-
He is a weapon, a killer. Do not forget it. You can use a spear as a walking stick, but that will not change its nature.nieobecnośćniewątki 18+takzaimkizaimkipostaćautor
Uciekaj.
To była główna myśl, która w tej chwili wypełniała jego umysł. Tej się trzymał. Wiedział z kim miał do czynienia, kim byli ci ludzie i co mogło jej grozić, jeśli tylko by się zorientowali, że jest tutaj sama. Nie wiedział jakim cudem się tu znalazła, ale jeśli nie była jego halucynacją spowodowaną urazami oraz wycieńczeniem, to nie chciał, aby ktokolwiek ją znalazł, bo to się źle skończy. A sądząc po sobie, niewiele będzie mógł zrobić, gdy do tego dojdzie.
A przyszli. Znowu.
Nawet nie patrzył w jej stronę, gdy się ukrywała za świńskimi truchłami. Nie chciał, aby nawet jego spojrzenie zdradzało, że nie są tu sami. Dlatego skupił się na dobrze już mu znanych sylwetkach, które bez litości się nim zajmowały. Bo nawet jeśli jego ciało było obolałe i wykończone, to nie zamierzał się poddawać. I na pytania czy już zmądrzał, odpowiadał tak samo - że mają spierdalać.
I wtedy nadszedł cios. Potem kolejny. I kolejny.
Czuł jak przez jego ciało przepływają kolejne fale bólu, które wydawały się już zlewać w jedno. Do ust napływała krew, którą z siebie wypluwał wraz z kolejnymi atakami na jego ciało. Nawet nie mógł się bronić. Po prostu poddawał się, trzymając się z całych sił swojej świadomości, że po prostu nie może odpłynąć nawet jeśli ledwo już patrzył na oczy. Fakt, że Senna była nieopodal był odpowiednią motywacją, aby skupiać uwagę mężczyzn przede wszystkim na sobie. Nie chciał, aby się rozglądali. Aby szukali. Aby cokolwiek podejrzewali.
Wtedy też się zdradziła. Metaliczny dźwięk rurki zadźwięczał mu w uszach, sprawiając, że serducho boleśnie zabiło mu w piersi. Dlatego też szybko próbował na nowo skupić mężczyzn na sobie. Opluł ich własną krwią, pytając czy to wszystko na co ich stać, ale… tylko jeden mu odpowiedział. Drugi poszedł szukać źródła hałasu i teraz Tae nie mógł już nic zrobić, będąc okładanym bez opamiętania.
Miał wrażenie, że z każdym kolejnym ciosem odpływa coraz bardziej, ale wtedy jego świadomość ponownie się rozbudziła, gdy usłyszał głośniejszy łomot. Coś się działo. Z całych sił starał się kontaktować, chociaż w jego stanie było to ciężkie zadanie. Nawet ruch gałek ocznych go bolał, ale nie mógł nie powieść spojrzeniem w kierunku, gdzie zniknął drugi napastnik. Wtedy też pojawiła się Senna z zamiarem powalenia Włocha… tylko nie wyszło to tak, jak miało.
Rozbudził się na widok ich starcia. Szarpnął się resztkami sił, próbując w ten sposób nie tylko zwrócić na siebie uwagę, ale też wyrwać się z tego zawieszenia, ale nie miał szans. Jedyne co mógł zrobić, to obserwować jak mężczyzna atakuje dziewczynę, co rozbudzało w Damonie tylko adrenalinę i wściekłość, które zagrzewały go do bolesnego ruchu. Do szarpania się. I chociaż wydawało mu się, że wkłada w to wszystkie siły, jego ciało tylko ledwo się poruszało w oznace, że jeszcze żyje i walczy.
Ale co mu po tym? Mógł jedynie bezsilnie obserwować, jak Włoch ciągnie za sobą Sennę, domyślając się co zamierza z nią zrobić. I szarpał się na tym haku, ale nic to nie dawało. Miał tak niewiele sił, a jego ciało było tak obolałe, że nic to nie dawało. Zniknęli mu z pola zasięgu, które teraz i tak było ograniczone. Nie słyszał i nie widział co się działo, ale jego umysł podpowiadał wszystkie najgorsze scenariusze.
Przynajmniej do momentu, w którym nie pojawiła się przed nim. Sama.
To go uspokoiło na tyle, aby przestać się rzucać i nie marnować już więcej sił. Nie mógł się jednak powstrzymać przed tym, aby swoim ledwo przytomnym spojrzeniem, jej nie zlustrować czy nic jej nie jest. Ale poza smrodem i brudem, wydawało się, że była cała. W miarę.
Gdy w końcu przestał zwisać, upadł na ziemię, bo nogi się pod nim po prostu ugięły. Wisiał już tak długo, że miał wrażenie, że jego ciało zapomniało już jak normalnie funkcjonować. Musiał sobie jednak szybko przypomnieć.
Z jej pomocą podparł się w siadzie plecami o ścianę, czując jak każdy mięsień i każda komórka w jego ciele praktycznie jest rozrywana przez pulsujący ból. Nie chciał jej pozwolić odchodzić samej, nawet jeśli był beznadziejną kulą u nogi, a nie pomocą, ale nawet nie mógł się stawiać. Nie zdążył cokolwiek powiedzieć, bo Senna ponownie zniknęła, tym razem w poszukiwaniu auta. Oddychał ciężko, co jakiś czas musząc wypluć krew, która gromadziła się w jego ustach. Z całych sił próbował nie odpłynąć, chociaż czuł jak zmęczenie i osłabienie stają się coraz wyraźniejsze.
Ale psychicznie się nie poddawał. Dopóki nie wróciła.
Nie był pomocą przy poruszaniu się, ale starał się ją jakkolwiek odciążyć. Nie stawiał kroków, tylko szurał stopami o ziemię, mocno się na niej opierając, aż do pojazdu. Walnął się na siedzenie i o nic nie pytał. Wlepił swoje puste, mętne spojrzenie w przednią szybę, w dalszym ciągu próbując utrzymać resztki przytomności dopóki nie dotrą… gdziekolwiek.
Gdy auto się zatrzymało na jakiejś wąskiej uliczce, sam otworzył drzwi od auta, ale nie mógł sam wysiąść. Wsparł się na niej, aby dotrzeć do środka pustej, wynajętej miejscówki, gdzie mieli zostać nienamierzeni. Przynajmniej przez jakiś czas. I jak został walnięty na jakąś starą kanapę, tak jeszcze jakiś czas walczył ze sobą, aby utrzymać przytomność, chociaż całe ciało go paliło niemiłosiernie. Każdy oddech wbijał igły w jego płuca, a krew co jakiś czas napływała do jego ust. Nie wyglądał teraz nawet jak człowiek, tylko jak sponiewierana, skatowana jednostka. Jak ta świnia przy których wisiał niewiadomo jak długo.
Ale zanim odleciał, musiał wiedzieć jedno.
— Zrobił ci coś?
Candace Callahan
To była główna myśl, która w tej chwili wypełniała jego umysł. Tej się trzymał. Wiedział z kim miał do czynienia, kim byli ci ludzie i co mogło jej grozić, jeśli tylko by się zorientowali, że jest tutaj sama. Nie wiedział jakim cudem się tu znalazła, ale jeśli nie była jego halucynacją spowodowaną urazami oraz wycieńczeniem, to nie chciał, aby ktokolwiek ją znalazł, bo to się źle skończy. A sądząc po sobie, niewiele będzie mógł zrobić, gdy do tego dojdzie.
A przyszli. Znowu.
Nawet nie patrzył w jej stronę, gdy się ukrywała za świńskimi truchłami. Nie chciał, aby nawet jego spojrzenie zdradzało, że nie są tu sami. Dlatego skupił się na dobrze już mu znanych sylwetkach, które bez litości się nim zajmowały. Bo nawet jeśli jego ciało było obolałe i wykończone, to nie zamierzał się poddawać. I na pytania czy już zmądrzał, odpowiadał tak samo - że mają spierdalać.
I wtedy nadszedł cios. Potem kolejny. I kolejny.
Czuł jak przez jego ciało przepływają kolejne fale bólu, które wydawały się już zlewać w jedno. Do ust napływała krew, którą z siebie wypluwał wraz z kolejnymi atakami na jego ciało. Nawet nie mógł się bronić. Po prostu poddawał się, trzymając się z całych sił swojej świadomości, że po prostu nie może odpłynąć nawet jeśli ledwo już patrzył na oczy. Fakt, że Senna była nieopodal był odpowiednią motywacją, aby skupiać uwagę mężczyzn przede wszystkim na sobie. Nie chciał, aby się rozglądali. Aby szukali. Aby cokolwiek podejrzewali.
Wtedy też się zdradziła. Metaliczny dźwięk rurki zadźwięczał mu w uszach, sprawiając, że serducho boleśnie zabiło mu w piersi. Dlatego też szybko próbował na nowo skupić mężczyzn na sobie. Opluł ich własną krwią, pytając czy to wszystko na co ich stać, ale… tylko jeden mu odpowiedział. Drugi poszedł szukać źródła hałasu i teraz Tae nie mógł już nic zrobić, będąc okładanym bez opamiętania.
Miał wrażenie, że z każdym kolejnym ciosem odpływa coraz bardziej, ale wtedy jego świadomość ponownie się rozbudziła, gdy usłyszał głośniejszy łomot. Coś się działo. Z całych sił starał się kontaktować, chociaż w jego stanie było to ciężkie zadanie. Nawet ruch gałek ocznych go bolał, ale nie mógł nie powieść spojrzeniem w kierunku, gdzie zniknął drugi napastnik. Wtedy też pojawiła się Senna z zamiarem powalenia Włocha… tylko nie wyszło to tak, jak miało.
Rozbudził się na widok ich starcia. Szarpnął się resztkami sił, próbując w ten sposób nie tylko zwrócić na siebie uwagę, ale też wyrwać się z tego zawieszenia, ale nie miał szans. Jedyne co mógł zrobić, to obserwować jak mężczyzna atakuje dziewczynę, co rozbudzało w Damonie tylko adrenalinę i wściekłość, które zagrzewały go do bolesnego ruchu. Do szarpania się. I chociaż wydawało mu się, że wkłada w to wszystkie siły, jego ciało tylko ledwo się poruszało w oznace, że jeszcze żyje i walczy.
Ale co mu po tym? Mógł jedynie bezsilnie obserwować, jak Włoch ciągnie za sobą Sennę, domyślając się co zamierza z nią zrobić. I szarpał się na tym haku, ale nic to nie dawało. Miał tak niewiele sił, a jego ciało było tak obolałe, że nic to nie dawało. Zniknęli mu z pola zasięgu, które teraz i tak było ograniczone. Nie słyszał i nie widział co się działo, ale jego umysł podpowiadał wszystkie najgorsze scenariusze.
Przynajmniej do momentu, w którym nie pojawiła się przed nim. Sama.
To go uspokoiło na tyle, aby przestać się rzucać i nie marnować już więcej sił. Nie mógł się jednak powstrzymać przed tym, aby swoim ledwo przytomnym spojrzeniem, jej nie zlustrować czy nic jej nie jest. Ale poza smrodem i brudem, wydawało się, że była cała. W miarę.
Gdy w końcu przestał zwisać, upadł na ziemię, bo nogi się pod nim po prostu ugięły. Wisiał już tak długo, że miał wrażenie, że jego ciało zapomniało już jak normalnie funkcjonować. Musiał sobie jednak szybko przypomnieć.
Z jej pomocą podparł się w siadzie plecami o ścianę, czując jak każdy mięsień i każda komórka w jego ciele praktycznie jest rozrywana przez pulsujący ból. Nie chciał jej pozwolić odchodzić samej, nawet jeśli był beznadziejną kulą u nogi, a nie pomocą, ale nawet nie mógł się stawiać. Nie zdążył cokolwiek powiedzieć, bo Senna ponownie zniknęła, tym razem w poszukiwaniu auta. Oddychał ciężko, co jakiś czas musząc wypluć krew, która gromadziła się w jego ustach. Z całych sił próbował nie odpłynąć, chociaż czuł jak zmęczenie i osłabienie stają się coraz wyraźniejsze.
Ale psychicznie się nie poddawał. Dopóki nie wróciła.
Nie był pomocą przy poruszaniu się, ale starał się ją jakkolwiek odciążyć. Nie stawiał kroków, tylko szurał stopami o ziemię, mocno się na niej opierając, aż do pojazdu. Walnął się na siedzenie i o nic nie pytał. Wlepił swoje puste, mętne spojrzenie w przednią szybę, w dalszym ciągu próbując utrzymać resztki przytomności dopóki nie dotrą… gdziekolwiek.
Gdy auto się zatrzymało na jakiejś wąskiej uliczce, sam otworzył drzwi od auta, ale nie mógł sam wysiąść. Wsparł się na niej, aby dotrzeć do środka pustej, wynajętej miejscówki, gdzie mieli zostać nienamierzeni. Przynajmniej przez jakiś czas. I jak został walnięty na jakąś starą kanapę, tak jeszcze jakiś czas walczył ze sobą, aby utrzymać przytomność, chociaż całe ciało go paliło niemiłosiernie. Każdy oddech wbijał igły w jego płuca, a krew co jakiś czas napływała do jego ust. Nie wyglądał teraz nawet jak człowiek, tylko jak sponiewierana, skatowana jednostka. Jak ta świnia przy których wisiał niewiadomo jak długo.
Ale zanim odleciał, musiał wiedzieć jedno.
— Zrobił ci coś?
Candace Callahan
29 y/o, 159 cm
był ratownik medyczny, były pilot US Navy, generalnie fajnie... było

-
— What are your biggest weaknesses?
— Tall men who need therapynieobecnośćniewątki 18+takzaimkishe/her/bitchpostaćautor
Przez cały czas się nie odzywał, będąc skupiona na zadaniu zabezpieczenia Damona i wywiezienia go z miejsca, które było jak piekło na ziemi. Ale gdy w końcu znaleźli się w miejscu prowizorycznie bezpiecznym i gdy osadziła go na meblu, miała pytać. Być może przeczuwając, że zaraz jej odleci.
