-
Don't try me. I'm the kindest rude person You'll ever meet.nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiwhateverpostaćautor
Grymas, jaki pojawił się na twarzy Milo po tym, jak Dylan odżegnał się swoim credo dla iluzjonistów mówił sam za siebie; to było coś z pogranicza „mój boże, poważnie?“ i „może jednak zrobisz wyjątek?“. Nie dopytywał jednak, zgodnie z zapowiedzią, wedle której planował dojść do sedna sztuczki na własną rękę. Rivera nie wierzył w czary. Wierzył natomiast w supremację półprzewodników domieszkowanych nad samoistnymi, w prymat chłodnego rozsądkowania w stosunku do zawodność ludzkiego oka i w wyjątkową sprawność dłoni, które wcześniej przetasowały talię. Mógł jednak przyznać, że niezakłamane szczęście ulewające się z Dylana w każdym uśmiechu, speszonym rejterze spojrzeniem w bok czy nerwowym chichocie miało w sobie coś prawdziwie magicznego. Coś, czego wyjątkowo nie chciał w pierwszej kolejności rozebrać na drobne, wystarczało mu, że mógł doświadczać i na krótką chwilę mieć w tym swój udział.
一 Przypomnij mi jutro 一 poprosił, czując jak kolana uginają się pod nim na każde jedno klepnięcie. 一 Jak będę w stanie myśleć bardziej technicznie.
Bo na ten moment Milo myślał głównie surrealistycznymi kategoriami, produkującymi niezbyt naukowe, ale przyjemne do leniwego rozważania wnioski i wyjątkowo nie chciał się z tym cudownym przeżyciem zbyt szybko rozstawać.
Pytanie Dylana brzmiało niebezpiecznie i raz rozbudzonego poczucia zagrożenia nie dało się już tak łatwo uśpić, nawet pomimo rzuconego przelotem żartu i spłaszczenia oczekiwanej odpowiedzi do czegoś przyziemnego. Nie lubił, kiedy zagadywało się go o coś tak ogólnego nie dlatego, że dysponował tajemnicami, jakie mogłyby nieodwracalnie zmienić losy świata, ale dlatego, że nigdy nie wiedział o czym powinien wspominać, a co zostawić dla siebie.
Przez parę minut szurając i potykając się o kapryśną ścieżkę z kocich łbów, Rivera milczał ze wzrokiem wbitym w skupieniu pod nogi. Na pewno nie z uwagi na własne bezpieczeństwo, bo nadziewał się na wyboje tak samo często jak wcześniej, raczej debatował w nierównej walce sam ze sobą nad tym, co powinien odpowiedzieć by zadowolić ciekawość Gauthiera.
一 Hmm 一 odetchnął obłoczkiem pary prosto przed siebie, bo coś zaświtało mu właśnie w głowie. Pomysł się urodził, ale póki co Rivera ostro poddawał w wątpliwość, czy warto się nim podzielić.
Z drugiej strony, biorąc pod uwagę jego mało rozrywkowy styl życia i niewiele potencjalnie interesujących incydentów, chyba nie miał wyboru.
一 Więc... 一 rozpoczął uroczyście po czym natychmiast umilkł. W jego głosie pobrzmiewała jakaś nerwowość niezdarnie kamuflowana fałszywą beztroską, jakby wciąż nie był do końca przekonany, czy ta konkretna anegdotka powinna kiedykolwiek ujrzeć światło dzienne. 一 No więc kie-e...! JODER! 一 zaklął siarczyście w mróz; potknął się i wyrżnąłby jak nic, gdyby Dylan nie trzymał go mocnym chwytem i nie dociskał asekuracyjnie do boku. Ciśnienie skoczyło mu gwałtownie do niezdrowych rejestrów, a żołądek wywinął się ostrzegawczo na lewą stronę i sądząc po odczuciach, zawinął na kokardkę w gustowny supeł. 一 Ostatni raz chodzimy przez park, to był naprawdę chujowy pomysł, Dylan 一 poskarżył się zapominając, że tak naprawdę to on był przecież prekursorem tej światłej idei. Odgarnął sobie niedbale parę smętnie wiszących loków za ucho, wierzchem dłoni przetarł wilgotną od rozpuszczonych śnieżynek twarz i stęknął cierpiętniczo, z bolesną świadomością nieuchronności odpowiedzi na zadane wcześniej pytanie.
一 No więc jak miałem osiemnaście lat i mieszkałem w Sacramento 一 napomknął niechętnie, celem nakreślenia przynajmniej ogólnikowego wprowadzenia. 一 miałem... spotk... yh, nie. W każdym razie chodzi o to, że, że chodzi o to, że, hmmm, poczekaj.
Nagle poczuł, że powinien się zamknąć i jeżeli już planował opiłować historię z kilku mało istotnych szczegółów, powinien to najpierw przemyśleć. Decydowanie na gorąco o tym, co mógłby, albo czego w żadnym wypadku nie chciałby chlapnąć nie wychodziło mu najlepiej.
