ODPOWIEDZ
32 y/o, 188 cm
stolarz i właściciel sklepu meblarskiego Black Rooster Decor
Awatar użytkownika
If you gonna set fire to the night, Baby, let me be the lighter. If you're already high and you wanna fly, I'll be the hit that takes you higher.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

#1
Był sprzecznością.
Spokój przychodził do niego zawsze powoli. Jakby w nieśmiałym geście, mimo że zaproszony dużo wcześniej. Najpierw wychylał się jedynie zza futryny i wyglądał ostrożnie, czy może wejść do środka, czy to dziś. Czy to ten moment, w którym da się przypiąć gładko do szkieletu lub serca.
Nie zawsze kąsał na głębokość duszy, czasami osadzał się jedynie płytko na rozgrzanej wysiłkiem skórze, która rzadko pozostawała blada – częściej promieniała świeżą opalenizną, wyglądając zdrowo, przyzwoicie żywo. Innym razem spokój wciskał się sprytnie i dyskretnie między kręgi kręgosłupa, gdy Abe, wyprostowany w strunie pewności, uobecniał się wyraźnie w towarzystwie w tej jednej formie: Na świeczniku.
Jakby przez całe swoje życie nauczył się wchodzić do pomieszczenia jako pierwszy, a cisza w pomieszczeniu była ledwie oddechem między jego dynamicznymi krokami.
Był sprzecznością.
Mimo generalnego spokoju i pewnego rodzaju surowości, wpisanej w dystynkcję zachowania, ogień życia targał nim, jak wiatr targa chorągwią, rozpalał w nim potrzebę rozruchu i nasycał przestrzeń dzikim szałem doznania (doświadczania?). Szaleństwem istnienia, a czasem sztucznym światłem cywilizacji, które miało tę tendencję, że kładło się iskrą emocji w oczach Abe’a.
Nie był zdolny przekuć własnych uczuć w słowa. Ze wszystkich swoich wad, ta uwidaczniała się najbardziej. Nie był ideałem —
był jednak . o b e c n y.
W czasie i w przestrzeni potrafił przykuć cudzy wzrok, spiąć w sobie uwagę i wszystkie doznawane bodźce, by w odpowiednim momencie oddać je światu. Przypominał tym samym wulkan wrzących w nim ambiwalencji, które lada chwila mogły wybuchnąć.
Czasem za sprawą zwykłej rozmowy, która odpowiednio go stymulowała, niekiedy z pomocą kobiecej bliskości... i także w przypływie adrenaliny, którą sam sobie zapewniał.
Dzisiejszy dzień nie był od tego wyjątkiem.

Gdy późnym wieczorem w pobliżu baru Poor Romeo dociskał pedał gazu, ciężkość obuwia mierząc w szybkości przejechanych na motocyklu metrach, stało się coś, czego nie mógł przewidzieć wcześniej. Raptem z przypadku, bez ostrzeżenia, co jasne — na zupełnie pustej drodze wątła postać wstąpiła mu na drogę. Zagrodziła trakt ulicy, nim Abe zdążył całkiem zwolnić po ostatniej prostej. W takich momentach nawet pojedynczy świst powietrza na chłodnym materiale skórzanej kurtki zdawał się nieść w głowie echem — ucho uwrażliwiało się na wszystkie dźwięki. Nasłuchiwało.
Krok kobiety, nieco zachwianej, a może osłabionej po wysiłku dnia, wychodzącej z chodnika i wstępującej mu przed koła po pasach, podniósł w nim ciśnienie i sprawił, że oddech urwał się w nagłym rauszu emocji.
Następnie nastąpiło przerwanie spokoju. Sekunda zawahania.
Później był już tylko gwałt reakcji, rozprężający płuca i zmysły. Ryk silnika, nagle zmieniającego bieg. Docisk hamulca, świadomie przerywany, ale piszczący i donośny. Drobny słup dymu ze spalanej właśnie opony i w okamgnieniu zmieniony nieco pas jazdy... i to natrętne wrażenie, że świat właśnie się kończy. Czas się zatrzymuje.