Ale to on odezwał się pierwszy, a ona drgnęła nieznacznie.
— Oszczędzaj oddech — powiedziała, dość odruchowo, wciąż niepewna jego stanu. — Jestem cała — dodała, aby nie pozostawiać go bez odpowiedzi, ale jej stan na ten moment był nieistotny. W odróżnieniu do niego skończyło się na ledwie kilku niegroźnych stłuczeniach, niczym więcej. A o tym, co jeszcze mogło się stać – nie zamierzała myśleć. Nie dlatego, że obawiała się, tylko po prostu – było nieistotne. Nie stało się. Obroniła się i to był istotny punkt dla niej, bo pewien aspekt odzyskania kontroli nad samą sobą. Choć teraz nie tak głośny, w obliczu wszystkich innych wydarzeń.
Chociaż domyślała się, że to nie o stłuczenia mógł pytać.
Po takich urazach, wycieńczeniu i ogólnym wstrząsie to było raczej nieuniknione, że stracił przytomność. Nie była to zapaść, a zwyczajne przełączenie się na tryb awaryjny. Dla niej jednocześnie był to dopiero początek wszystkiego.
Musiała się nim zająć. Musiała zdobyć leki i musiała pozbyć się samochodu.
Dużo zadań, a mało czasu.
A wszystkie równie ważne.
Oczyściła na szybko i delikatnie Damona, chcąc obadać jego skórę i znaleźć na niej wszelkie ślady, które mogłyby sugerować większe lub mniejsze urazy wewnętrzne. Osłuchała go też, choć bez stetoskopu. A potem zabezpieczyła go, układając na boku, który wydawał się być tym zdrowszym.
Potem spisała krótką karteczkę z wiadomością i zostawiła w jego zasięgu, w razie gdyby się obudził. Nie zakładała tego, ale gdyby tak miało się stać, to wolała, aby wiedział, gdzie była.
Potem prowizorycznie zatamowała poszczególne rany tym, co znalazła w apteczce z szafki nad zlewem. Ale to było za mało. To była jedna, wielka prowizorka.
Potem przeniosła się już na uliczkę, zamykając drzwi frontowe od zewnątrz. Wsiadła do auta. Pojechała do miejsca, gdzie miała być apteka. Nie była całodobowa a to był problem. Choć, nie rozpisując szczegółów, zwyczajnie ją zrabowała. Biorąc tylko to, co było jej potrzebne.
Samochód porzuciła kilka ulic dalej, w brzydkiej alejce.
Wracała pieszo. A raczej – stabilnym truchtem, korzystając z osłony nocy. I tego, że miasteczko nie było metropolią, a życie po zmroku istniało tylko wśród turystów i to w centrum.
Wróciła do apartamentu, Damon dalej był nieprzytomny. Więc zamierzała to wykorzystać i zabrać się do roboty. Wyczyścić go dokładnie z zaschniętej krwi, brudu, tłuszczu i czegokolwiek. Portki też mu ściągnęła, a raczej: rozcięła. Nic, czego by już nie robiła. W sensie po to, aby go opatrzeć bo jak go pierwszy raz wyciągnęła z krzaków, to musiała rozegrać to podobnie.
Oczyściła dokładnie jego twarz, szyję i odsłonięty już wcześniej korpus, co swoje trwało. Ale o tyle o ile – wyglądał już bardziej jak on sam, niż wcześniej. Wcześniej nie przypominał nikogo, kogo znała. Skontrolowała jego skórę, szukając na niej oznak wewnętrznych obrażeń. Już wcześniej widziała wylewy w okolicach jego żeber po jednej stronie, co sugerowało że żebra może mieć połamane albo po prostu popękane. Dalsza inspekcja pozwoliła jej założyć, że były po prostu popękane lub złamane, ale bez przemieszczenia. Chociaż pewności mieć nie mogła.
Tak samo jak nie mogła mieć pewności, że nie ma innych urazów wewnętrznych, bo do tego potrzebowałaby sprzętu. A sprzętu nie rabowała. Bo nie mieli w aptece.
Potem zszyła jego rany i to w znany już, polowy sposób. Zwykłą zdezynfekowaną igłą i nicią dentystyczną. Tą taką bez pasty, no przecież nie była głupia! Gęby mu nie szyła, bo nie była tak głęboko poharatana. Ale zajęła się każdą raną i otarciem, od czubka jego głowy aż po nogi. Każdą traktując jako indywidualny przypadek i każdej poświęcając odpowiednio dużo czasu. Założyła mu opatrunki, na dobrą sprawę po prostu doprowadzając go do prawie pełnej mumifikacji.
Ale był czysty. Czego nie dało się powiedzieć o niej, bo ona była jak taki brudas. Umorusana w krwi i mazi, choć z czystymi rękami po łokcie, które wyszorowała przed zabiegiem.
Całość zabrało jej mnóstwo czasu i masę energii. Ale gdy upewniła się, że jest zabezpieczony (hehe), przykryła go cienkim kocem. Usiadła na ziemi bokiem przy kanapie, aby mogła go monitorować, przez tyle ile potrafił jej organizm. W końcu, cały czas wsłuchując się w jego oddech, po prostu opadła z sił i zasnęła, opierając policzek na dłoni spoczywającej na wolnej części kanapy.
Można zażartować – jak za starych, dobrych czasów. Nie to, że spała przy nim. Wcześniej w życiu by tego nie zrobiła. Ale to, że znowu go składała. Tylko, że wtedy nie wyglądał aż tak źle.
Damon Tae
Ale to on odezwał się pierwszy, a ona drgnęła nieznacznie.
— Oszczędzaj oddech — powiedziała, dość odruchowo, wciąż niepewna jego stanu. — Jestem cała — dodała, aby nie pozostawiać go bez odpowiedzi, ale jej stan na ten moment był nieistotny. W odróżnieniu do niego skończyło się na ledwie kilku niegroźnych stłuczeniach, niczym więcej. A o tym, co jeszcze mogło się stać – nie zamierzała myśleć. Nie dlatego, że obawiała się, tylko po prostu – było nieistotne. Nie stało się. Obroniła się i to był istotny punkt dla niej, bo pewien aspekt odzyskania kontroli nad samą sobą. Choć teraz nie tak głośny, w obliczu wszystkich innych wydarzeń.
Chociaż domyślała się, że to nie o stłuczenia mógł pytać.
Po takich urazach, wycieńczeniu i ogólnym wstrząsie to było raczej nieuniknione, że stracił przytomność. Nie była to zapaść, a zwyczajne przełączenie się na tryb awaryjny. Dla niej jednocześnie był to dopiero początek wszystkiego.
Musiała się nim zająć. Musiała zdobyć leki i musiała pozbyć się samochodu.
Dużo zadań, a mało czasu.
A wszystkie równie ważne.
Oczyściła na szybko i delikatnie Damona, chcąc obadać jego skórę i znaleźć na niej wszelkie ślady, które mogłyby sugerować większe lub mniejsze urazy wewnętrzne. Osłuchała go też, choć bez stetoskopu. A potem zabezpieczyła go, układając na boku, który wydawał się być tym zdrowszym.
Potem spisała krótką karteczkę z wiadomością i zostawiła w jego zasięgu, w razie gdyby się obudził. Nie zakładała tego, ale gdyby tak miało się stać, to wolała, aby wiedział, gdzie była.
Potem prowizorycznie zatamowała poszczególne rany tym, co znalazła w apteczce z szafki nad zlewem. Ale to było za mało. To była jedna, wielka prowizorka.
Potem przeniosła się już na uliczkę, zamykając drzwi frontowe od zewnątrz. Wsiadła do auta. Pojechała do miejsca, gdzie miała być apteka. Nie była całodobowa a to był problem. Choć, nie rozpisując szczegółów, zwyczajnie ją zrabowała. Biorąc tylko to, co było jej potrzebne.
Samochód porzuciła kilka ulic dalej, w brzydkiej alejce.
Wracała pieszo. A raczej – stabilnym truchtem, korzystając z osłony nocy. I tego, że miasteczko nie było metropolią, a życie po zmroku istniało tylko wśród turystów i to w centrum.
Wróciła do apartamentu, Damon dalej był nieprzytomny. Więc zamierzała to wykorzystać i zabrać się do roboty. Wyczyścić go dokładnie z zaschniętej krwi, brudu, tłuszczu i czegokolwiek. Portki też mu ściągnęła, a raczej: rozcięła. Nic, czego by już nie robiła. W sensie po to, aby go opatrzeć bo jak go pierwszy raz wyciągnęła z krzaków, to musiała rozegrać to podobnie.
Oczyściła dokładnie jego twarz, szyję i odsłonięty już wcześniej korpus, co swoje trwało. Ale o tyle o ile – wyglądał już bardziej jak on sam, niż wcześniej. Wcześniej nie przypominał nikogo, kogo znała. Skontrolowała jego skórę, szukając na niej oznak wewnętrznych obrażeń. Już wcześniej widziała wylewy w okolicach jego żeber po jednej stronie, co sugerowało że żebra może mieć połamane albo po prostu popękane. Dalsza inspekcja pozwoliła jej założyć, że były po prostu popękane lub złamane, ale bez przemieszczenia. Chociaż pewności mieć nie mogła.
Tak samo jak nie mogła mieć pewności, że nie ma innych urazów wewnętrznych, bo do tego potrzebowałaby sprzętu. A sprzętu nie rabowała. Bo nie mieli w aptece.
Potem zszyła jego rany i to w znany już, polowy sposób. Zwykłą zdezynfekowaną igłą i nicią dentystyczną. Tą taką bez pasty, no przecież nie była głupia! Gęby mu nie szyła, bo nie była tak głęboko poharatana. Ale zajęła się każdą raną i otarciem, od czubka jego głowy aż po nogi. Każdą traktując jako indywidualny przypadek i każdej poświęcając odpowiednio dużo czasu. Założyła mu opatrunki, na dobrą sprawę po prostu doprowadzając go do prawie pełnej mumifikacji.
Ale był czysty. Czego nie dało się powiedzieć o niej, bo ona była jak taki brudas. Umorusana w krwi i mazi, choć z czystymi rękami po łokcie, które wyszorowała przed zabiegiem.
Całość zabrało jej mnóstwo czasu i masę energii. Ale gdy upewniła się, że jest zabezpieczony (hehe), przykryła go cienkim kocem. Usiadła na ziemi bokiem przy kanapie, aby mogła go monitorować, przez tyle ile potrafił jej organizm. W końcu, cały czas wsłuchując się w jego oddech, po prostu opadła z sił i zasnęła, opierając policzek na dłoni spoczywającej na wolnej części kanapy.
Można zażartować – jak za starych, dobrych czasów. Nie to, że spała przy nim. Wcześniej w życiu by tego nie zrobiła. Ale to, że znowu go składała. Tylko, że wtedy nie wyglądał aż tak źle.
Damon Tae
-
He is a weapon, a killer. Do not forget it. You can use a spear as a walking stick, but that will not change its nature.nieobecnośćniewątki 18+takzaimkizaimkipostaćautor
Jestem cała.
Tyle i aż tyle. Nie potrzebował w zasadzie więcej. Ta jedna informacja pozwoliła mu odpocząć. Jego organizm wyłączył się ledwo doszła do jego świadomości informacja co powiedziała. Że nic jej nie zrobił, że była cała. Nie powiedział nic więcej. Odetchnął ciężko, a jego oczy się przymknęły informując Sennę o tym, że odleciał.
I odleciał dość porządnie. Organizm się wyłączył, wykończony walką, czuwaniem. Wcześniej ciężko mu było pozwolić sobie na to, bo głowa wciąż mu przypominała, że nie powinien był. Nawet jeśli na jakiś czas miewał blackout od kolejnych ciosów, to dość szybko się wybudzał. A teraz, gdy był przy niej, kiedy wyrwała go z tego okropnego piekła w jakim się znalazł, mógł w końcu odpocząć. Przestać jak raz pilnować czy wrogowie znowu nie nadchodzą, aby przeprowadzić kolejny, nieskuteczny wywiad.
Spał. Długo. Głęboko. Nawet kiedy wyruszyła i zostawiła go w wynajętym mieszkaniu, nawet się nie przebudził. Nigdy wcześniej nie był tak wykończony, ale też nigdy wcześniej nikt go tak nie skatował. Miał za sobą wiele ran, wiele obrażeń, wiele przeżyć. Nie raz go brano na przesłuchania, pojmano, nie raz musiał się bić i walczyć. Cała jego historia była wyryta na jego ciele. W każdej bliźnie, która pokrywała jego skórę. Musiał jednak przyznać, że mężczyźni nie brali jeńców i robili wszystko, aby go złamać. Pewnie jakby natrafili na kogoś innego, to już dawno dostaliby to czego chcieli.
Ale on się nie ugiął.
Teraz musiał to odchorowywać. Dosłownie i w przenośni. Leżał i nawet się nie ruszał. Jak go ułożyła, tak mogła zastać po powrocie. Nie przebudził się nawet także jak zaczęła opatrywać jego liczne rany. Głębokie cięcia, rozlane krwiaki powstałe po kopniakach i uderzeniach czymś twardym, fioletowe siniaki, które mogły podpowiadać, że miał coś połamanego czy popękanego, masa zaschniętej krwi na praktycznie każdym skrawku jego ciała.
Senna miała nie lada pracy, bo nawet po ucieczce z Korei Północnej nie było z nim tak źle.
Chyba nigdy nie było tak źle.
Spał długo i twardo. Zużył całą masę energii, którą teraz próbował odbudować. Jego organizm się regenerował powoli, ale to też nie było nic dziwnego. Normalnie ludzie w jego stanie mogliby wpaść w śpiączkę farmakologiczną, ale Damon… Damon był na skraju, chociaż wielokrotnie nazywano go upartym bydlakiem. Nie pozwalał się tak łatwo zabić.
