskoczeniu mężczyzny głos należał do kogoś innego. Delikatny uśmiech wpełznął na twarz Tollivera, który mimowolnie — chociaż wciąż z lekkim ociąganiem — zdecydował o pokonaniu jakiś pięciu metrów wąskiego korytarza, przekręcając ostatecznie zamek w drzwiach skrzypiących nieprzyjemnie przy uchyleniu.
  Westchnął wręcz teatralnie na widok stopy, która uniemożliwiła szybkie pożegnanie się po wymianie uprzejmości i kilku prostych zapewnień, że wszystko było w porządku, kiedy w rzeczywistości wiele aspektów wiedzionej codzienności wydawało się trudniejsze niż łatwiejsze, od kiedy został przykuty do szpitalnego łóżka, a później uwięziony we własnym domu.
  — Marceline Valentine — wita ją — n i e m a l ż e — przyjacielsko, bo w kontraście do Tarianne nie traktuje śledczej jako wroga, myśli o kobiecie w kategorii sprzymierzeńca, chociaż w rzeczywistości niewiele było momentów, gdzie realnie okazywaliby sobie wzajemną troskę; najwyraźniej coś w nich
  z m i ę k ł o, utraciło pierwotną ostrość kanciastych prostopadłości zderzających się w połowie drogi, przecinających pod nieprzyjemnym kątem, ilekroć konfrontowali charaktery skażone niezdrową ambicją. Posiadali podobieństwa, ale równie wiele różnic, a mimo to doceniał tę zaskakującą atencję. — Wejdź, proszę, moja dobra koleżanko — powiedział tylko, przejmując od niej zakupy, których kompletnie się nie spodziewał, bo przecież nikt dokładnie nie wiedział, co takiego się wydarzyło, co poszło nie tak, co doprowadziło Tollivera do stanu bliskiego śmierci, chociaż tego nawet mężczyzna nie był pewien. — Ludzie wreszcie zaczęli plotkować? — spytał, prowadząc Marcie korytarzem do wnętrza mieszkania.
  Nieznacznie skrzywił się na myśl o potencjalnych historiach, jakie musiały krążyć między wszystkimi wydziałami, bowiem o porażkach (szczególnie tych spektakularnych) mówiono zdecydowanie częściej niż o zwycięstwach, zdążył się tego nauczyć podczas pięcioletniej służby. Wiedza jednak nie sprawiała, że akceptowanie tego wszystkiego przychodziło łatwiej.
  — Nie wierzę w to, co teraz powiem, ale… dobrze cię widzieć, Marcie — mówił szczerze, spoglądając na nią z lekkim uśmiechem, dopóki dyskomfort płynący z wciąż niewygojonych obrażeń nie wgryzł się niespodziewaną boleścią w żebra i zaraz odwrócił wzrok. Nienawidził uchodzenia za słabego, żadne z nich tego nie lubiło, więc szybko postarał się uciec w pytanie. — Napijesz się czegoś? Od wody i herbaty po alkohol, możesz wybierać, i dopiero później istnieje szansa, że pozwolę ci na zadawanie pytań.
  Chyba nie chciał jej rozczarować brakiem odpowiedzi rozkruszonej w dłoniach jeszcze przed złożeniem pierwszego oficjalnego raportu; wszystko wydawało się rozpłynąć we mgle spowijającej niewyraźne wspomnienia, bledło jak malowidło wystawione na bezlitosność słonecznych promieni, cichło jak konające echo niezdolne do ponownego nawoływania.
  — Skąd wiedziałaś, gdzie mnie szukać? — teraz przemawiała przez Tollivera ciekawość, bo rzeczywiście nigdy nie dzielił się własnym adresem ze sprzymierzeńcami, czasem tak było łatwiej oraz bezpieczniej. Dla każdej ze stron, pomyślał ze wzrokiem utkwionym w twarzy śledczej. — I ile właściwie zdołałaś się dowiedzieć?

Marceline H. Valentine <3
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
mów mi trauma
32 y/o, 173 cm
detektyw wydziału ds. poszukiwań i identyfikacji osób | TPS Headquarte
Awatar użytkownika
a Canadian is somebody who knows how to make love in a canoe
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiźeńskie
postać
autor

Wymieniwszy z nim jedno spojrzenie, wiedziała, że Ollie nie wykaże się znamienitą rozmownością. Nie wyglądał ani na zadowolonego z jej odwiedzin, ale także na przesadnie zaskoczonego. Spokój, obojętność, neutralność – to cechy, które pasowały do Bergerona bez względu na okoliczności, a najwidoczniej wylądowanie w szpitalu pod ryzykiem utraty życia – a przynajmniej zdrowia – nie wpłynęło na niego wystarczająco mocno, żeby od momentu przywitania Marcie mogła zobaczyć jego niecodzienną m a s k ę.

Valentine przekroczyła próg jego mieszkania z charakterystyczną dla siebie ostrożnością, która objawiała się na nowym terenie. W gruncie rzeczy Marceline niewiele wiedziała o swoim przyjacielu ze siostrzanej jednostki, więc nie wiedziała kogo – lub co – może zastać w jego prywatnej przestrzeni, którą uważnie oblatywała wzrokiem, podążając za właścicielem.