Cisza w głowie, kolidująca z chrzęstem maszyny i pędzących chwilę temu kół.
Ułamki sekund dzieliły ich od prawdziwej tragedii, gdy wprowadzony świadomie w poślizg, wyminął ją ledwie o kilkadziesiąt centymetrów. W ostatnim zrywie rozsądku, nim chopper opadł ciężko na jego nogę, miażdżąc kości, puścił maszynę, pozwalając jej pójść przodem i zgrzytliwym ślizgiem posunąć się po chłodnym asfalcie. Sam również turlał się po nim bez większej kontroli, nim ścierając motorową kurtkę o podłoże, zmalał pęd.
Z początku opadł bezwładnie na asfalt, walcząc ze sobą, by w ogłuszeniu i przy pisku kół, wciąż wybrzmiewających w pamięci głowy, nie zemdleć. Ta część się udała... przez chwilę nawiedziła go więc odważna myśl o tym, że może nic mu nie jest. Może jest szczęściarzem i tylko się potłukł. A potem próba spionizowania ciała wyleczyła go ze wszystkich mrzonek.
Cholera...
Słowa wydusił na jednym hauście, dzieląc je z jękiem bólu, gdy wsparta o ulicę ręka odmówiła posłuszeństwa, łamiąc się pod ciężarem ciała, a on opadł ponownie na asfalt, tym razem podciągając rękę do piersi.
Piorunujące ukłucie uderzyło go w okolicę kości przedramienia, koncentrując się na oblepiających szkielet mięśniach, gdy spięte i jawnie niesprawne, gasiły w nim jakąkolwiek przyzwoitość:
Kurwa jego mać!
Nie patrzył w jej kierunku, gdy ponownie, tym razem na drugiej ręce, próbował podnieść się do siadu. Oddech, okraszony ciężkością, resztkami wytrzymałości dźwigał jego dumę, gdy wreszcie, udało mu się to - podniósł się. Nieco bardziej przytomnie i mniej agresywnie, niż przez ostatnie minuty, spoglądając w jej kierunku i ściągając zdrową ręką ciążący mu już w tym momencie kask. Przy okazji zorientował się w tym, że rzuciło go kilka metrów dalej od głównego miejsca wypadku.
Dał sobie chwilę na zebranie myśli i skoncentrowanie wzroku, zamglonego przez gwałt wypadku, nim odezwał się do nieznajomej.
Nic Ci nie jest?
Nic mi nie jest?, dodały roztropnie myśli.
Ręka na pewno była złamana. Co do reszty —
j e s z c z e . nie wiedział.

Sadie Mansfield
Ostatnio zmieniony ndz sie 17, 2025 10:45 am przez Abe Davenport, łącznie zmieniany 4 razy.
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
Big Bad Wolf
gram wątki +18 (wszystko w granicach rozsądku) i mam żółwie tempo odpisów
28 y/o, 165 cm
mój narzeczony żyje, a ja zaczynam nowe życie
Awatar użytkownika
Every time I close my eyes, it's like a dark paradise. No one compares to you, I'm scared that you won't be waiting on the other side.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

#4
Była jak szkic przerwany w połowie - linia, która nagle zatrzymała się w miejscu, bo ktoś odłożył ołówek. W barze Poor Romeo siedziała pod ścianą, przy stoliku pachnącym rozlanym winem i cytryną. Kieliszek w dłoni trzymała lekko, jakby bała się, że mocniejszy uścisk roztrzaska szkło, a razem z nim całe jej poczucie równowagi.
Clifford żył. To zdanie wciąż pulsowało w jej głowie jak rana, która nie chce się zabliźnić. Nie brzmiało jak radość. Nie brzmiało jak ulga. Bardziej jak zadrapanie w miejscu, które zdążyło już pokryć się blizną.
Od tamtego spotkania jej ręka przestała słuchać. Szkicownik, ten z jego oczami, leżał w torebce, ale kartki wciąż były puste. Wydawca dzwonił coraz częściej, przypominając o ilustracjach do książki fantasy, które istniały tylko w formie obietnicy. Ona - czekała, aż przestanie czuć, że jej własna historia została kiedyś brutalnie przerwana w pół zdania.