Minęło kilkanaście godzin. Kilkanaście długich godzin. I tak za mało, bo powinien był spać o wiele dłużej, ale jego głowa nie pozwalała mu odpoczywać dłużej, niż to konieczne. Musiał jedynie nabrać energii, chociaż trochę, zanim będzie ponownie działać. Bo nie był typem człowieka, który szedł na L4, nawet w takiej sytuacji. Musiał przecież powiedzieć Giovanniemu czego się dowiedział, a także opisać ludzi, których widział. Jebaniec nawet teraz myślał o obowiązkach.
Przebudził się, a gdy odzyskał świadomość… poczuł jak wszystko go napierdala. Każda komórka, każdy centymetr. Podniósł ostrożnie głowę i nawet ten ruch sprawił u niego ogromny dyskomfort. Spojrzał po sobie. Po wszystkich opatrunkach, które miał założone. Jedne nieco już przemoczone jego własną, zaschniętą krwią, inne wydawały się być świeże. Cały był obandażowany, ale też nic dziwnego, skoro praktycznie wszędzie nosił znamiona ostatnich dni.
Jego spojrzenie uciekło w bok, gdy kątem oka zauważył, że coś się rusza w dole kanapy. Dopiero teraz dostrzegł drobną sylwetkę, która leżała przy nim.
— Jesteś kurewsko uparta — mruknął, chociaż jego głos brzmiał jak charczenie. Wciąż czuł też metaliczny posmak własnej krwi w ustach, ale patrząc na to, że dość długo nią pluł, to nie było to nic zaskakującego.
Gdy dostrzegł, że się przebudziła, wrócił do pozycji leżącej, bo ta sprawiała mu najmniej bólu.
— Jak się tu znalazłaś? I dlaczego się tu znalazłaś? — spytał, bo to były dwa najważniejsze pytania na ten moment. Bo nie spodziewał się, że w ogóle tu będzie. W końcu miała zostać na miejscu, to co ją tu przygnało? I jakim cudem go znalazła.
Candace Callahan
Tyle i aż tyle. Nie potrzebował w zasadzie więcej. Ta jedna informacja pozwoliła mu odpocząć. Jego organizm wyłączył się ledwo doszła do jego świadomości informacja co powiedziała. Że nic jej nie zrobił, że była cała. Nie powiedział nic więcej. Odetchnął ciężko, a jego oczy się przymknęły informując Sennę o tym, że odleciał.
I odleciał dość porządnie. Organizm się wyłączył, wykończony walką, czuwaniem. Wcześniej ciężko mu było pozwolić sobie na to, bo głowa wciąż mu przypominała, że nie powinien był. Nawet jeśli na jakiś czas miewał blackout od kolejnych ciosów, to dość szybko się wybudzał. A teraz, gdy był przy niej, kiedy wyrwała go z tego okropnego piekła w jakim się znalazł, mógł w końcu odpocząć. Przestać jak raz pilnować czy wrogowie znowu nie nadchodzą, aby przeprowadzić kolejny, nieskuteczny wywiad.
Spał. Długo. Głęboko. Nawet kiedy wyruszyła i zostawiła go w wynajętym mieszkaniu, nawet się nie przebudził. Nigdy wcześniej nie był tak wykończony, ale też nigdy wcześniej nikt go tak nie skatował. Miał za sobą wiele ran, wiele obrażeń, wiele przeżyć. Nie raz go brano na przesłuchania, pojmano, nie raz musiał się bić i walczyć. Cała jego historia była wyryta na jego ciele. W każdej bliźnie, która pokrywała jego skórę. Musiał jednak przyznać, że mężczyźni nie brali jeńców i robili wszystko, aby go złamać. Pewnie jakby natrafili na kogoś innego, to już dawno dostaliby to czego chcieli.
Ale on się nie ugiął.
Teraz musiał to odchorowywać. Dosłownie i w przenośni. Leżał i nawet się nie ruszał. Jak go ułożyła, tak mogła zastać po powrocie. Nie przebudził się nawet także jak zaczęła opatrywać jego liczne rany. Głębokie cięcia, rozlane krwiaki powstałe po kopniakach i uderzeniach czymś twardym, fioletowe siniaki, które mogły podpowiadać, że miał coś połamanego czy popękanego, masa zaschniętej krwi na praktycznie każdym skrawku jego ciała.
Senna miała nie lada pracy, bo nawet po ucieczce z Korei Północnej nie było z nim tak źle.
Chyba nigdy nie było tak źle.
Spał długo i twardo. Zużył całą masę energii, którą teraz próbował odbudować. Jego organizm się regenerował powoli, ale to też nie było nic dziwnego. Normalnie ludzie w jego stanie mogliby wpaść w śpiączkę farmakologiczną, ale Damon… Damon był na skraju, chociaż wielokrotnie nazywano go upartym bydlakiem. Nie pozwalał się tak łatwo zabić.
Minęło kilkanaście godzin. Kilkanaście długich godzin. I tak za mało, bo powinien był spać o wiele dłużej, ale jego głowa nie pozwalała mu odpoczywać dłużej, niż to konieczne. Musiał jedynie nabrać energii, chociaż trochę, zanim będzie ponownie działać. Bo nie był typem człowieka, który szedł na L4, nawet w takiej sytuacji. Musiał przecież powiedzieć Giovanniemu czego się dowiedział, a także opisać ludzi, których widział. Jebaniec nawet teraz myślał o obowiązkach.
Przebudził się, a gdy odzyskał świadomość… poczuł jak wszystko go napierdala. Każda komórka, każdy centymetr. Podniósł ostrożnie głowę i nawet ten ruch sprawił u niego ogromny dyskomfort. Spojrzał po sobie. Po wszystkich opatrunkach, które miał założone. Jedne nieco już przemoczone jego własną, zaschniętą krwią, inne wydawały się być świeże. Cały był obandażowany, ale też nic dziwnego, skoro praktycznie wszędzie nosił znamiona ostatnich dni.
Jego spojrzenie uciekło w bok, gdy kątem oka zauważył, że coś się rusza w dole kanapy. Dopiero teraz dostrzegł drobną sylwetkę, która leżała przy nim.
— Jesteś kurewsko uparta — mruknął, chociaż jego głos brzmiał jak charczenie. Wciąż czuł też metaliczny posmak własnej krwi w ustach, ale patrząc na to, że dość długo nią pluł, to nie było to nic zaskakującego.
Gdy dostrzegł, że się przebudziła, wrócił do pozycji leżącej, bo ta sprawiała mu najmniej bólu.
— Jak się tu znalazłaś? I dlaczego się tu znalazłaś? — spytał, bo to były dwa najważniejsze pytania na ten moment. Bo nie spodziewał się, że w ogóle tu będzie. W końcu miała zostać na miejscu, to co ją tu przygnało? I jakim cudem go znalazła.
Candace Callahan
29 y/o, 159 cm
był ratownik medyczny, były pilot US Navy, generalnie fajnie... było

-
— What are your biggest weaknesses?
— Tall men who need therapynieobecnośćniewątki 18+takzaimkishe/her/bitchpostaćautor
Była wyjebana z wrotek, bo dosłownie pół nocy, jeśli nie więcej, siedziała cerując i opatrując Damona. Czyszcząc go i doprowadzając do porządku.
Gdy się przebudziła, koło południa, skontrolowała stan Damona. A gdy upewniła się, że jest – na oko, więc mogła się mylić – stabilnie, wzięła szybki prysznic by zmyć z siebie cały brud i smród, a potem wyszła do miasteczka. Po pierwsze – aby kupić mu jakieś ubranie, a ze względu na ograniczoną ilość sklepu i czasu, nie było to nic wyjściowego. No ale w samych majtach latać przecież nie będzie. Po drugie – kupić wodę i coś do jedzenia. I skontrolować aptekę, którą bezczelnie zrabowała. Ale miała mieć szczęście, bo właściciel tej konkretnej miał ponoć być na urlopie. Jak będzie miała czas i głowę, to może wymieni dolary kanadyjskie na euro i wsunie mi pewną kwotę pod drzwi. Tak w ramach zadośćuczynienia.
Wróciła do lokalu i wypakowała wszystko. Sprawdziła swojego stałego już pacjenta, a potem wykąpała się – cóż powiedzieć, smród wciąż się unosił. Nawet jeśli zutylizowała jego i swoje ubrania. Ale część tego gówna – nie tak dosłownie – była wciąż na meblu.
Potem jeszcze wyszorowała dokładniej Damona gąbeczką, żeby był w miarę świeżutki i pachnący, na tyle na ile mogła. Aby nie był śmierdziochem. I zmieniła mu opatrunki na świeże. Potem przykryła go, zamiast kocem, tym oszukańczym prześcieradłem, które w hotelach uchodziło za kołdrę.
Mimo wszystko we Włoszech było gorąco i pod kocem by jej się zapocił. Klimatyzacji w tym zdezelowanym mieszkaniu nie było, ale były wiatraki. I zasuwy na okna, takie przedpotopowe. Zabezpieczyła dom, a potem zajęła się sobą. Do wieczora, a raczej nocy monitorując cały czas stan jej znajdy.
Gdy było już późno, a jej oczy zaczynały się kleić, umościła sobie gówniane legowisko przy samej kanapie. Szczyt komfortu to akurat nie był, ale będąc byłą wojskową i teraz ratownikiem medycznym raczej nie miała problemów z kładzeniem się gdziekolwiek. Ułożyła sobie legowisko i nastawiła budziki by skutecznie budziły ją co trzydzieści minut, aby mogła sprawdzać, co z nim.
Pomiędzy budzikami obudził ją szmer, który miał być jego głosem. Otworzyła oczy, a potem podniosła się powoli, przecierając je. Świadomość tego, że był przytomny dotarła do niej dopiero za chwilę, gdy odwróciła się w siadzie w jego stronę. A potem go usłyszała.
Oczywiście, że ostatnim czego się spodziewała z jego strony było podziękowanie za pomoc. Nawet nie dlatego, że pewnie dla niego byłoby to jakieś uwłaczające, ale szybciej przez to, że kiedy go wyciągała z piekła, jego ciało było raczej na autopilocie. I zwyczajnie mógł nie pamiętać.
— Przyleciałam samolotem, bo bardzo przeżywałam naszą rozłąkę — odpowiedziała ze sztucznym dramatyzmem, chyba wyuczoną od niego złośliwością nie dając mu od razu odpowiedzi, której by chciał. Ale też nie zamierzała go drażnić, ani próbować faktycznie być zabawną, bo w obecnej sytuacji mało było jej do śmiechu.
Ledwie dobę temu była przerażona. Pod działająca skorupą było autentyczne przerażenie. Nie tym, jak wyglądał a tym, że mógł tego nie przeżyć. Emocja, z którą nie rozliczyła się do tej pory. Ale nie znaczyło, że już odpuściła. Być może czekała, żeby w końcu znaleźć ujście, bo w jej życiu już niewiele ją ruszało. A jednak.
— Nie odpisywałeś mi, od paru dni nie dało się do ciebie dodzwonić. Z jednej strony myślałam, że jesteś po prostu technologicznym geniuszem i nie włączyłeś roamingu, z drugiej jednak było coś, co nie dawało mi spokoju i kazało zacząć się poważnie martwić. Mów sobie: babska intuicja. — Podniosła się z ziemi, przechodząc do nieodległej kuchni, sięgając po odłożone leki i odstawioną na bok butelkę z wodą. — I nazwij mnie wariatką, ale przyleciałam niedaleko, żeby zadzwonić w sieci lokalnej i powiedzieć tobie, cymbałowi, żebyś włączył roaming. Ale tutaj też było głucho. I to mi się nie podobało, chociaż to mogło być wszystko. — Po prostu wyłączony telefon. Mógł być tez wyładowany. Albo poza zasięgiem. Choć to ostatnie odstrzeliła. Bo chodziło o tę głuchą ciszę, a nie komunikat po włosku w telefonie. — Wyciągnęłam starą znajomość, starą przysługę, którą był mi winien i dostałam BTSy z twojego telefonu. I to nie była Lamezia, gdzie miałeś być, tylko jakaś pipidówa, kilkadziesiąt minut drogi stamtąd. W dodatku były już trochę przedawnione, więc to składało się raczej w kiepski obraz. — I mówiło samo za siebie, że coś jest raczej nie tak i nie chodzi o wyładowany telefon. — I szukałam cię po całej obsranej wiosce. — Ale to było jak igła w stogu siana. — To, że znalazłam cię w tym zakładzie rzeźniczym to jakiś jebany cud i chyba faktycznie zacznę wierzyć w Boga. — Bo to wszystko, cała ta końcówka, oparła się na jej szczęściu (jego także), a także jej intuicji i, być może, przeczulicy lub desperacji. Aby sprawdzić dosłownie wszystko.
Usiadła na swoim legowisku.
— Zanim zaczniesz mnie pouczać, że miałam zostać w domu, weź te przeciwbóle — powiedziała, wyciągając w jego stronę wodę i wyciśnięte chwilę wcześniej tabletki. — Jesteś w takim stanie, że mogę ci je spokojnie wsadzić do gardła i zmusić do połknięcia. Lubię cię, więc pozwalam ci to zrobić samemu.
No ale jak będzie miał z tym problem, to zrobi z nim jak z psem. Złapie go, rozewrze mu szczękę, wsadzi tabletki i zaciśnie mu gębę i przytrzyma.
Damon Tae
Gdy się przebudziła, koło południa, skontrolowała stan Damona. A gdy upewniła się, że jest – na oko, więc mogła się mylić – stabilnie, wzięła szybki prysznic by zmyć z siebie cały brud i smród, a potem wyszła do miasteczka. Po pierwsze – aby kupić mu jakieś ubranie, a ze względu na ograniczoną ilość sklepu i czasu, nie było to nic wyjściowego. No ale w samych majtach latać przecież nie będzie. Po drugie – kupić wodę i coś do jedzenia. I skontrolować aptekę, którą bezczelnie zrabowała. Ale miała mieć szczęście, bo właściciel tej konkretnej miał ponoć być na urlopie. Jak będzie miała czas i głowę, to może wymieni dolary kanadyjskie na euro i wsunie mi pewną kwotę pod drzwi. Tak w ramach zadośćuczynienia.