Plotkować, to mało powiedziane — skomentowała z niezadowoleniem, ale także kpiną w głosie – skierowaną do wszystkich tych półgłówków, którzy karmili się nierealnymi historiami, a nawet sami je upiększali w swoich opowieściach, tylko dlatego, że mieli potrzebę bycia w centrum opowieści, nawet jeżeli pozostawali tylko narratorami. — Docierały do mnie wersje, w których odstrzelili ci ucho czy amputowali ci dłoń... chociaż i tak najciekawsza ze wszystkich była ta, w której jesteś rosyjskim szpiegiem, działającym pod przykrywką — powiedziała, wymieniając kolejne surrealistyczne informacje, gdy jej wzrok pierw uniósł się do góry, a później powędrował w dół – skontrolowała, że ucho i dłoń były na swoich miejscach, więc uffff, przynajmniej było pewne, że to były kłamstwa. Nie wiedziała tylko, jak zweryfikować wersję z ruskim szpiegiem... Na poważnie, Ollie wyglądał na człowieka, który przeszedł przez piekło, ale starał się tego nie okazywać. W jego postawie było coś z tych żołnierzy, którzy wracają z wojny – zewnętrznie nienaruszeni, ale z nieodwracalną zmianą widoczną w oczach. Marceline znała to spojrzenie. Widziała je u Marcusa.

— Ciebie też dobrze widzieć, Ollie — zaczęła mówić, unosząc swoje ciemne ślepia do góry i zatrzymując je na jego twarzy. Przez moment było w nich widać namiastkę troski, ale zaraz zamieniła się ona w chłód i wzburzenie. Żywego... bo co do tego, nie było stuprocentowej pewności — powiedziała z jawnym niezadowoleniem. Ostatecznie sama Marcelinie nie wiedziała, jaka była prawda, bo ci, co nie wiedzieli nic, mówili dużo, a ci co mieli możliwość posiadania pewnej wiedzy, uparcie milczeli.

Jej gniew przemienił się w działanie, sprawiając, że jej dłonie chwyciły do drzwiczek pobliskiej szafki. Natrafiła na talerze, więc powędrowały do następnej i znalazła na szklanki. Porywistym ruchem wyciągnęła jedną z nich, podeszła do kranu, puściła z niego zimną wodę, napełniła szkło do połowy, po czym odwróciła się w stronę przyjaciela i wypiła kilka łyków lodowatej wody, by zaraz prędko odstawić szklankę na powierzchnię blatu.

— Uprzejmości zakończone. Czuję się usatysfakcjonowana z twojej gościnności — powiedziała tonem, który wcale nie brzmiał na przyjazny – ale na pewno na przejęty – jednocześnie na wymownie uparty, o czym świadczyło jej całe nastawienie do tego spotkania, a także jego osoby w tym momencie. — O, nie, nie... nie będziemy tak rozmawiać... nie będziesz teraz badał, co wiem i skąd wiem, i ile wiem. Wiem, bo wiem, i już. Koniec, kropka — powiedziała, nie chcąc skupiać się na swojej umiejętności wyciągania informacji, bo to robić akurat Marcie umiała i nie miała potrzeby tego udowadniać. Natomiast nie chciała mu umożliwić dowodzenia ich rozmowę i obierania kierunków, które dla niego miały być wygodne.

Westchnęła. Skumulowana w niej negatywna energia wydobyła się z niej w postaci potoku słów. Chciała grać z nim twardo, żeby nie próbował na niej tych swoich policyjnych sztuczek, które mają zaćmić jej obraz. Nie była jego przełożonym, nie pracowała w jego jednostce – nie musiał bać się, że informacje, które uzyska, zostaną źle zinterpretowane i wykorzystane przeciwko niemu. Jasne, udało się jej pozyskać pewną wiedzę, tylko ze względu pełnienia swojej funkcji – oraz bardzo buńczucznego charakteru – jednakże zrobiła to, żeby dostać się do celu, a teraz już u niego się znajdowała, stał właśnie przed nią – cały i zdrowy, przynajmniej tak wyglądał, a ona trzymała mocno skrzyżowane ręce na klatce piersiowej, zaciskając swoje palce na własnych ramionach, żeby przytłumić bezwarunkowe drżenie jej ciała. Ten gest, skrzyżowanie rąk, to była jej tarcza. Sposób na ukrycie tego, że wcale nie była tak opanowana, jak chciała się wydawać.

— Powiedzmy, że twój przełożony wolał, żebym poszła krzyczeć gdzieś indziej — skomentowała pokrótce, wyjaśniając mu wszystko – takie dwa w jednym – więc teraz jego kolej. Przymrużyła lekko powieki, wbijając w niego swoje nieugięte spojrzenie. — Więc jak będzie? Powiesz mi, co tak naprawdę się wydarzyło, czy będziemy się bawić w kotka i myszkę?

Marceline obserwowała jego twarz, szukając najmniejszego drgnięcia, które mogłoby zdradzić jego myśli. Ale Ollie pozostawał nietknięty jak zawsze – człowiek-zagadka, którego nawet przeżycie czegoś, co prawie go zabiło, nie zmusiło do odsłonięcia choćby fragmentu swojej p r a w d z i w e j twarzy.

Tolliver Bergeron
marcie
⟡ zbyt wiele tematów w jednym poście ⟡ zbyt szybkie tempo - przeskakiwanie przez ważne momenty ⟡ ignorowanie wcześniej ustalonych faktów ⟡ brak rozwojowości w grze oraz spójności w charakterze postaci ⟡ deus ex machina, meta-gaming, powerplaying, mary sue ⟡ błędy językowe utrudniające zrozumienie ⟡ brak akapitów i ściany tekstu
ODPOWIEDZ

Wróć do „#107”