Trzeci kieliszek wina stał przed nią prawie pełny. Po kilku łykach zorientowała się, że smak, który kiedyś koił, teraz wydawał się obcy. Ciężki. Natarczywy. Zostawiła go nietkniętego, wraz z kilkoma banknotami wsuniętymi pod podstawę szkła. Chwyciła torebkę z ociężałym szkicownikiem, narzuciła jedwabny sweter i wyszła, nie żegnając się z nikim.
Drzwi zamknęły się cicho. Chłodny, letni wieczór od razu wgryzł się w jej ramiona. Szła chodnikiem tylko przez chwilę, pozwalając, by rzędy latarni prowadziły ją bez celu.
Balerinki stukały miękko o beton. Witryny sklepów odbijały jej sylwetkę w jasnej sukience. Włosy, rozgrzane jeszcze dusznym wnętrzem baru, gdzieniegdzie przykleiły się do skroni. Miasto pachniało wilgotnym asfaltem i dymem z czyjegoś papierosa.
Nie spojrzała w prawo. Ani w lewo. Weszła na pasy, pozwalając myślom płynąć.
I wtedy…
Świat przecięło jedno, gwałtowne uderzenie.
Ryk silnika przeciął jej zamyślenie jak nóż - ostry, metaliczny, niosący w sobie obietnicę czegoś nieodwracalnego. Reflektory zalały ją światłem tak białym, że przez moment wydało jej się, że stoi na scenie. Wdech zatrzymał się w gardle.
Ciało odcięło się od woli. Nogi zakorzeniły się w asfalcie, ramiona znieruchomiały. Patrzyła tylko, jak sylwetka mężczyzny na motocyklu zbliża się z nienaturalną prędkością. Patrzyła, ale niczego nie widziała - jakby świat stał się nieruchomym szkicem.
Nie czuła strachu w zwyczajnym sensie. Czuła tylko, że każda sekunda waży tonę, a ona jest zbyt mała, by cokolwiek unieść.
Opony zapiszczały. Metal uderzył o asfalt. Huk odbił się echem w pustej ulicy, a iskry z tarcia posypały się w powietrzu. Dopiero wtedy serce zaczęło bić gwałtownie, chaotycznie, uderzając w żebra jak zamknięty ptak.
Zobaczyła, jak jego ciało toczy się po drodze. Jak ręka, szarpnięta odruchowo, wciąga go w pozycję obronną. W głowie wciąż brzmiał ten dźwięk - zgrzyt i chrzęst, który ciął ciszę na kawałki.
Stała jeszcze sekundę po tym, jak wszystko ucichło. Kolana drżały jej w miejscu, a palce zaciskały się na pasku torebki tak mocno, że zaczynała boleć dłoń.
I wtedy usłyszała jego głos:
- Nic ci nie jest?
Jakby te słowa przecięły bańkę, w której tkwiła. Powietrze wróciło do płuc gwałtownie, niemal z bólem.
Rzuciła się biegiem. Torebka obijała się o bok, ciężka od szkicownika, który nagle wydawał się zupełnie nie na miejscu. Sukienka łapała powietrze, a balerinki stukały o asfalt, kiedy klękała przy nim.
- Boże… - wyszeptała, patrząc na jego rękę przyciśniętą do piersi, na kurtkę zdartą w kilku miejscach. - Zadzwonić po karetkę? - zapytała. Jej głos był cichy, ale drżał, jakby każda sylaba mogła się rozpaść, jeśli nie dostanie od niego natychmiast odpowiedzi.

Abe Davenport
Ostatnio zmieniony wt sie 19, 2025 3:46 pm przez Sadie Mansfield, łącznie zmieniany 1 raz.
Sad
kiedyś tego nie było
32 y/o, 188 cm
stolarz i właściciel sklepu meblarskiego Black Rooster Decor
Awatar użytkownika
If you gonna set fire to the night, Baby, let me be the lighter. If you're already high and you wanna fly, I'll be the hit that takes you higher.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

Horyzont wzroku rozszedł się na dwie części: ciemność uliczki i mglistość jej sylwetki.