Wróciła do lokalu i wypakowała wszystko. Sprawdziła swojego stałego już pacjenta, a potem wykąpała się – cóż powiedzieć, smród wciąż się unosił. Nawet jeśli zutylizowała jego i swoje ubrania. Ale część tego gówna – nie tak dosłownie – była wciąż na meblu.
Potem jeszcze wyszorowała dokładniej Damona gąbeczką, żeby był w miarę świeżutki i pachnący, na tyle na ile mogła. Aby nie był śmierdziochem. I zmieniła mu opatrunki na świeże. Potem przykryła go, zamiast kocem, tym oszukańczym prześcieradłem, które w hotelach uchodziło za kołdrę.
Mimo wszystko we Włoszech było gorąco i pod kocem by jej się zapocił. Klimatyzacji w tym zdezelowanym mieszkaniu nie było, ale były wiatraki. I zasuwy na okna, takie przedpotopowe. Zabezpieczyła dom, a potem zajęła się sobą. Do wieczora, a raczej nocy monitorując cały czas stan jej znajdy.
Gdy było już późno, a jej oczy zaczynały się kleić, umościła sobie gówniane legowisko przy samej kanapie. Szczyt komfortu to akurat nie był, ale będąc byłą wojskową i teraz ratownikiem medycznym raczej nie miała problemów z kładzeniem się gdziekolwiek. Ułożyła sobie legowisko i nastawiła budziki by skutecznie budziły ją co trzydzieści minut, aby mogła sprawdzać, co z nim.
Pomiędzy budzikami obudził ją szmer, który miał być jego głosem. Otworzyła oczy, a potem podniosła się powoli, przecierając je. Świadomość tego, że był przytomny dotarła do niej dopiero za chwilę, gdy odwróciła się w siadzie w jego stronę. A potem go usłyszała.
Oczywiście, że ostatnim czego się spodziewała z jego strony było podziękowanie za pomoc. Nawet nie dlatego, że pewnie dla niego byłoby to jakieś uwłaczające, ale szybciej przez to, że kiedy go wyciągała z piekła, jego ciało było raczej na autopilocie. I zwyczajnie mógł nie pamiętać.
— Przyleciałam samolotem, bo bardzo przeżywałam naszą rozłąkę — odpowiedziała ze sztucznym dramatyzmem, chyba wyuczoną od niego złośliwością nie dając mu od razu odpowiedzi, której by chciał. Ale też nie zamierzała go drażnić, ani próbować faktycznie być zabawną, bo w obecnej sytuacji mało było jej do śmiechu.
Ledwie dobę temu była przerażona. Pod działająca skorupą było autentyczne przerażenie. Nie tym, jak wyglądał a tym, że mógł tego nie przeżyć. Emocja, z którą nie rozliczyła się do tej pory. Ale nie znaczyło, że już odpuściła. Być może czekała, żeby w końcu znaleźć ujście, bo w jej życiu już niewiele ją ruszało. A jednak.
— Nie odpisywałeś mi, od paru dni nie dało się do ciebie dodzwonić. Z jednej strony myślałam, że jesteś po prostu technologicznym geniuszem i nie włączyłeś roamingu, z drugiej jednak było coś, co nie dawało mi spokoju i kazało zacząć się poważnie martwić. Mów sobie: babska intuicja. — Podniosła się z ziemi, przechodząc do nieodległej kuchni, sięgając po odłożone leki i odstawioną na bok butelkę z wodą. — I nazwij mnie wariatką, ale przyleciałam niedaleko, żeby zadzwonić w sieci lokalnej i powiedzieć tobie, cymbałowi, żebyś włączył roaming. Ale tutaj też było głucho. I to mi się nie podobało, chociaż to mogło być wszystko. — Po prostu wyłączony telefon. Mógł być tez wyładowany. Albo poza zasięgiem. Choć to ostatnie odstrzeliła. Bo chodziło o tę głuchą ciszę, a nie komunikat po włosku w telefonie. — Wyciągnęłam starą znajomość, starą przysługę, którą był mi winien i dostałam BTSy z twojego telefonu. I to nie była Lamezia, gdzie miałeś być, tylko jakaś pipidówa, kilkadziesiąt minut drogi stamtąd. W dodatku były już trochę przedawnione, więc to składało się raczej w kiepski obraz. — I mówiło samo za siebie, że coś jest raczej nie tak i nie chodzi o wyładowany telefon. — I szukałam cię po całej obsranej wiosce. — Ale to było jak igła w stogu siana. — To, że znalazłam cię w tym zakładzie rzeźniczym to jakiś jebany cud i chyba faktycznie zacznę wierzyć w Boga. — Bo to wszystko, cała ta końcówka, oparła się na jej szczęściu (jego także), a także jej intuicji i, być może, przeczulicy lub desperacji. Aby sprawdzić dosłownie wszystko.
Usiadła na swoim legowisku.
— Zanim zaczniesz mnie pouczać, że miałam zostać w domu, weź te przeciwbóle — powiedziała, wyciągając w jego stronę wodę i wyciśnięte chwilę wcześniej tabletki. — Jesteś w takim stanie, że mogę ci je spokojnie wsadzić do gardła i zmusić do połknięcia. Lubię cię, więc pozwalam ci to zrobić samemu.
No ale jak będzie miał z tym problem, to zrobi z nim jak z psem. Złapie go, rozewrze mu szczękę, wsadzi tabletki i zaciśnie mu gębę i przytrzyma.
Damon Tae
-
He is a weapon, a killer. Do not forget it. You can use a spear as a walking stick, but that will not change its nature.nieobecnośćniewątki 18+takzaimkizaimkipostaćautor
Ewidentnie była uparta.
Kto inny, poza nią, mógłby się pojawić w jebanych Włoszech, po tym jak miała odpoczywać i dochodzić do siebie? I przede wszystkim - dlaczego to zrobiła? Dlaczego przyleciała, skoro nie musiała. Skoro nie mówił, że potrzebuje pomocy. Skoro nie zdradzał, że mógłby być w tarapatach. W końcu nawet jeśli, to miałoby nie być nic, z czym by sobie nie poradził, bo przecież obydwoje wiedzieli, że jechał na misję, która mogła być ciężka. Patrząc na to jakim człowiekiem był Giovanni, to mógł się spodziewać, że nie będzie pić wina w winnicy, tylko napierdalać się po mniejszych, ciemnych uliczkach.
Nie przewidział jednak, że to on będzie napierdalany.
Nie odpowiedział na jej ironię. Brew mu jednak drgnęła wyżej w wymownym geście. Jak normalnie lubił sobie z nią śmieszkować i nie miał nic przeciwko, tak teraz… teraz chciał wiedzieć jakim cudem się tu znalazła, a co ważniejsze, jak go odnalazła, bo to musiało być naprawdę nie lada wyzwanie, nie mówiąc o tym, że ani on, ani jego drodzy koledzy z masarni, raczej pilnowali się, aby nie zostawiać śladów.
No ale Senna nie była byle kim. To dalej była wojskowa.
Słuchał jej odpowiedzi, podążając jedynie za nią spojrzeniem, kiedy się podniosła, aby przejść do małej kuchni nieopodal. Miała za nim ruszyć przez… babską intuicję. Słyszał o tym jakieś plotki, ale nie sądził chyba, że mogła ona być tak silnym impulsem, aby za drugą osobą lecieć do innego państwa. I kontynentu.
Musiał jednak przyznać, że wykazała się niespotykanymi umiejętnościami, skoro potrafiła go wyczaić. I nie wiedział czy powinien się obawiać, skoro przyleciała tu po to, aby go ojebać, że do niej nie pisze, ani się nie odzywa. W końcu mogło stać za tym wszystko. Mógł nie żyć, ale mógł też po prostu być na misji, gdzie nie mógł się odzywać. Musiał być cicho. Mógł też chcieć zwyczajnie zniknąć, odciąć się… nawet jeśli by to do niego nie pasowało, skoro obiecał, że zawsze miał wracać. Ale bo to on jeden by kłamał?
Nawet jeśli nie kłamał.
A ona za nim przyjechała. Zamiast go przeklnąć, ona tu była. I jego, kurwa, szczęście, bo gdyby nie to, to mogłoby to się o wiele gorzej skończyć. Bo chociaż mieli bić go tak, aby nie zabić, to wystarczył jeden zły cios, aby w jego stanie, spowodować poważny uraz, prowadzący do krwotoku wewnętrznego. I śmierci.
Gdy zatrzymała się przed nim, kończąc swoją opowieść z wyciągniętymi w jego kierunku tabletkami oraz wodą, Damon wydawał się dalej nie spuszczać wzroku z jej twarzy. Nawet na moment, aby tylko zerknąć na leki. Cały czas wlepiał w nią swój wzrok, który nabrał już odrobinę siły oraz wyrazu od ostatniego razu.
Wyciągnął obolałą rękę po tabletki, aby bez słowa je wrzucić sobie do ust i zapić wodą, czując ten nieprzyjemny posmak w gardle. Czuł po sobie, że był jeszcze słaby. Wszystko go bolało, a z każdą kolejną minutą to uczucie się nasilało. Dlatego też się nie kłócił, tylko wziął to, co mu dawała. Ufał już jej na tyle, aby nie pytać i jej nie podejrzewać o to, że próbuje go otruć.
— To mógł być każdy powód — odezwał się w końcu zachrypniętym głosem. — Wyładowany telefon, ten cały roaming, brak zasięgu, zadanie, gdzie musiałem być bez kontaktu. Mogłem nie żyć, albo wyjechać, nie mogąc się skontaktować. A ty przyleciałaś tu, bo ci nie odpisywałem? — Wypowiedział to tak, jakby próbował zbagatelizować jej słowa, jakby wszystko można było sprowadzić do trywialnych wyjaśnień. — Nie musiałaś się w to pakować. — Zatrzymał się na niej spojrzenie, twardsze niż chciał, ale pod spodem było coś jeszcze… coś, czego nie nazwałby głośno. — Mogłaś mnie nie znaleźć. Mogłaś skończyć obok mnie, albo gorzej — mówił, bo to była jego upośledzona troska formy. Nie zadawał się z dobrymi ludźmi, a gdyby coś się jej stało przez niego, to przeklinałby samego siebie. Nie wiedząc nawet czemu, bo to nie byłaby przecież jego wina, że wpakowała się na minę.
Czemu więc się tak tym przejmowałeś, Damon?
— Jesteś nierozsądna, uparta i lekkomyślna — mówił, podnosząc się ociężale z miejsca do siadu. Ładne te komplementy, Damon. Chyba musisz wziąć od Giovanniego kilka lekcji. — Ale jesteś też kurewsko sprytna, zdolna i inteligentna. Imponujesz mi, zwłaszcza, że znowu uratowałaś mi tyłek. — No, i to całkiem porządnie. Należałoby się jakieś „dziękuję”, Tae. — I przez to znowu jestem twoim dłużnikiem. — A może jesteście kwita, skoro ty ją wyrwałeś z rąk śmierci kilka tygodni temu? A może u was to tak nie działało. — Dzięki. — Bo "dziękuję" to za dużo.
Podniósł się wyżej, ale szybko zrezygnował z tego pomysłu, kiedy poczuł jak ból przeszywa całe jego ciało. Oparł się bokiem o oparcie kanapy na której się znajdował, rozglądając się za jakimś telefonem, bo wiedział, że na swój już nie miał co liczyć.
— Muszę powiadomić Salvatore — powiedział, jak gdyby przed chwilą nie walczył o życie. Tak jak już było mówione, on nie wiedział co to L4.
Back to business.
Candace Callahan
Kto inny, poza nią, mógłby się pojawić w jebanych Włoszech, po tym jak miała odpoczywać i dochodzić do siebie? I przede wszystkim - dlaczego to zrobiła? Dlaczego przyleciała, skoro nie musiała. Skoro nie mówił, że potrzebuje pomocy. Skoro nie zdradzał, że mógłby być w tarapatach. W końcu nawet jeśli, to miałoby nie być nic, z czym by sobie nie poradził, bo przecież obydwoje wiedzieli, że jechał na misję, która mogła być ciężka. Patrząc na to jakim człowiekiem był Giovanni, to mógł się spodziewać, że nie będzie pić wina w winnicy, tylko napierdalać się po mniejszych, ciemnych uliczkach.
Nie przewidział jednak, że to on będzie napierdalany.
Nie odpowiedział na jej ironię. Brew mu jednak drgnęła wyżej w wymownym geście. Jak normalnie lubił sobie z nią śmieszkować i nie miał nic przeciwko, tak teraz… teraz chciał wiedzieć jakim cudem się tu znalazła, a co ważniejsze, jak go odnalazła, bo to musiało być naprawdę nie lada wyzwanie, nie mówiąc o tym, że ani on, ani jego drodzy koledzy z masarni, raczej pilnowali się, aby nie zostawiać śladów.
No ale Senna nie była byle kim. To dalej była wojskowa.
Słuchał jej odpowiedzi, podążając jedynie za nią spojrzeniem, kiedy się podniosła, aby przejść do małej kuchni nieopodal. Miała za nim ruszyć przez… babską intuicję. Słyszał o tym jakieś plotki, ale nie sądził chyba, że mogła ona być tak silnym impulsem, aby za drugą osobą lecieć do innego państwa. I kontynentu.
Musiał jednak przyznać, że wykazała się niespotykanymi umiejętnościami, skoro potrafiła go wyczaić. I nie wiedział czy powinien się obawiać, skoro przyleciała tu po to, aby go ojebać, że do niej nie pisze, ani się nie odzywa. W końcu mogło stać za tym wszystko. Mógł nie żyć, ale mógł też po prostu być na misji, gdzie nie mógł się odzywać. Musiał być cicho. Mógł też chcieć zwyczajnie zniknąć, odciąć się… nawet jeśli by to do niego nie pasowało, skoro obiecał, że zawsze miał wracać. Ale bo to on jeden by kłamał?
