A już na pewno nie o mężczyznę znajdującego się naprzeciwko – półnagiego, nienachalnie badającego jej twarz zaciekawionym spojrzeniem i zupełnie nieprzejętego zaproponowanym przez Rose ćwiczeniem. Ani jego rezultatem. Murphy z kolei nie potrafiła stłumić emocji – podekscytowanie, które zdawało się pojawiać naturalnie na tym terenie, mieszało się z nerwowym przejęciem. Czuła się jak dziecko przed przyjęciem pierwszej komunii – lekko skołowana w obliczu nieodwracalnego sakramentu, który w założeniu powinien mieć ogromny wpływ na jej duchowe życie. Tak, jak religię uważała za mistyfikację, tak jej wiara w istnienie duszy sięgała głęboko – w ich pokrewieństwo, przeznaczenie oraz możliwość ich scalenia.
Spoglądała na Rutherforda, zastanawiając się, jakie myśli przebiegały przez jego umysł. Każdy jego gest był spokojny, jakby wizja budowania mostu między duszami nie budziła w nim żadnych wątpliwości. Opanowanie dało się również usłyszeć w jego głosie – ciepłym i o pokrzepiającym działaniu.
— Dziękuję — wyszeptała, gdy James zamknął powieki, tym samym ofiarując jej większą swobodę. W jej tonie można było wyczuć nutę rozbawienia, ale i zadowolenia z faktu, iż wbrew wypowiedzi artysty, to ona jako pierwsza posunęła się do słowa wdzięczności – a ta zaś była szczera.
Maude na czas trwania zadania całkowicie się odcięła – ściszone głosy innych zebranych zlewały się w jeden niezrozumiały szum, w rytm którego prowadziła swoją dłoń. Pierwotnie jej ruchy były pozbawione śmiałości, jakby obawiała się, że jedna zła decyzja zrujnuje cały obraz. Błądziła, poszukując odpowiednich połączeń kolorystycznych – takich, które będą dobrze się ze sobą komponować, ale i pasować do Jamesa. Początkowo była bardzo ostrożna i każdą barwę nakładała na palce z należytą uwagą, jakby chciała uniknąć bałaganu. Kropla niebieskiej farby wylądowała na jej jasnych spodniach, a im więcej energii wkładała w usunięcie jej czystą ręką, tym większy obszar materiału cierpiał. Z ubrudzonymi spodniami i rękoma nie miała już z czym walczyć. Odpuściła. Ze zwiększoną pewnością sięgała po tubki, a zawartość każdej z nich nabierała na palce wedle intuicji.
Odczucia zlewały się ze sobą – od chłodu świeżo wyciśniętej farby po ciepło męskiego ciała pod jej opuszkami. Spojrzenie podążało za dłońmi, które zdawały się poruszać w tempie i kierunku narzuconym nie przez mózg, a przez duszę. Murphy trwała w twórczym transie, tworząc na ciele Rutherforda konstelacje, których znaczenie znała wyłącznie jej podświadomość. Wysokie kontrasty tyczyły się nie tylko odcieni, ale również pociągnięć dłoni. Jedne wyglądały na wyjątkowo przemyślane i dopracowane, inne z kolei wydawały się niechlujnym dziełem przypadku.
Spojrzenia skrzyżowały się, lecz jej ruchy nie straciły na płynności. Nie sprawował kontroli nad jej poczynaniami – wydawał się niewzruszony jej decyzjami. Pozwolił jej działać, zatrzymując wzrok na jednym punkcie – twarzy Maude. Kobiece spojrzenie mimowolnie zbaczało z trasy, co rusz zerkając na jego oblicze, jakby tamowane przyciąganie zostało uwolnione wraz z uniesieniem powiek. Wyraz skupienia mieszał się z łagodnym uśmiechem, który wkradł się na jej usta na dźwięk krótkiego pytania.
— Odkąd otworzyłeś oczy? Rozpraszającym — rzuciła lekko, chociaż zgodnie z prawdą. Czujna obserwacja nie wpłynęła negatywnie na jej działania – płynęła z prądem, a efekty wyraźnie ją satysfakcjonowały. Wykonując pierwszy ruch, nie miała wizji ani planu – właściwie wciąż działała bez zastanowienia, malując
Jej słowa nie były ani trochę przesadzone – znajdowała się pod wielkim wrażeniem tego, jak świetnie niewprawne pociągnięcia wyglądały na jego ciele. To właśnie wyborny podkład był odpowiedzialny za ten sukces i bynajmniej nie zamierzała kryć swojej opinii – tym bardziej, że James utworzył idealne warunki do podzielenia się nią.
W całym eksperymencie jednak wcale nie chodziło o wizualne skutki i Maude doskonale o tym pamiętała. Przez moment tylko przyglądała się swojej abstrakcji, kładąc dłonie na kolanach. Ślady własnych linii papilarnych w okolicy piersi Rutherforda potęgowały wrażenie udziału dwóch dusz – jakby pozostawiała na nim swoje odciski. Te fizyczne, wykonane różnorakimi barwami były tylko chwilowe – znikną, gdy Jamie znajdzie się pod strumieniem wody. Z kolei te metafizyczne będą trwały – a przynajmniej na to liczyła blondynka.
— Za chwilę skończę, jeszcze tylko… — urwała i przeszła na kolanach za plecy Jamesa, tym samym zbiegając z jego pola widzenia. Jej dłonie ponownie znalazły się na jego skórze, tym razem pozostawiając na niej kobaltowe znaki. Niespiesznie sunęła wzdłuż linii kręgosłupa, jakby chciała poczuć pod palcami każdy kręg. Brakowało jej ciepła spojrzenia malarza, symultanicznie wydychając oddech ulgi – lubiła, gdy patrzył, ale kiedy to robił w taki sposób, opuszczała ją cała odwaga.
— Wierzysz w to? W słowa Rose? — odezwała się w pobliżu jego ucha – z niepewnością w głosie i gestach, jakby jedno jego słowo mogło sprowadzić ją na ziemię. Albo wznieść jeszcze wyżej.
James A. Rutherford