W cieniu ulicy wydawała się ledwie duchem lub mignięciem obecności. Widział ją, jak podbiega do niego, nie dostrzegł przy tym jednak żadnych wyróżniających ją detali. Jedynie ruch materiału zwiewnej sukienki, poruszającej się w rytm jej kroków i drobny konstrukt kości, wskazujący na kobietę niewielkiego wzrostu.
Dopiero kiedy klęknęła przy nim, świat zawęził się do jej oblicza i do tego pojedynczego, z pozoru niewinnego gestu — prostego, ale wdzięcznego, barwionego szczerą reakcją. Oczy dziewczyny, szeroko otwarte, zbyt jasne jak na ciężkość sytuacji, spoczęły na jego ręce i na strzępach kurtki, a w spojrzeniu nieznajomej odbiła się zarówno trwoga, jak i niemal dziecięca bezradność.
Zadzwonić po karetkę?
W pierwszym momencie nie słyszał sensu jej słów, w głowie wyraźnie odtwarzał ton, z jakim zwracała się do niego. Głos miała kruchy, jakby utkany z roztrzaskanych dzwonków, choć nie potrafił rozszyfrować, co uderzyło ją bardziej: bliskość jej własnej tragedii, która mogła, ale nie nadeszła, czy ciężkość sumienia, gdy patrzyła na jego połamaną rękę.
Nie był zły na nią. Był zły na siebie.
W całym ciężarze bólu najbardziej kłopotliwe wydawało mu się bowiem to, że nie potrafił zatrzymać następstwa wypadku: konieczności bazowania na czyjejś pomocy, kiedy każda cząstka jego ciała krzyczała o chęć samodzielności.
Nie.
Krótki impuls, jak niewidzialny kompas jego duszy, szarpnął sylabami odpowiedzi, nim do głosu dotarł rozsądek. To dlatego pierwsza nastąpiła gwałtowna odmowa, drżąca między nimi jak igła za szkiełkiem busoli. Ta gruba i jedyna linia, oddzielająca myśli od słów i prowadząca go w jakimś kierunku. Najlepiej takim, gdzie jeszcze widać było strzępy dumy.
Gdyby rozumiał ciało aż do kości, dodałby więcej, wtopiłby w zdanie soczyste wyjaśnienie własnego stanu, przywdziewając je sensem i siłą napędową, ułatwiającą dalsze rozmowy. Ledwie jednak odróżniał tkankę od tkanki i przedramię od nadgarstka, gdy pierwszy oraz kolejny raz, prąd bólu rozszedł się po rozbudzonych żywo nerwach.
Z początku, w pierwszych sekundach zastygnięcia w jednej pozycji, zaraz po doznanym szoku, czuł tylko generalne napięcie ciała, chłód i pewnego rodzaju oderwanie świadomości od ciała. Jakby to nie on starł się chwilę temu z asfaltem. Nawet skóra, zroszona gęsią skórką, nie była jego. Stanowiła pustą, zszarganą miejscami płachtę. Zabrudzoną, zachodzącą krwią przy obtarciach. Jakby nie jego i nie dziś. Dopiero kolejne minuty, przerywane ciężkością oddechu, pozwoliły ciału zorientować się w sytuacji i powrócić świadomości do chwili z tu i teraz. Do ich rozmowy i do decyzji o tym, że w istocie, propozycja wezwania karetki może nie była tak absurdalnym pomysłem.
Ręka była tego dowodem i największym argumentem świadczącym za wezwaniem pomocy. Sztywniała z zewnątrz, a pulsowała wewnątrz, wprowadzając go w ambiwalentne odczucia. Wzrok, podążający za (jak mu się wydawało) źródłem złamania, oceniał przy tym wagę doznanej kontuzji. Rzecz w tym, że nie był lekarzem i nie znał granicy między zwykłym złamaniem, a prawdziwym problemem. Domyślał się jednak, że w obu przypadkach natręctwo bodźców było nieuniknione.