Nawet jeśli nie kłamał.
A ona za nim przyjechała. Zamiast go przeklnąć, ona tu była. I jego, kurwa, szczęście, bo gdyby nie to, to mogłoby to się o wiele gorzej skończyć. Bo chociaż mieli bić go tak, aby nie zabić, to wystarczył jeden zły cios, aby w jego stanie, spowodować poważny uraz, prowadzący do krwotoku wewnętrznego. I śmierci.
Gdy zatrzymała się przed nim, kończąc swoją opowieść z wyciągniętymi w jego kierunku tabletkami oraz wodą, Damon wydawał się dalej nie spuszczać wzroku z jej twarzy. Nawet na moment, aby tylko zerknąć na leki. Cały czas wlepiał w nią swój wzrok, który nabrał już odrobinę siły oraz wyrazu od ostatniego razu.
Wyciągnął obolałą rękę po tabletki, aby bez słowa je wrzucić sobie do ust i zapić wodą, czując ten nieprzyjemny posmak w gardle. Czuł po sobie, że był jeszcze słaby. Wszystko go bolało, a z każdą kolejną minutą to uczucie się nasilało. Dlatego też się nie kłócił, tylko wziął to, co mu dawała. Ufał już jej na tyle, aby nie pytać i jej nie podejrzewać o to, że próbuje go otruć.
— To mógł być każdy powód — odezwał się w końcu zachrypniętym głosem. — Wyładowany telefon, ten cały roaming, brak zasięgu, zadanie, gdzie musiałem być bez kontaktu. Mogłem nie żyć, albo wyjechać, nie mogąc się skontaktować. A ty przyleciałaś tu, bo ci nie odpisywałem? — Wypowiedział to tak, jakby próbował zbagatelizować jej słowa, jakby wszystko można było sprowadzić do trywialnych wyjaśnień. — Nie musiałaś się w to pakować. — Zatrzymał się na niej spojrzenie, twardsze niż chciał, ale pod spodem było coś jeszcze… coś, czego nie nazwałby głośno. — Mogłaś mnie nie znaleźć. Mogłaś skończyć obok mnie, albo gorzej — mówił, bo to była jego upośledzona troska formy. Nie zadawał się z dobrymi ludźmi, a gdyby coś się jej stało przez niego, to przeklinałby samego siebie. Nie wiedząc nawet czemu, bo to nie byłaby przecież jego wina, że wpakowała się na minę.
Czemu więc się tak tym przejmowałeś, Damon?
— Jesteś nierozsądna, uparta i lekkomyślna — mówił, podnosząc się ociężale z miejsca do siadu. Ładne te komplementy, Damon. Chyba musisz wziąć od Giovanniego kilka lekcji. — Ale jesteś też kurewsko sprytna, zdolna i inteligentna. Imponujesz mi, zwłaszcza, że znowu uratowałaś mi tyłek. — No, i to całkiem porządnie. Należałoby się jakieś „dziękuję”, Tae. — I przez to znowu jestem twoim dłużnikiem. — A może jesteście kwita, skoro ty ją wyrwałeś z rąk śmierci kilka tygodni temu? A może u was to tak nie działało. — Dzięki. — Bo "dziękuję" to za dużo.
Podniósł się wyżej, ale szybko zrezygnował z tego pomysłu, kiedy poczuł jak ból przeszywa całe jego ciało. Oparł się bokiem o oparcie kanapy na której się znajdował, rozglądając się za jakimś telefonem, bo wiedział, że na swój już nie miał co liczyć.
— Muszę powiadomić Salvatore — powiedział, jak gdyby przed chwilą nie walczył o życie. Tak jak już było mówione, on nie wiedział co to L4.
Back to business.
Candace Callahan
29 y/o, 159 cm
był ratownik medyczny, były pilot US Navy, generalnie fajnie... było

-
— What are your biggest weaknesses?
— Tall men who need therapynieobecnośćniewątki 18+takzaimkishe/her/bitchpostaćautor
Doskonale wiedziała, że to mógł być każdy powód. Sama nawet to powiedziała, że to mogło być wszystko, a mimo to podjęła taką, a nie inną decyzję. Słuchała go, dość wcześnie w jego słowach, odwracając od niego spojrzenie. To było takie. Nie musiałaś robić tego. Mogłaś zrobić tamto. Jesteś taka.
Może gdyby patrzyła na niego, to widziałaby w jego oczach to coś jeszcze, ale nie patrzyła. A może gdyby patrzyła, to nie doszukiwałaby się znaczenia za tym, bo gęba mówiła jedno.
Dzięki.
Nie oczekiwała niczego rzewnego. Gdyby czytała Aberrację, a może czytała, to wiedziałaby, że takie proste „dzięki” otrzymała Syanna zaraz po tym, jak poruszyła niebo i ziemię, całe piekło i nadłamała prawa natury, aby wyciągnąć swojego sympatycznego kolegę z całunu śmierci. Kolegę. Wcześniejszego oprawcę. Nikogo znaczącego. Tak się mogło wydawać. Też powiedział jej „dzięki”. Różnicą było tylko to, że usłyszała jeden, krótki wyraz, a nie całą psychoanalizę podjętych działań.
Jak to się mówiło – trudne miłego początki.
— Dziękuję, międzynarodowy specjalisto od telekomunikacji, że mi to wyjaśniłeś — odparła cierpko, bez tego luźnego, zaczepnego podszycia, którym komunikowała się z nim, kiedy mówiła coś uszczypliwego. Teraz tego nie było. Ale przyczepiła się do tego to mógł być każdy powód, które dotyczyło braku kontaktu z nim. No i w zasadzie całej reszty, która padła po tym. — Aż nawet przez chwilę pożałowałam tego, że tu faktycznie przyjechałam.
To wszystko składało się tak kiepsko w jej umyśle. Trudno było też skupić się na tym, co miało być pochwałą, kiedy przed tym stał mur z wyrzutu i cała długa wypowiedź o tym, jak nielogiczne było jej działanie. Może nawet absurdalne – no bo przecież przyleciała tu, bo jej nie odpisywał?. No, faktycznie brzmiało to, jakby była wariatką, albo zdesperowana. Czyli adekwatnie do tego, co narzuciły kości swoim wynikiem.
Była, stety niestety, przyzwyczajona do tego, że jebano ją.Dosłownie i w przenośni. Takie było wojsko. Była też świadoma, że nie było to najbardziej logiczne zachowanie z możliwych, nie musiał jej tego wykładać. I nawet na chwilę, krótki tylko moment, rozchyliła wargi, jak gdyby chciała coś jeszcze powiedzieć, ale zrezygnowała. W podświadomości stwierdzając, że po prostu nie ma sensu mu tłumaczyć, że zareagowała w ten sposób, bo się o niego bała.
I tak by nie zrozumiał. Albo dał do zrozumienia, że wcale nie musiała.
Czym miały być te komplementy przy murze przed nimi. I przy tym, kiedy stwierdzał, że jest jej dłużnikiem. Nie lubił długów, bardzo mu były nie w smak i doskonale wiedziała o tym, więc z tego raczej też nie dało się cieszyć. Nawet jeśli sama zawsze mówiła, że nie jest jej nic winien. Tylko jego społecznie upośledzony móżdżek nie był w stanie tego pojąć. Tak jak i całego spektrum emocji i ludzkich odruchów. I tak jak on nie rozumiał wszystkiego, tak ona nie doszukiwała się w tym wszystkim jego upośledzonej troski.
Odwróciła się powoli, bez zbędnego dramatyzmu i manifestacji focha, aby przejść do kuchni nieopodal. Ciężko było cokolwiek manifestować, kiedy tak naprawdę nie wiedziała, co dokładnie czuje. Nawet i bez tego – nie obrażała się jak typowa baba. Nie karała milczeniem. Nie trzaskała ostentacyjnie drzwiami. W kuchni przejrzała leki, by przygotować antybiotyki, które należało mu podać, aby uniknąć sytuacji jak z początku ich znajomości.
Nie powiedziała nic na jego stwierdzenie o konieczności skomunikowania się z Renoir. Nie dlatego, że była wielce urażona, ale po prostu – nie miała na to komentarza. Jeśli znał na pamięć jego numer, to mógł skorzystać z jej telefonu, leżał przy kanapie – podniesienie go wymagało więcej ruchu i nacisku na ciało przy schylaniu się,ale była może trochę złośliwa. Jak się postara, to może sięgnie. Albo jak poprosi o podanie – co raczej się nie stanie – to mu poda.
Przeszła do niego, z przebranymi i przygotowanymi lekami.
— Masz — powiedziała. — Teraz i następne rano, za dwanaście godzin. Przez tydzień. I musisz dużo pić. Jesteś głodny? — Niby głupie pytanie, on ponoć zawsze był głodny. Pizzy mu nie zamówi, bo musiała go wrzucić na lekkostrawną dietę, no ale po coś chyba była w tym sklepie rano. I po ubrania i po jedzenie.
Damon Tae
Może gdyby patrzyła na niego, to widziałaby w jego oczach to coś jeszcze, ale nie patrzyła. A może gdyby patrzyła, to nie doszukiwałaby się znaczenia za tym, bo gęba mówiła jedno.
Dzięki.
Nie oczekiwała niczego rzewnego. Gdyby czytała Aberrację, a może czytała, to wiedziałaby, że takie proste „dzięki” otrzymała Syanna zaraz po tym, jak poruszyła niebo i ziemię, całe piekło i nadłamała prawa natury, aby wyciągnąć swojego sympatycznego kolegę z całunu śmierci. Kolegę. Wcześniejszego oprawcę. Nikogo znaczącego. Tak się mogło wydawać. Też powiedział jej „dzięki”. Różnicą było tylko to, że usłyszała jeden, krótki wyraz, a nie całą psychoanalizę podjętych działań.
Jak to się mówiło – trudne miłego początki.
— Dziękuję, międzynarodowy specjalisto od telekomunikacji, że mi to wyjaśniłeś — odparła cierpko, bez tego luźnego, zaczepnego podszycia, którym komunikowała się z nim, kiedy mówiła coś uszczypliwego. Teraz tego nie było. Ale przyczepiła się do tego to mógł być każdy powód, które dotyczyło braku kontaktu z nim. No i w zasadzie całej reszty, która padła po tym. — Aż nawet przez chwilę pożałowałam tego, że tu faktycznie przyjechałam.
To wszystko składało się tak kiepsko w jej umyśle. Trudno było też skupić się na tym, co miało być pochwałą, kiedy przed tym stał mur z wyrzutu i cała długa wypowiedź o tym, jak nielogiczne było jej działanie. Może nawet absurdalne – no bo przecież przyleciała tu, bo jej nie odpisywał?. No, faktycznie brzmiało to, jakby była wariatką, albo zdesperowana. Czyli adekwatnie do tego, co narzuciły kości swoim wynikiem.
Była, stety niestety, przyzwyczajona do tego, że jebano ją.
I tak by nie zrozumiał. Albo dał do zrozumienia, że wcale nie musiała.
Czym miały być te komplementy przy murze przed nimi. I przy tym, kiedy stwierdzał, że jest jej dłużnikiem. Nie lubił długów, bardzo mu były nie w smak i doskonale wiedziała o tym, więc z tego raczej też nie dało się cieszyć. Nawet jeśli sama zawsze mówiła, że nie jest jej nic winien. Tylko jego społecznie upośledzony móżdżek nie był w stanie tego pojąć. Tak jak i całego spektrum emocji i ludzkich odruchów. I tak jak on nie rozumiał wszystkiego, tak ona nie doszukiwała się w tym wszystkim jego upośledzonej troski.
Odwróciła się powoli, bez zbędnego dramatyzmu i manifestacji focha, aby przejść do kuchni nieopodal. Ciężko było cokolwiek manifestować, kiedy tak naprawdę nie wiedziała, co dokładnie czuje. Nawet i bez tego – nie obrażała się jak typowa baba. Nie karała milczeniem. Nie trzaskała ostentacyjnie drzwiami. W kuchni przejrzała leki, by przygotować antybiotyki, które należało mu podać, aby uniknąć sytuacji jak z początku ich znajomości.
Nie powiedziała nic na jego stwierdzenie o konieczności skomunikowania się z Renoir. Nie dlatego, że była wielce urażona, ale po prostu – nie miała na to komentarza. Jeśli znał na pamięć jego numer, to mógł skorzystać z jej telefonu, leżał przy kanapie – podniesienie go wymagało więcej ruchu i nacisku na ciało przy schylaniu się,
Przeszła do niego, z przebranymi i przygotowanymi lekami.
— Masz — powiedziała. — Teraz i następne rano, za dwanaście godzin. Przez tydzień. I musisz dużo pić. Jesteś głodny? — Niby głupie pytanie, on ponoć zawsze był głodny. Pizzy mu nie zamówi, bo musiała go wrzucić na lekkostrawną dietę, no ale po coś chyba była w tym sklepie rano. I po ubrania i po jedzenie.
Damon Tae
-
He is a weapon, a killer. Do not forget it. You can use a spear as a walking stick, but that will not change its nature.nieobecnośćniewątki 18+takzaimkizaimkipostaćautor
— Mówię tylko, że mogłaś się przez to wjebać w gorszy syf. — I po co? Dlatego, że się o niego martwiła. I on zdawał sobie z tego sprawę. W nieco upośledzony sposób, bo nie pokazywał tego jak normalny człowiek, który by jej podziękował i był miły, tylko… no właśnie, zachowywał się jak on. Analizował, pokazywał co mogło się wydarzyć, co mogło jej się stać, jakby sama o tym nie wiedziała. Miał jednak wrażenie, że musi to powiedzieć na głos, aby wyrzucić to po prostu z siebie. Bo to było tak realne i namacalne. Była tak blisko tego, aby stała się tragedia, w dodatku nie tylko dla niej, bo gdyby przez niego zrobili jej krzywdę… to by sam sobie tego nie wybaczył.
