Spokój przychodził do niego zawsze powoli. Jakby w nieśmiałym geście, mimo że zaproszony dużo wcześniej. Najpierw wychylał się jedynie zza futryny i wyglądał ostrożnie, czy może wejść do środka, czy to dziś. Czy to ten moment, w którym da się przypiąć gładko do szkieletu lub serca.
Nie zawsze kąsał na głębokość duszy, czasami osadzał się jedynie płytko na rozgrzanej wysiłkiem skórze, która rzadko pozostawała blada – częściej promieniała świeżą opalenizną, wyglądając zdrowo, przyzwoicie żywo. Innym razem spokój wciskał się sprytnie i dyskretnie między kręgi kręgosłupa, gdy Abe, wyprostowany w strunie pewności, uobecniał się wyraźnie w towarzystwie w tej jednej formie: Na świeczniku.
Jakby przez całe swoje życie nauczył się wchodzić do pomieszczenia jako pierwszy, a cisza w pomieszczeniu była ledwie oddechem między jego dynamicznymi krokami.
Był sprzecznością.
Mimo generalnego spokoju i pewnego rodzaju surowości, wpisanej w dystynkcję zachowania, ogień życia targał nim, jak wiatr targa chorągwią, rozpalał w nim potrzebę rozruchu i nasycał przestrzeń dzikim szałem doznania (doświadczania?). Szaleństwem istnienia, a czasem sztucznym światłem cywilizacji, które miało tę tendencję, że kładło się iskrą emocji w oczach Abe’a.
Nie był zdolny przekuć własnych uczuć w słowa. Ze wszystkich swoich wad, ta uwidaczniała się najbardziej. Nie był ideałem —
był jednak . o b e c n y.
W czasie i w przestrzeni potrafił przykuć cudzy wzrok, spiąć w sobie uwagę i wszystkie doznawane bodźce, by w odpowiednim momencie oddać je światu. Przypominał tym samym wulkan wrzących w nim ambiwalencji, które lada chwila mogły wybuchnąć.
Czasem za sprawą zwykłej rozmowy, która odpowiednio go stymulowała, niekiedy z pomocą kobiecej bliskości... i także w przypływie adrenaliny, którą sam sobie zapewniał.
Dzisiejszy dzień nie był od tego wyjątkiem.
Gdy późnym wieczorem w pobliżu baru Poor Romeo dociskał pedał gazu, ciężkość obuwia mierząc w szybkości przejechanych na motocyklu metrach, stało się coś, czego nie mógł przewidzieć wcześniej. Raptem z przypadku, bez ostrzeżenia, co jasne — na zupełnie pustej drodze wątła postać wstąpiła mu na drogę. Zagrodziła trakt ulicy, nim Abe zdążył całkiem zwolnić po ostatniej prostej. W takich momentach nawet pojedynczy świst powietrza na chłodnym materiale skórzanej kurtki zdawał się nieść w głowie echem — ucho uwrażliwiało się na wszystkie dźwięki. Nasłuchiwało.
Krok kobiety, nieco zachwianej, a może osłabionej po wysiłku dnia, wychodzącej z chodnika i wstępującej mu przed koła po pasach, podniósł w nim ciśnienie i sprawił, że oddech urwał się w nagłym rauszu emocji.
Następnie nastąpiło przerwanie spokoju. Sekunda zawahania.
Później był już tylko gwałt reakcji, rozprężający płuca i zmysły. Ryk silnika, nagle zmieniającego bieg. Docisk hamulca, świadomie przerywany, ale piszczący i donośny. Drobny słup dymu ze spalanej właśnie opony i w okamgnieniu zmieniony nieco pas jazdy... i to natrętne wrażenie, że świat właśnie się kończy. Czas się zatrzymuje.
Cisza w głowie, kolidująca z chrzęstem maszyny i pędzących chwilę temu kół.
Ułamki sekund dzieliły ich od prawdziwej tragedii, gdy wprowadzony świadomie w poślizg, wyminął ją ledwie o kilkadziesiąt centymetrów. W ostatnim zrywie rozsądku, nim chopper opadł ciężko na jego nogę, miażdżąc kości, puścił maszynę, pozwalając jej pójść przodem i zgrzytliwym ślizgiem posunąć się po chłodnym asfalcie. Sam również turlał się po nim bez większej kontroli, nim ścierając motorową kurtkę o podłoże, zmalał pęd.
Z początku opadł bezwładnie na asfalt, walcząc ze sobą, by w ogłuszeniu i przy pisku kół, wciąż wybrzmiewających w pamięci głowy, nie zemdleć. Ta część się udała... przez chwilę nawiedziła go więc odważna myśl o tym, że może nic mu nie jest. Może jest szczęściarzem i tylko się potłukł. A potem próba spionizowania ciała wyleczyła go ze wszystkich mrzonek.
— Cholera...
Słowa wydusił na jednym hauście, dzieląc je z jękiem bólu, gdy wsparta o ulicę ręka odmówiła posłuszeństwa, łamiąc się pod ciężarem ciała, a on opadł ponownie na asfalt, tym razem podciągając rękę do piersi.
Piorunujące ukłucie uderzyło go w okolicę kości przedramienia, koncentrując się na oblepiających szkielet mięśniach, gdy spięte i jawnie niesprawne, gasiły w nim jakąkolwiek przyzwoitość:
— Kurwa jego mać!
Nie patrzył w jej kierunku, gdy ponownie, tym razem na drugiej ręce, próbował podnieść się do siadu. Oddech, okraszony ciężkością, resztkami wytrzymałości dźwigał jego dumę, gdy wreszcie, udało mu się to - podniósł się. Nieco bardziej przytomnie i mniej agresywnie, niż przez ostatnie minuty, spoglądając w jej kierunku i ściągając zdrową ręką ciążący mu już w tym momencie kask. Przy okazji zorientował się w tym, że rzuciło go kilka metrów dalej od głównego miejsca wypadku.
Dał sobie chwilę na zebranie myśli i skoncentrowanie wzroku, zamglonego przez gwałt wypadku, nim odezwał się do nieznajomej.
— Nic Ci nie jest?
Nic mi nie jest?, dodały roztropnie myśli.
Ręka na pewno była złamana. Co do reszty —
j e s z c z e . nie wiedział.
Sadie Mansfield