On sam odbierał tę sytuację bardziej jak wyrwanie go z ramy codzienności. Pęknięcie w strukturze samej jego kondycji i całego jego istnienia; jak nadszarpnięcie harmonii ciała, którą w sobie nosił i którą najbardziej w sobie lubił. Kości i mięśnie stanowiły dla niego ciche filary męskości. Gdy jeden z nich się kruszył, cała konstrukcja stanowczości i pewności siebie drżała w nim, bliska runięciu.
Żył dla rozruchu. Bezruch i niemoc wydawały mu się więc największym koszmarem. Ale nawet w takich chwilach potrafił ocenić, kiedy nie jest w stanie zrobić wszystkiego samemu. Dziś musiał oddać komuś cugi kontroli i działania.
Albo tak. Nie wiem... — Potrzebował chwili na znalezienie dobrego rozwiązania i poprowadzenie sytuacją po swojemu. — Potrafisz prowadzić motocykl? Moglibyśmy tam podjechać.
Mrowienie skóry okraszało kończyny i końce palców, powoli zachodziło dyskomfortem za przedsionek myśli. Wiązało się z nim, wraz z wiązkami bólu, jak mokry plaster miodu, oblepiający skórę ciasno i szczelnie. Skrzywił się w odpowiedzi na to nieprzyjemne wrażenie, choć nie powiedział do niej już nic więcej.
Po prostu dźwignął się na nogach, wstając ciężko.
Znacznie mniej płynnie, niż miał w zwyczaju.

Sadie Mansfield
Ostatnio zmieniony wt sie 19, 2025 6:17 pm przez Abe Davenport, łącznie zmieniany 1 raz.
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
Big Bad Wolf
gram wątki +18 (wszystko w granicach rozsądku) i mam żółwie tempo odpisów
28 y/o, 165 cm
mój narzeczony żyje, a ja zaczynam nowe życie
Awatar użytkownika
Every time I close my eyes, it's like a dark paradise. No one compares to you, I'm scared that you won't be waiting on the other side.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

Przez moment nie wiedziała nawet, czym oddycha. W płucach miała tylko dym z przypalonej gumy i ciężką, gryzącą woń metalu. Stała pochylona nad nim, a jej oczy nie mogły się skupić - błądziły po jego sylwetce jakby sama nie wiedziała, na co patrzeć najpierw. Na twarz, która co chwilę wykrzywiała się pod naporem bólu. Na kurtkę zdartą o asfalt. Na dłoń zaciśniętą na piersi.
Nogi wciąż miała miękkie, jakby nie dowierzały, że utrzymują ją w pionie. Drżała wewnątrz i na zewnątrz - w dłoniach, które kurczowo zaciskały pasek torebki, w ramionach spiętych do bólu, w samej krtani, która nie chciała przepuścić głosu. Dopiero, kiedy uświadomiła sobie, że on naprawdę się porusza, że żyje, że patrzy, że mówi, tedy kolana ugięły się i padła obok niego, jakby ziemia sama przyciągnęła ją do jego poziomu.
Wyciągnęła dłoń i dotknęła go odruchowo, prawie mechanicznie, tak jak dotyka się kogoś, kogo nie zna, a kogo musi sprawdzić. Najpierw ramienia, gdzie pod materiałem czuła ciepło i napięcie mięśni. Potem zawisła palcami nad jego dłonią, niepewna, czy powinna pozwolić mu poczuć, jak bardzo drży.
- Nie… - odpowiedziała cicho, ale w jej głosie był inny ciężar niż w jego. To „nie” było przyznaniem, że nie potrafi. - Nie, nie potrafię prowadzić motocykla. Nigdy… — urwała, bo gardło ścisnęło jej się nagle, jakby zabrakło w nim przestrzeni.
Unosząc wzrok, spróbowała odnaleźć w jego spojrzeniu coś więcej niż dumę i ból. Jej własne oczy były rozszerzone, zbyt jasne na tle cienia ulicy, jakby cały strach, który wcześniej zamarł w bezruchu, teraz szukał dla siebie drogi ucieczki.