Nie umiał pokazywać, że się troszczy. Że mu zależy na jej bezpieczeństwie. Nie umiał na pewno o tym mówić, bo w słowa i komunikację był beznadziejny, jak można było zauważyć. Swoją troskę ubierał w ofensywę, co brzmiało jak brzmiało, ale taki już był. Nikt go nie uczył jak dbać o innych, bo zawsze musiał jedynie dbać o siebie. To się liczyło. Jeśli ktoś inny wpierdalał się w syf, albo ponosił konsekwencje, to jego to nie obchodziło. Tutaj się o nią obawiał. Po prostu, po ludzku. I nie umiał tego okazać w sposób ludzki, bardziej… przystępny.
Ale chyba trochę zrozumiał, że jego słowa mogły się na niej odcisnąć bardziej niż powinny. I to nie w ten sposób, jaki chciał, bo przecież uważał, że nawet jeśli powiedział, że jest lekkomyślna, to powiedział „dzięki”, nie? No i jednak ją pochwalił na swój upośledzony sposób. W jego słowniku to miało wszystko wyrównać, ale on to chyba nie powinien mierzyć wszystkich swoją miarą.
Gdy się odsunęła, odetchnął ciężko czując też ból w okolicy płuc. Te na pewno także były poobijane, w końcu obrywały wiele razy, a popękane żebra na pewnym etapie już nie były w stanie ich odpowiednio chronić. Ale to w tym momencie się nie liczyło. Wyliże się, jak zawsze. Może tym razem zajmie mu to nieco więcej czasu niż normalnie, ale nie zamierzał się nad sobą użalać. Był ostatni do takich rzeczy. Daleko mu było do typowego, stereotypowego faceta, który umierał przy lekko podwyższonej temperaturze.
Podążył za nią spojrzeniem, nie mówiąc nic więcej, w dalszym ciągu nie wykonując telefonu do swojego „szefa”. Wiedział, że powinien był go powiadomić o wszystkim co miało miejsce, a także zdać mu pełne szczegółów sprawozdanie na temat tego co widział oraz słyszał. Bo chociaż nie znał włoskiego, to wiedział czego mężczyźni chcieli się dowiedzieć oraz jak wyglądali.
…jesteś głodny?
— Nie — odpowiedział. Nie był głodny, to mogła być nowość, zważając też na to, że raczej nie karmili go dobrze, albo w ogóle w trakcie jego pojmania. Niemniej jego żołądek był ściśnięty i obolały przez co nawet nie myślał o tym, aby cokolwiek spożyć. To akurat nie powinno być zaskakujące, bo jak człowiek żyje w bólu, to też nie ma ochoty na jedzenie.
Odwrócił od niej na moment spojrzenie, aby zerknąć w kierunku telefonu, ale nie sięgnął po niego. Zamiast tego, sięgnął obolałą ręką do jej nadgarstka, aby go ująć. W tej chwili nawet nie mógłby jej przy sobie zatrzymać, bo niestety nawet jeśli był przytomny, to nie miał jeszcze tyle siły.
I nawet by chyba nie chciał trzymać jej na siłę.
— Senna — zaczął, wracając do niej spojrzeniem, ale w zasadzie nie wiedział co chciał powiedzieć. Albo raczej - nie wiedział do końca jak. — Cieszę się, że nic ci nie jest — powiedział. Bo zanim odleciał to pamiętał, że powiedziała mu, że nic jej nie zrobili. Że jest cała. Może nie kojarzył za wiele z momentu jego odbijania, ale wiedział jak ryzykowała. I kojarzył moment w którym Włoch ciągnął ją po ziemi do pomieszczenia, zanim zniknęła mu z pola widzenia. To zapadło mu w pamięć dość mocno. — I że tu jesteś. — Bo chociaż obawiał się o nią strasznie, a także mówił, że to było nierozsądne, bo mogło przecież jej się stać coś poważnego, to… jej widok i tak był sporą ulgą. Oczywiście w domu byłaby bezpieczniejsza, bo teraz mogła też być poszukiwana jeśli mężczyźni się obudzą i opiszą swoją napastniczkę, ale z drugiej strony, gdyby tu nie przyjechała i go nie odnalazła, to by możliwie skończył gorzej.
Candace Callahan
Nie umiał pokazywać, że się troszczy. Że mu zależy na jej bezpieczeństwie. Nie umiał na pewno o tym mówić, bo w słowa i komunikację był beznadziejny, jak można było zauważyć. Swoją troskę ubierał w ofensywę, co brzmiało jak brzmiało, ale taki już był. Nikt go nie uczył jak dbać o innych, bo zawsze musiał jedynie dbać o siebie. To się liczyło. Jeśli ktoś inny wpierdalał się w syf, albo ponosił konsekwencje, to jego to nie obchodziło. Tutaj się o nią obawiał. Po prostu, po ludzku. I nie umiał tego okazać w sposób ludzki, bardziej… przystępny.
Ale chyba trochę zrozumiał, że jego słowa mogły się na niej odcisnąć bardziej niż powinny. I to nie w ten sposób, jaki chciał, bo przecież uważał, że nawet jeśli powiedział, że jest lekkomyślna, to powiedział „dzięki”, nie? No i jednak ją pochwalił na swój upośledzony sposób. W jego słowniku to miało wszystko wyrównać, ale on to chyba nie powinien mierzyć wszystkich swoją miarą.
Gdy się odsunęła, odetchnął ciężko czując też ból w okolicy płuc. Te na pewno także były poobijane, w końcu obrywały wiele razy, a popękane żebra na pewnym etapie już nie były w stanie ich odpowiednio chronić. Ale to w tym momencie się nie liczyło. Wyliże się, jak zawsze. Może tym razem zajmie mu to nieco więcej czasu niż normalnie, ale nie zamierzał się nad sobą użalać. Był ostatni do takich rzeczy. Daleko mu było do typowego, stereotypowego faceta, który umierał przy lekko podwyższonej temperaturze.
Podążył za nią spojrzeniem, nie mówiąc nic więcej, w dalszym ciągu nie wykonując telefonu do swojego „szefa”. Wiedział, że powinien był go powiadomić o wszystkim co miało miejsce, a także zdać mu pełne szczegółów sprawozdanie na temat tego co widział oraz słyszał. Bo chociaż nie znał włoskiego, to wiedział czego mężczyźni chcieli się dowiedzieć oraz jak wyglądali.
…jesteś głodny?
— Nie — odpowiedział. Nie był głodny, to mogła być nowość, zważając też na to, że raczej nie karmili go dobrze, albo w ogóle w trakcie jego pojmania. Niemniej jego żołądek był ściśnięty i obolały przez co nawet nie myślał o tym, aby cokolwiek spożyć. To akurat nie powinno być zaskakujące, bo jak człowiek żyje w bólu, to też nie ma ochoty na jedzenie.
Odwrócił od niej na moment spojrzenie, aby zerknąć w kierunku telefonu, ale nie sięgnął po niego. Zamiast tego, sięgnął obolałą ręką do jej nadgarstka, aby go ująć. W tej chwili nawet nie mógłby jej przy sobie zatrzymać, bo niestety nawet jeśli był przytomny, to nie miał jeszcze tyle siły.
I nawet by chyba nie chciał trzymać jej na siłę.
— Senna — zaczął, wracając do niej spojrzeniem, ale w zasadzie nie wiedział co chciał powiedzieć. Albo raczej - nie wiedział do końca jak. — Cieszę się, że nic ci nie jest — powiedział. Bo zanim odleciał to pamiętał, że powiedziała mu, że nic jej nie zrobili. Że jest cała. Może nie kojarzył za wiele z momentu jego odbijania, ale wiedział jak ryzykowała. I kojarzył moment w którym Włoch ciągnął ją po ziemi do pomieszczenia, zanim zniknęła mu z pola widzenia. To zapadło mu w pamięć dość mocno. — I że tu jesteś. — Bo chociaż obawiał się o nią strasznie, a także mówił, że to było nierozsądne, bo mogło przecież jej się stać coś poważnego, to… jej widok i tak był sporą ulgą. Oczywiście w domu byłaby bezpieczniejsza, bo teraz mogła też być poszukiwana jeśli mężczyźni się obudzą i opiszą swoją napastniczkę, ale z drugiej strony, gdyby tu nie przyjechała i go nie odnalazła, to by możliwie skończył gorzej.
Candace Callahan
29 y/o, 159 cm
był ratownik medyczny, były pilot US Navy, generalnie fajnie... było

-
— What are your biggest weaknesses?
— Tall men who need therapynieobecnośćniewątki 18+takzaimkishe/her/bitchpostaćautor
To ona powinna mu podziękować. Nie wpadłaby sama przecież na to, że mogłaby źle skończyć. Zresztą, krótka tylko chwila pozostawiła gorzki posmak tego, jak mogło się to skończyć i wcale nie było to przyjemne. Wolała jednak chwycić się tu i teraz – udało się go uwolnić, jej nic poza paroma siniakami nie było. A on wydawał się być żywy i stabilny. Strasznie dużo gadał jak na kogoś, kto dopiero co był ledwo żywy i człowieka nawet nie przypominał. Ale był po prostu twardym skurwysynem. Tego zdążyła się nauczyć na poprzednim, podobnym przypadku. Można było naprawdę stwierdzić, że to było jak za starych dobrych czasów. Tyle tylko, że nie były one wcale takie stara i wcale takie dobre. Na tamtą porę.
To było pasmo ciężkich przejść i długotrwały proces oswajania kogoś, kto nawet nie wiedział czy w ogóle chciał być oswojony. Albo raczej – uważał, że wiedział, a realia pokazywały to nieco inaczej.
Na jego przeczącą odpowiedź na jej pytanie, rzuciła:
— To wstawię rosół. — On jej mówi, że nie jest głodny, a ona chyba zamierzała pokazać, że i tak będzie jadł. Domyślała się jednak, że teraz to była ostatnia rzecz, o której myślał – zaskakująco. Ale bulion szybko się nie robił, a sama zupa mogła postać. Ale ostatecznie i tak będzie musiał jeść. Było to potrzebne jego organizmowi, aby faktycznie się regenerować.
Zanim jednak zabrała się do szykowania wywaru, przebrała jego leki i zaniosła mu je, aby wziął, z krótką instrukcją, kiedy ma je wziąć znowu. Tyle, że zamiast brać te nieszczęsne tabletki to wziął jej nadgarstek. Nie wzdrygnęła się, chociaż coś zawibrowało pod jej czaszką. Nie była przyzwyczajona do tego gestu z jego strony – bo choć już sięgał palcami do jej przegubu, to nie żeby go faktycznie ująć.
Tłumaczenia tego, co być może chciał jej przekazać chwilę temu się nie spodziewała. Nie powiedział dużo, w teorii. Jak na niego: to nienaturalnie dużo. Choć nie była na niego wkurwiona, a przynajmniej takie pozory mogła sprawiać, to jej spojrzenie złagodniało momentalnie. Z jednej strony to były normalne słowa kogoś, dla kogo ktoś był ważny. Z drugiej strony – u niego brzmiało to jakoś ciężko.
Kącik ust jej drgnął minimalnie:
— A widziałeś ten dywan? No cudny, jest. Muszę poszukać w Internecie, bo może znajdę podobny. — Zagrała jak i on. Nie tak dawno temu, kiedy ona mówiła mu coś o takiej wadze, może lżejszej – bo jednak ona. Ale to on zmienił temat, być może po to, aby nie musieć tego znosić. Albo bo prostu mu nie leżały takie ckliwości.
Ale nie zamierzała jednak tego tak zostawić, w odróżnieniu do niego. Jej spojrzenie, choć w jakimś stopniu łagodne, to trochę kontrastowało ze stanowczością w jej głosie, gdy się odezwała:
— Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz, Dongmin, dobrze? — Oficjalnie i po imieniu. Jakby miał mieć kłopoty. — Jestem dużą, dorosłą dziewczynką i potrafię sama podejmować decyzje. Mogą ci się one nie podobać, możesz je uznawać za głupie, ale ja je podejmuje. I są moje. A przyleciałam tutaj, bo zwyczajnie się martwiłam. — To chyba jego ulubione słowo. Nawet jak powiedział jej, żeby nie robiła tego zbytnio, bo jeszcze tego nie ogarnia. — Nie interesuje mnie czy zdążyłeś to już zaakceptować czy że dalej uważasz tego nie potrzebujesz. Martwiłam się. — Krótka pauza, w czasie trwania której zerknęła na tę jego dłoń, zaczepioną dalej – lub być może nie – o jej nadgarstek. — Później już się nie martwiłam. Później byłam przerażona. Że z tego nie wyjdziesz — Specjalnie nie podnosiła spojrzenia, bo czuła jak jej oczy zaszły zdradziecką, łzawą taflą, która pchała się od pewnego czasu. Tamten widok jednak wrył się w pamięć i uczucie, jakie temu towarzyszyło wciąż w niej grało. — I możesz mówić, że jestem nierozsądna czy lekkomyślna, a potem próbować to zakopać pod kilkoma pochlebstwami, dziękuję, ale sama podjęłam decyzję, aby działać. Nie po to, żebyś potem miał u mnie dług, ale po to, abyś po prostu przeżył i nie musiał być dłużej katowany. To dla mnie odruch. A jeśli to już przepala ci twoje zwoje, to słuchaj jeszcze tego: zrobiłabym to znowu i jeszcze raz. Pewnie tego nie rozumiesz i jeszcze bardziej ci to nie pasuje, ale zrobiłabym to, bo mam cię za kogoś mi bliskiego. — Ziomka, przyjaciela, kogokolwiek. Nie nazywała tego. Bo to chyba zbyt skomplikowane. Podniosła wzrok z powrotem na niego. — Tak więc albo to zaakceptujesz, albo będziesz musiał mi przestać obiecywać, że zawsze wrócisz i kopnąć mnie w końcu w dupę i odejść. — Jak wszyscy w jej życiu. — Rozumiemy się — spytała, pozwalając by zdradziecki, prowokacyjny półuśmiech zakrzywił linię jej ust — Demonie?