一 Raz pożyczyłem samochód od kogoś nie do końca znajomego i tak to wyszło, że trochę przekroczyłem dozwoloną prędkość, nie, że jakoś... jakoś szczególnie bardzo, raczej tak trochę, serio, TROSZECZKĘ, i... 一 przerwał, bo wszystko co dotąd z siebie wyrzucił szło prosto z jednego oddechu. Musiał zaczerpnąć kolejnego. 一 ...i akurat jak na złość przyjebała się suka. Niby nieoznakowana, ale mogłem się domyślić, bo... nieważne. W każdym razie mam odbite dwadzieścia cztery na dołku i czekam, aż mnie wykreślą z rejestru.
Trzask.
Od dłuższej chwili Milo wędrował od czasu do czasu palcami jednej ręki prosto do elastycznych gumek na nadgarstku, którymi chłostał się w nerwowym odruchu. Właśnie zahaczył palcem wskazującym za pomarańczową opaskę z mocno wytartym logo BBD i strzelił się nią zdrowo z kolejnym trzaśnięciem.
Być może to za pominięcie kluczowej roli ojca w całym przedstawieniu, przypudrowanie perfidnej próby kradzieży pożyczalstwem i z naiwności, że Gauthier uwierzy na słowo.
一 Tak, że ten... gratuluję, czy coś, jestem tym złym towarzystwem, przed którym ostrzegali cię rodzice.
Nie byłby sobą gdyby przynajmniej nie próbował obrócić tego w żart.
一 Prawda czy wyzwanie?
Dylan Gauthier
一 Przypomnij mi jutro 一 poprosił, czując jak kolana uginają się pod nim na każde jedno klepnięcie. 一 Jak będę w stanie myśleć bardziej technicznie.
Bo na ten moment Milo myślał głównie surrealistycznymi kategoriami, produkującymi niezbyt naukowe, ale przyjemne do leniwego rozważania wnioski i wyjątkowo nie chciał się z tym cudownym przeżyciem zbyt szybko rozstawać.
Pytanie Dylana brzmiało niebezpiecznie i raz rozbudzonego poczucia zagrożenia nie dało się już tak łatwo uśpić, nawet pomimo rzuconego przelotem żartu i spłaszczenia oczekiwanej odpowiedzi do czegoś przyziemnego. Nie lubił, kiedy zagadywało się go o coś tak ogólnego nie dlatego, że dysponował tajemnicami, jakie mogłyby nieodwracalnie zmienić losy świata, ale dlatego, że nigdy nie wiedział o czym powinien wspominać, a co zostawić dla siebie.
Przez parę minut szurając i potykając się o kapryśną ścieżkę z kocich łbów, Rivera milczał ze wzrokiem wbitym w skupieniu pod nogi. Na pewno nie z uwagi na własne bezpieczeństwo, bo nadziewał się na wyboje tak samo często jak wcześniej, raczej debatował w nierównej walce sam ze sobą nad tym, co powinien odpowiedzieć by zadowolić ciekawość Gauthiera.
一 Hmm 一 odetchnął obłoczkiem pary prosto przed siebie, bo coś zaświtało mu właśnie w głowie. Pomysł się urodził, ale póki co Rivera ostro poddawał w wątpliwość, czy warto się nim podzielić.
Z drugiej strony, biorąc pod uwagę jego mało rozrywkowy styl życia i niewiele potencjalnie interesujących incydentów, chyba nie miał wyboru.
一 Więc... 一 rozpoczął uroczyście po czym natychmiast umilkł. W jego głosie pobrzmiewała jakaś nerwowość niezdarnie kamuflowana fałszywą beztroską, jakby wciąż nie był do końca przekonany, czy ta konkretna anegdotka powinna kiedykolwiek ujrzeć światło dzienne. 一 No więc kie-e...! JODER! 一 zaklął siarczyście w mróz; potknął się i wyrżnąłby jak nic, gdyby Dylan nie trzymał go mocnym chwytem i nie dociskał asekuracyjnie do boku. Ciśnienie skoczyło mu gwałtownie do niezdrowych rejestrów, a żołądek wywinął się ostrzegawczo na lewą stronę i sądząc po odczuciach, zawinął na kokardkę w gustowny supeł. 一 Ostatni raz chodzimy przez park, to był naprawdę chujowy pomysł, Dylan 一 poskarżył się zapominając, że tak naprawdę to on był przecież prekursorem tej światłej idei. Odgarnął sobie niedbale parę smętnie wiszących loków za ucho, wierzchem dłoni przetarł wilgotną od rozpuszczonych śnieżynek twarz i stęknął cierpiętniczo, z bolesną świadomością nieuchronności odpowiedzi na zadane wcześniej pytanie.