- Mogłabym się nim zająć - dodała pospiesznie, spojrzeniem uciekając na motocykl leżący kilka metrów dalej. Jego masywna sylwetka w świetle latarni wyglądała jak ranione zwierzę, które nie wstanie. - Ale ty… - wróciła do niego, ostrożnie, prawie z przełknięciem słów. - Ty nie wyglądasz najlepiej. Lepiej wezwać karetkę.
Ulica wokół nich była cicha, pusta, aż nienaturalna. Latarnie rozciągały długie, drżące cienie, a powietrze było gęste od zapachu asfaltu. Silnik gasł jeszcze w oddali, powoli, jakby świat wciąż nie mógł się zdecydować, czy wrócić do normalności.
Palce Sadie przesunęły się po materiale jego kurtki, nim cofnęła je nagle, jakby bała się, że dotyk rozbije resztki jego siły. Sięgnęła do torebki, gdzie w środku leżał telefon, ciężki i banalny, a jednocześnie jedyna rzecz, która mogła teraz naprawdę pomóc.
- Pozwól, że zadzwonię. - Jej głos był miękki, niepewny, niemal błagalny. - Proszę.
Nie czekała na kolejną odmowę. Wydawało jej się, że jeśli pozwoli mu mówić dalej, znajdzie kolejne powody, by zostać tu samemu z bólem, z dumą, z tą cholerną potrzebą samodzielności. A ona nie umiała już tego słuchać.
Sięgnęła po telefon i z trudem odblokowała ekran, bo palce miała lodowate i sztywne od napięcia. Szeptem podała dyspozytorowi nazwę ulicy, opis wypadku, wspomniała o motocyklu i prawdopodobnym złamaniu ręki. Jej głos drżał, ale słowa układały się we właściwą kolejność. Kiedy usłyszała: „zespół jest w drodze”, poczuła, jak w gardle pojawia się twardy supeł, a w oczach szkli się ulga pomieszana ze strachem.
Schowała telefon do torebki i westchnęła cicho. Przez chwilę siedziała obok niego, czując jak serce wciąż wali jej w piersi, jakby nie wiedziało, że najgorsze minęło. Ulica była pusta, latarnie rzucały długie cienie, a motocykl leżał kilka metrów dalej, połyskując złowrogo w świetle. Wyglądał obco, jak echo tego, co mogło się wydarzyć, gdyby zabrakło mu refleksu.
Cisza była nieznośna. Siedzenie obok niego z pustymi dłońmi tylko pogłębiało napięcie, które rwało się w niej jak rozciągnięta do granic struna. W końcu wstała i powoli podeszła do maszyny. W świetle latarni wyglądała jak dziecko w zbyt dużym świecie, ale zaciśnięte usta zdradzały, że nie odpuści. Chwyciła kierownicę obiema rękami, naprężyła ramiona, czując, jak cienka tkanina sukienki klei się do skóry. Motocykl nawet się nie poruszył. Spróbowała jeszcze raz - ciężar przygniatał ją do ziemi, barki zapiekły bólem, ale powoli, z jękiem zawiasów i stukotem metalu, maszyna uniosła się z asfaltu.
Oddychała gwałtownie, czując, jak w gardle zaciska się supeł. Kilka kroków później udało jej się postawić go na stopce, trochę krzywo, ale wystarczająco, by przestał być przeszkodą na środku jezdni. Oparła się na moment o siedzenie, z twarzą ukrytą w cieniu, zanim wróciła do mężczyzny. Jej ramiona wciąż były napięte, a dłonie pachniały kurzem i metalem.
- Już… - wyszeptała, jakby sama musiała się upewnić, że zrobiła cokolwiek, co miało sens. - Teraz będzie bezpieczniej.
Czas ciągnął się powoli, ciężki i lepki. Każdy oddech niósł w sobie echo tamtej sekundy, kiedy myślała, że to już koniec. A potem, gdzieś w oddali, zamigotały niebiesko-czerwone światła, coraz wyraźniej przebijając się przez ciemność miasta.

Abe Davenport
Sad
kiedyś tego nie było
ODPOWIEDZ

Wróć do „Poor Romeo”