Damon Tae
To było pasmo ciężkich przejść i długotrwały proces oswajania kogoś, kto nawet nie wiedział czy w ogóle chciał być oswojony. Albo raczej – uważał, że wiedział, a realia pokazywały to nieco inaczej.
Na jego przeczącą odpowiedź na jej pytanie, rzuciła:
— To wstawię rosół. — On jej mówi, że nie jest głodny, a ona chyba zamierzała pokazać, że i tak będzie jadł. Domyślała się jednak, że teraz to była ostatnia rzecz, o której myślał – zaskakująco. Ale bulion szybko się nie robił, a sama zupa mogła postać. Ale ostatecznie i tak będzie musiał jeść. Było to potrzebne jego organizmowi, aby faktycznie się regenerować.
Zanim jednak zabrała się do szykowania wywaru, przebrała jego leki i zaniosła mu je, aby wziął, z krótką instrukcją, kiedy ma je wziąć znowu. Tyle, że zamiast brać te nieszczęsne tabletki to wziął jej nadgarstek. Nie wzdrygnęła się, chociaż coś zawibrowało pod jej czaszką. Nie była przyzwyczajona do tego gestu z jego strony – bo choć już sięgał palcami do jej przegubu, to nie żeby go faktycznie ująć.
Tłumaczenia tego, co być może chciał jej przekazać chwilę temu się nie spodziewała. Nie powiedział dużo, w teorii. Jak na niego: to nienaturalnie dużo. Choć nie była na niego wkurwiona, a przynajmniej takie pozory mogła sprawiać, to jej spojrzenie złagodniało momentalnie. Z jednej strony to były normalne słowa kogoś, dla kogo ktoś był ważny. Z drugiej strony – u niego brzmiało to jakoś ciężko.
Kącik ust jej drgnął minimalnie:
— A widziałeś ten dywan? No cudny, jest. Muszę poszukać w Internecie, bo może znajdę podobny. — Zagrała jak i on. Nie tak dawno temu, kiedy ona mówiła mu coś o takiej wadze, może lżejszej – bo jednak ona. Ale to on zmienił temat, być może po to, aby nie musieć tego znosić. Albo bo prostu mu nie leżały takie ckliwości.
Ale nie zamierzała jednak tego tak zostawić, w odróżnieniu do niego. Jej spojrzenie, choć w jakimś stopniu łagodne, to trochę kontrastowało ze stanowczością w jej głosie, gdy się odezwała:
— Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz, Dongmin, dobrze? — Oficjalnie i po imieniu. Jakby miał mieć kłopoty. — Jestem dużą, dorosłą dziewczynką i potrafię sama podejmować decyzje. Mogą ci się one nie podobać, możesz je uznawać za głupie, ale ja je podejmuje. I są moje. A przyleciałam tutaj, bo zwyczajnie się martwiłam. — To chyba jego ulubione słowo. Nawet jak powiedział jej, żeby nie robiła tego zbytnio, bo jeszcze tego nie ogarnia. — Nie interesuje mnie czy zdążyłeś to już zaakceptować czy że dalej uważasz tego nie potrzebujesz. Martwiłam się. — Krótka pauza, w czasie trwania której zerknęła na tę jego dłoń, zaczepioną dalej – lub być może nie – o jej nadgarstek. — Później już się nie martwiłam. Później byłam przerażona. Że z tego nie wyjdziesz — Specjalnie nie podnosiła spojrzenia, bo czuła jak jej oczy zaszły zdradziecką, łzawą taflą, która pchała się od pewnego czasu. Tamten widok jednak wrył się w pamięć i uczucie, jakie temu towarzyszyło wciąż w niej grało. — I możesz mówić, że jestem nierozsądna czy lekkomyślna, a potem próbować to zakopać pod kilkoma pochlebstwami, dziękuję, ale sama podjęłam decyzję, aby działać. Nie po to, żebyś potem miał u mnie dług, ale po to, abyś po prostu przeżył i nie musiał być dłużej katowany. To dla mnie odruch. A jeśli to już przepala ci twoje zwoje, to słuchaj jeszcze tego: zrobiłabym to znowu i jeszcze raz. Pewnie tego nie rozumiesz i jeszcze bardziej ci to nie pasuje, ale zrobiłabym to, bo mam cię za kogoś mi bliskiego. — Ziomka, przyjaciela, kogokolwiek. Nie nazywała tego. Bo to chyba zbyt skomplikowane. Podniosła wzrok z powrotem na niego. — Tak więc albo to zaakceptujesz, albo będziesz musiał mi przestać obiecywać, że zawsze wrócisz i kopnąć mnie w końcu w dupę i odejść. — Jak wszyscy w jej życiu. — Rozumiemy się — spytała, pozwalając by zdradziecki, prowokacyjny półuśmiech zakrzywił linię jej ust — Demonie?
Damon Tae
-
He is a weapon, a killer. Do not forget it. You can use a spear as a walking stick, but that will not change its nature.nieobecnośćniewątki 18+takzaimkizaimkipostaćautor
To wstawię rosół.
Nic nie odpowiedział. Nie był aktualnie głodny, ale kto wie czy jak postawi mu odrobinę ciepłego bulionu przed nosem nagle czegoś nie zmieni. Zwłaszcza jak poczuje zapach. Jeśli jednak pytała, to oficjalnie głodny nie był, przez ścisk oraz obolałość żołądka. Ale… to miało nie mieć większego znaczenia w ogólnym rozrachunku.
Bolała go cała klatka piersiowa jak mówił, jak się ruszał i generalnie nawet jak oddychał, ale ból był czymś, co potrafił znieść. Był do niego przyzwyczajony, a przez to umiał z nim funkcjonować. Nawet jak był katowany, to potrafił odpyskować swoim oprawcom, zanim dostał kolejną serię strzałów w brzuch. Dlatego teraz, gdy był już nieco wypoczęty, a także na pewnej dawce leków przeciwbólowych, to mówił. Niewiele, chociaż jak na niego to faktycznie mogło być sporo. Zwłaszcza na ten stan.
Normalnie nie powiedziałby nic. A teraz wydawało się, że ma do powiedzenia więcej niż powinien. W dodatku nie bardzo wiedział dlaczego. Albo raczej wiedział, tylko nie umiał sobie w żaden sposób z tym poradzić, bo to było coś nowego z czym dopiero uczył się funkcjonować.
Smirk mu się pogłębił na jej odpowiedź. Na to również jej nie odpowiedział. Poprawił się na swoim siedzeniu, układając sia bardziej frontem, zrzucając nogi z kanapy, aby nie być już jak te ledwo żywe zwłoki. Im dłużej był przytomny, tym więcej sił nabierał. Nie puszczał jednak w dalszym ciągu jej nadgarstka na którym zatrzymał swoje palce, jakby była jego kotwicą. I to nie tak, że zapomniał zabrać ręki. Po prostu nie chciał, zwłaszcza jak się okazywało, że nie reagowała już na jego dotyk tak… intensywnie.
Miał zamiar się odezwać, ale Senna zrobiła to jako pierwsza.
Dongmin. Po tym jak nazwała go pierwszym, oficjalnym imieniem, podniósł na nią spojrzenie, ale nie wtrącał się. Nie przerywał. Po prostu słuchał, lustrując jej twarz spojrzenie. To jakie emocje odbijały się na jej twarzy, gdy wyrzucała z siebie kolejne słowa. Bo mógł powiedzieć, że było tego… całkiem sporo. Może nie znał się na własnych uczuciach, ale widział po niej, że jej emocje odgrywały w tej wypowiedzi pewną, dość ważną rolę.
I to co mówiło, miało ogromną wagę. Nie tylko dla niej, ale przede wszystkim dla niego. Bo przyznawała się, że się znowu o niego martwiła. Że z tego powodu właśnie przyleciała na drugi kontynent. Bo nie interesowało ją to, co ktoś mógł pomyśleć - co on mógł myśleć. Ona po prostu chciała się upewnić, że żyje i ma się dobrze, a kiedy jej intuicja nie zawiodła, bo okazało się, że się wjebał w okropne bagno… to go z niego wyrwała.
Bała się, że mógł nie przeżyć. Chyba po raz pierwszy ktoś, poza jego matką, się tym przejmował. I wierzył jej, bo tych emocji w jej twarzy oraz spojrzeniu nie dało się oszukać. Zwłaszcza jak przyznawała, że traktowała go jako kogoś bliskiego. I bez problemu zrobiłaby to znowu, ryzykując swoim zdrowiem i zapewne też życiem.
Głupota. Dlaczego ktoś miałby dla niego ryzykować?
A no tak, wyjaśniła ci to, Damon.
Przez całą jej wypowiedź, nie wypuszczał jej nadgarstka z palców. Wlepiał w nią spojrzenie z, wydawałoby się, niewzruszonym wyrazem twarzy, chociaż jego wzrok był łagodny. Zwłaszcza gdy widział to jej szkliste, pełne emocji spojrzenie. To właśnie to odczucie było u niego nowe.
I gdy już powoli kończyła mówić, bez puszczania jej, wstał dość ociężale z kanapy, aby wyprostować się tuż przed nią. Lustrował ją z góry spojrzeniem, kiedy zadawała mu pytanie.
Rozumiemy się, Demonie?
Nie odpowiedział jej od razu. Przez chwilę po prostu wlepiał w nią wzrok, aż w pewnym momencie sięgnął dłonią do jej twarzy, jej policzka, aby bardzo ostrożnie i delikatnie, zupełnie jak nie on, przesunąć po nim szorstkim kciukiem. Chyba nawet sam nie wiedział, że jest zdolny do tak łagodnego odruchu.
— Rozumiemy — odpowiedział w końcu, aby zaraz przekroczyć granicę, której możliwe, nie powinien był przekraczać. Pochylił się nad nią i dosłownie na ułamek sekundy zatrzymał tuż przy jej wargach, jak gdyby chcąc wybadać, że się odsuwa jak oparzona. Jakby końcówka zdrowego rozsądku trzymała go w ryzach, bo może nie powinien. Ostatecznie, po tym ułamku sekundy, pocałował ją. Spokojnie, bez nachalności czy agresji. To było badanie terenu, sprawdzenie czy w ogóle może sobie pozwolić na bezpośrednie przekroczenie cienkiej granicy, która już od jakiegoś czasu była skutecznie zacierana.
Ale może mu się tylko wydawało. On jednak postawił wszystko na jedną kartę.
Najwyżej się wyprowadzi, nie?
Candace Callahan
Nic nie odpowiedział. Nie był aktualnie głodny, ale kto wie czy jak postawi mu odrobinę ciepłego bulionu przed nosem nagle czegoś nie zmieni. Zwłaszcza jak poczuje zapach. Jeśli jednak pytała, to oficjalnie głodny nie był, przez ścisk oraz obolałość żołądka. Ale… to miało nie mieć większego znaczenia w ogólnym rozrachunku.
Bolała go cała klatka piersiowa jak mówił, jak się ruszał i generalnie nawet jak oddychał, ale ból był czymś, co potrafił znieść. Był do niego przyzwyczajony, a przez to umiał z nim funkcjonować. Nawet jak był katowany, to potrafił odpyskować swoim oprawcom, zanim dostał kolejną serię strzałów w brzuch. Dlatego teraz, gdy był już nieco wypoczęty, a także na pewnej dawce leków przeciwbólowych, to mówił. Niewiele, chociaż jak na niego to faktycznie mogło być sporo. Zwłaszcza na ten stan.
Normalnie nie powiedziałby nic. A teraz wydawało się, że ma do powiedzenia więcej niż powinien. W dodatku nie bardzo wiedział dlaczego. Albo raczej wiedział, tylko nie umiał sobie w żaden sposób z tym poradzić, bo to było coś nowego z czym dopiero uczył się funkcjonować.
Smirk mu się pogłębił na jej odpowiedź. Na to również jej nie odpowiedział. Poprawił się na swoim siedzeniu, układając sia bardziej frontem, zrzucając nogi z kanapy, aby nie być już jak te ledwo żywe zwłoki. Im dłużej był przytomny, tym więcej sił nabierał. Nie puszczał jednak w dalszym ciągu jej nadgarstka na którym zatrzymał swoje palce, jakby była jego kotwicą. I to nie tak, że zapomniał zabrać ręki. Po prostu nie chciał, zwłaszcza jak się okazywało, że nie reagowała już na jego dotyk tak… intensywnie.
Miał zamiar się odezwać, ale Senna zrobiła to jako pierwsza.
Dongmin. Po tym jak nazwała go pierwszym, oficjalnym imieniem, podniósł na nią spojrzenie, ale nie wtrącał się. Nie przerywał. Po prostu słuchał, lustrując jej twarz spojrzenie. To jakie emocje odbijały się na jej twarzy, gdy wyrzucała z siebie kolejne słowa. Bo mógł powiedzieć, że było tego… całkiem sporo. Może nie znał się na własnych uczuciach, ale widział po niej, że jej emocje odgrywały w tej wypowiedzi pewną, dość ważną rolę.
I to co mówiło, miało ogromną wagę. Nie tylko dla niej, ale przede wszystkim dla niego. Bo przyznawała się, że się znowu o niego martwiła. Że z tego powodu właśnie przyleciała na drugi kontynent. Bo nie interesowało ją to, co ktoś mógł pomyśleć - co on mógł myśleć. Ona po prostu chciała się upewnić, że żyje i ma się dobrze, a kiedy jej intuicja nie zawiodła, bo okazało się, że się wjebał w okropne bagno… to go z niego wyrwała.
Bała się, że mógł nie przeżyć. Chyba po raz pierwszy ktoś, poza jego matką, się tym przejmował. I wierzył jej, bo tych emocji w jej twarzy oraz spojrzeniu nie dało się oszukać. Zwłaszcza jak przyznawała, że traktowała go jako kogoś bliskiego. I bez problemu zrobiłaby to znowu, ryzykując swoim zdrowiem i zapewne też życiem.
Głupota. Dlaczego ktoś miałby dla niego ryzykować?
A no tak, wyjaśniła ci to, Damon.
Przez całą jej wypowiedź, nie wypuszczał jej nadgarstka z palców. Wlepiał w nią spojrzenie z, wydawałoby się, niewzruszonym wyrazem twarzy, chociaż jego wzrok był łagodny. Zwłaszcza gdy widział to jej szkliste, pełne emocji spojrzenie. To właśnie to odczucie było u niego nowe.
I gdy już powoli kończyła mówić, bez puszczania jej, wstał dość ociężale z kanapy, aby wyprostować się tuż przed nią. Lustrował ją z góry spojrzeniem, kiedy zadawała mu pytanie.
Rozumiemy się, Demonie?
Nie odpowiedział jej od razu. Przez chwilę po prostu wlepiał w nią wzrok, aż w pewnym momencie sięgnął dłonią do jej twarzy, jej policzka, aby bardzo ostrożnie i delikatnie, zupełnie jak nie on, przesunąć po nim szorstkim kciukiem. Chyba nawet sam nie wiedział, że jest zdolny do tak łagodnego odruchu.
— Rozumiemy — odpowiedział w końcu, aby zaraz przekroczyć granicę, której możliwe, nie powinien był przekraczać. Pochylił się nad nią i dosłownie na ułamek sekundy zatrzymał tuż przy jej wargach, jak gdyby chcąc wybadać, że się odsuwa jak oparzona. Jakby końcówka zdrowego rozsądku trzymała go w ryzach, bo może nie powinien. Ostatecznie, po tym ułamku sekundy, pocałował ją. Spokojnie, bez nachalności czy agresji. To było badanie terenu, sprawdzenie czy w ogóle może sobie pozwolić na bezpośrednie przekroczenie cienkiej granicy, która już od jakiegoś czasu była skutecznie zacierana.
Ale może mu się tylko wydawało. On jednak postawił wszystko na jedną kartę.
Najwyżej się wyprowadzi, nie?
Candace Callahan
29 y/o, 159 cm
był ratownik medyczny, były pilot US Navy, generalnie fajnie... było

-
— What are your biggest weaknesses?
— Tall men who need therapynieobecnośćniewątki 18+takzaimkishe/her/bitchpostaćautor
Cała ta tyrada, wypowiedziana nie w agresywny, ale stanowczy sposób, przełamany tylko nutą łagodności, wynikłą ze zrozumiałej (a może właśnie nie) słabości do niego, miała wyłożyć jasno stan rzeczy – mógł na nią stękać i marudzić, mogło mu się nie podobać, co robiła i czemu to robiła, ale ona nie zamierzała tego zmieniać. A jeśli miała zajść jakaś zmiana, to przede wszystkim w poziomie ich relacji. Bo jeśli miała nie martwić się o niego, to musiał przestać być blisko i odejść.
Chociaż i wtedy nie miała gwaranta, że to zmieni się tak po prostu i natychmiast. Jeśli już: to z czasem.
Zarejestrowała to, że wstaje, zatrzymując komentarz, że nie powinien, między ściśniętymi wargami. Damon był kawałek bydlaka, którego trudno było zedrzeć. Albo raczej – którego trudno było unieruchomić długookresowo. I na początku ciężko było mu przetłumaczyć, że powinien odpoczywać. Chociaż wtedy nie miał do niej żadnego respektu chyba, to trudno aby jej posłuchał.
Nie ruszała się z miejsca, gdy do niej sięgnął, na moment tylko, krótki ułamek, zerkając z ukosa na jego dłoń, jakby chcąc ocenić dokąd zmierzała i po co. W tej wkodowanej czujności.
Świadomie, a nie odruchem, wcisnęła policzek, w jego dłoń. Na pewno nie dlatego, że była super przyjemna w dotyku.
Dźwięk jego głosu zawibrował w jej umyśle, miękko na nim osiadając. Resztę tego, co zamierzał zrobić odczytała dość szybko. I nie ruszyła się z miejsca.
To nie bliskość była jej problemem. To znaczy była, ale w innym wymiarze. Największy problem stanowiła dla niej nagłość i gwałtowność, a przede wszystkim: nieczytelność intencji, z jaką ktoś działał. Jej ciało musiało rozpoznać ruch, a jeśli tego czasu nie miało – reagowało od razu. Szykując się do obrony – napinało się gotowe do ucieczki, gotowe do walki. Niby jedna – choć może wyjątkowo przeciągająca się – skaza doprowadziła jej organizm do takiego stanu, w którym było cały czas w trybie survivalowym. Wystarczyło stracić chociaż raz kontrolę nad samą sobą, nad swoim ciałem; raz jeden, aby ktoś jej to odebrał, żeby nosiła znamiona tego przez kolejne lata. A i tak, ledwie ponad rok od zdarzenia, to wydawało się tyle czasu, co nic.
Jej ciało nie potrzebowało nawet delikatności czy ostrożności, tak bardzo, jak potrzebowało tej jednej rzeczy, chociaż to był pewien ekwiwalent tego. Jej ciało i umysł potrzebowały czegoś znacznie, na pozór, prostszego. A czegoś, czego nie dano jej.
Potrzebowała pytania o zgodę.
Świadomości, że jej zdanie było istotne. Że mogło dyktować to, co było dalej. Że było w stanie zatrzymać to, czego nie chciała. Wcześniej jej nie zapytano, a po prostu zabrano jej to, czego tak naprawdę dać nie chciała.
Jej oddech zdążył spłycić się w tych paru nanosekundach, gdy zatrzymał się przed łatwym do domyślenia się sednem. Nie ze strachu. Z wewnętrznej mieszaniny wielu emocji. Wielu uczuć. Ale strachu w tym wszystkim nie było. Nie odsunęła się. Nie przysunęła się. Jak gdyby ostatni akt kapitulacji, zostawiając tylko w jego rękach. Ale on go odsunął i domknął cały gest, przyciskając swoje usta do jej.
Odpowiedziała mu szybciej, niż impuls świadomości rozszedł się po jej ciele. Odwzajemniła pocałunek na jego popękanych od zdarzeń, złudnie smakujących krwią ustach. Palce wolnej ręki ułożyła niezobowiązująco na jego ramieniu.
Nie przerwała tego nagle, a wtedy, gdy podyktowała to chwila. Idealny moment między miękkim pocałunkiem, a czymś głębszym.
— Schlebiasz mi, naprawdę — odezwała się cicho, pozwalając sobie na drobny uśmiech. — Nawet bardziej, niż kilka minut temu. — Co na nią naszczekał, a potem powiedział, że jest super. Ten uśmiech, który nabrał przepraszającego wyrazu, zdradził to, co miało paść zaraz. Jedno, trzyliterowe słowo. — Ale — zatrzymała się, szukając dobrych słów. — chyba powinniśmy zostawić to tutaj. — Przesunęła krótko palcami po skórze jego ramienia, opuszczając na nie swoje spojrzenie. — Jestem kiepskim wyborem. — Nie mówiła tego dla dramatyzmu. Nie dlatego, że szukała potwierdzenia. Dlatego bez chwili przerwy pociągnęła dalej: — Mam ogromny szacunek do ciebie. Podziwiam cię. Mam też słabość do ciebie, oczywiście że mam — pociągnęła z westchnieniem, nie tym godnej oczarowanej nastolatki, a tym nasączonym pewnym niedowierzaniem. Bo gdyby miała wskazać moment, w którym faktycznie zaczęła ją mieć, to chyba nawet nie potrafiła. — Ale nie mam szacunku do samej siebie. — A nawet gorzej. Co było widoczne, gdy ulało jej się po opowieści o tym elemencie jej życia, który faktycznie ją zmienił. I złamał. I nie chodziło na pewno o to, że za tym brakiem szacunku miało stać to, że puszczała się na ulicy, jak niektórzy, którzy ponoć siebie nie szanowali. Ją ten brak szacunku, a raczej przekonanie o braku wartości, uziemiał.
Przesunęła raz jeszcze opuszkami palców po skórze na jego ramieniu, ostatecznie podnosząc spojrzenie na jego twarz.
— A to jest problem. — Choć może nie brzmiał, to na głębszą logikę – kto chciałby ofiarować (nie tylko w wymiarze cielesnym) komuś, kto był dla niego ważny coś, co było zepsute. Nie takie. Albo dokładniej: brudne i bez wartości.
Damon Tae
Chociaż i wtedy nie miała gwaranta, że to zmieni się tak po prostu i natychmiast. Jeśli już: to z czasem.
Zarejestrowała to, że wstaje, zatrzymując komentarz, że nie powinien, między ściśniętymi wargami. Damon był kawałek bydlaka, którego trudno było zedrzeć. Albo raczej – którego trudno było unieruchomić długookresowo. I na początku ciężko było mu przetłumaczyć, że powinien odpoczywać. Chociaż wtedy nie miał do niej żadnego respektu chyba, to trudno aby jej posłuchał.
Nie ruszała się z miejsca, gdy do niej sięgnął, na moment tylko, krótki ułamek, zerkając z ukosa na jego dłoń, jakby chcąc ocenić dokąd zmierzała i po co. W tej wkodowanej czujności.
Świadomie, a nie odruchem, wcisnęła policzek, w jego dłoń. Na pewno nie dlatego, że była super przyjemna w dotyku.
Dźwięk jego głosu zawibrował w jej umyśle, miękko na nim osiadając. Resztę tego, co zamierzał zrobić odczytała dość szybko. I nie ruszyła się z miejsca.
To nie bliskość była jej problemem. To znaczy była, ale w innym wymiarze. Największy problem stanowiła dla niej nagłość i gwałtowność, a przede wszystkim: nieczytelność intencji, z jaką ktoś działał. Jej ciało musiało rozpoznać ruch, a jeśli tego czasu nie miało – reagowało od razu. Szykując się do obrony – napinało się gotowe do ucieczki, gotowe do walki. Niby jedna – choć może wyjątkowo przeciągająca się – skaza doprowadziła jej organizm do takiego stanu, w którym było cały czas w trybie survivalowym. Wystarczyło stracić chociaż raz kontrolę nad samą sobą, nad swoim ciałem; raz jeden, aby ktoś jej to odebrał, żeby nosiła znamiona tego przez kolejne lata. A i tak, ledwie ponad rok od zdarzenia, to wydawało się tyle czasu, co nic.
Jej ciało nie potrzebowało nawet delikatności czy ostrożności, tak bardzo, jak potrzebowało tej jednej rzeczy, chociaż to był pewien ekwiwalent tego. Jej ciało i umysł potrzebowały czegoś znacznie, na pozór, prostszego. A czegoś, czego nie dano jej.
Potrzebowała pytania o zgodę.
Świadomości, że jej zdanie było istotne. Że mogło dyktować to, co było dalej. Że było w stanie zatrzymać to, czego nie chciała. Wcześniej jej nie zapytano, a po prostu zabrano jej to, czego tak naprawdę dać nie chciała.
Jej oddech zdążył spłycić się w tych paru nanosekundach, gdy zatrzymał się przed łatwym do domyślenia się sednem. Nie ze strachu. Z wewnętrznej mieszaniny wielu emocji. Wielu uczuć. Ale strachu w tym wszystkim nie było. Nie odsunęła się. Nie przysunęła się. Jak gdyby ostatni akt kapitulacji, zostawiając tylko w jego rękach. Ale on go odsunął i domknął cały gest, przyciskając swoje usta do jej.
Odpowiedziała mu szybciej, niż impuls świadomości rozszedł się po jej ciele. Odwzajemniła pocałunek na jego popękanych od zdarzeń, złudnie smakujących krwią ustach. Palce wolnej ręki ułożyła niezobowiązująco na jego ramieniu.
Nie przerwała tego nagle, a wtedy, gdy podyktowała to chwila. Idealny moment między miękkim pocałunkiem, a czymś głębszym.
— Schlebiasz mi, naprawdę — odezwała się cicho, pozwalając sobie na drobny uśmiech. — Nawet bardziej, niż kilka minut temu. — Co na nią naszczekał, a potem powiedział, że jest super. Ten uśmiech, który nabrał przepraszającego wyrazu, zdradził to, co miało paść zaraz. Jedno, trzyliterowe słowo. — Ale — zatrzymała się, szukając dobrych słów. — chyba powinniśmy zostawić to tutaj. — Przesunęła krótko palcami po skórze jego ramienia, opuszczając na nie swoje spojrzenie. — Jestem kiepskim wyborem. — Nie mówiła tego dla dramatyzmu. Nie dlatego, że szukała potwierdzenia. Dlatego bez chwili przerwy pociągnęła dalej: — Mam ogromny szacunek do ciebie. Podziwiam cię. Mam też słabość do ciebie, oczywiście że mam — pociągnęła z westchnieniem, nie tym godnej oczarowanej nastolatki, a tym nasączonym pewnym niedowierzaniem. Bo gdyby miała wskazać moment, w którym faktycznie zaczęła ją mieć, to chyba nawet nie potrafiła. — Ale nie mam szacunku do samej siebie. — A nawet gorzej. Co było widoczne, gdy ulało jej się po opowieści o tym elemencie jej życia, który faktycznie ją zmienił. I złamał. I nie chodziło na pewno o to, że za tym brakiem szacunku miało stać to, że puszczała się na ulicy, jak niektórzy, którzy ponoć siebie nie szanowali. Ją ten brak szacunku, a raczej przekonanie o braku wartości, uziemiał.
Przesunęła raz jeszcze opuszkami palców po skórze na jego ramieniu, ostatecznie podnosząc spojrzenie na jego twarz.
— A to jest problem. — Choć może nie brzmiał, to na głębszą logikę – kto chciałby ofiarować (nie tylko w wymiarze cielesnym) komuś, kto był dla niego ważny coś, co było zepsute. Nie takie. Albo dokładniej: brudne i bez wartości.
Damon Tae