一 No więc jak miałem osiemnaście lat i mieszkałem w Sacramento 一 napomknął niechętnie, celem nakreślenia przynajmniej ogólnikowego wprowadzenia. 一 miałem... spotk... yh, nie. W każdym razie chodzi o to, że, że chodzi o to, że, hmmm, poczekaj.
Nagle poczuł, że powinien się zamknąć i jeżeli już planował opiłować historię z kilku mało istotnych szczegółów, powinien to najpierw przemyśleć. Decydowanie na gorąco o tym, co mógłby, albo czego w żadnym wypadku nie chciałby chlapnąć nie wychodziło mu najlepiej.
一 Raz pożyczyłem samochód od kogoś nie do końca znajomego i tak to wyszło, że trochę przekroczyłem dozwoloną prędkość, nie, że jakoś... jakoś szczególnie bardzo, raczej tak trochę, serio, TROSZECZKĘ, i... 一 przerwał, bo wszystko co dotąd z siebie wyrzucił szło prosto z jednego oddechu. Musiał zaczerpnąć kolejnego. 一 ...i akurat jak na złość przyjebała się suka. Niby nieoznakowana, ale mogłem się domyślić, bo... nieważne. W każdym razie mam odbite dwadzieścia cztery na dołku i czekam, aż mnie wykreślą z rejestru.
Trzask.
Od dłuższej chwili Milo wędrował od czasu do czasu palcami jednej ręki prosto do elastycznych gumek na nadgarstku, którymi chłostał się w nerwowym odruchu. Właśnie zahaczył palcem wskazującym za pomarańczową opaskę z mocno wytartym logo BBD i strzelił się nią zdrowo z kolejnym trzaśnięciem.
Być może to za pominięcie kluczowej roli ojca w całym przedstawieniu, przypudrowanie perfidnej próby kradzieży pożyczalstwem i z naiwności, że Gauthier uwierzy na słowo.
一 Tak, że ten... gratuluję, czy coś, jestem tym złym towarzystwem, przed którym ostrzegali cię rodzice.
Nie byłby sobą gdyby przynajmniej nie próbował obrócić tego w żart.
一 Prawda czy wyzwanie?
Dylan Gauthier
-
But don't you worry there's no hurry for tomorrow 'cause today's still youngnieobecnośćniewątki 18+takzaimkiona/jejpostaćautor
Refleks był w tej chwili luksusem na jaki żaden z nich nie mógł sobie pozwolić. Wcześniejsze odratowanie przed upadkiem, przynajmniej samego siebie, bo Milo takiego szczęścia nie miał, zdawało się odległym wspomnieniem i łutem szczęścia bardziej niż aktywnym wkładem Dylana. Tym razem ze względu na rozproszenie tańczącymi w powietrzu płatkami śniegu, przyciągającymi wzrok księżycami latarniami ulicznymi i skupienie na rozpoczętej przez towarzysza odpowiedzi na bardzo interesujące pytanie, bez dwóch zdań dałby mu rozpłaszczyć się na chodniku, gdyby już wcześniej nie trzymał go pod ręką. Mocniej schwycił go za ramię i szarpnął bliżej siebie, kiedy ten stracił grunt pod nogami, i nie czekając nawet chwili wypuścił zduszony śmiech. Ten zmienił się w pełen rechot na siarczyste przekleństwo wypadające w ciemną noc w ust Milo.
- Był? Ciekawe czyj - prychną na sugestię jakoby to on wybrał im tę trasę, chociaż urażenie jego zdolności podejmowania sensownych decyzji nie odwiodło go od pomocy przy ustawieniu chłopaka z powrotem na własnych nogach by mogli kontynuować podróż. Tym razem ani myślał o wypuszczeniu go spod ręki, a jeśli to Dylan następnym razem straci grunt pod nogami... cóż, ziemia wołała ich do swojego poziomu już od jakiegoś czasu, nie można było unikać jej wiecznie.
- Co to w ogóle znaczy? Te wasze no... Ch.. Chor... joder? - dopytał, łamiąc sobie język na hiszpańskiej wstawce. Wiedział tylko, że było to coś negatywnego, jednak nic poza tym, a po częstotliwości z jakim słowo docierało do jego uszu chciałby dowiedzieć się czy chodziło bardziej o ogólnie przyjęte pierdolenie czy może było to coś w stylu jebać ci matkę. Im więcej czasu spędzał z Riverą tym bardziej zachęcająca wydawała mu się nauka nowego języka. I o ile nie zamierzał podchodzić do tego szczególnie akademicko, próby pociągnięcia kierunku medycznego zdawały się wystarczającą ilością materiału do przerobienia, miał ochotę przyswoić chociażby podstawowe słowa i pojęcia. Zaczynając oczywiście od najważniejszego elementu każdego języka - wulgaryzmów.
Wspomnienie o Sacramento starczyło by towarzysz zyskał sobie jego pełną uwagę. Dla Dylana, który nigdy nie opuścił południowego skrawka Kanady i ledwo pamiętał cokolwiek poza najbliższymi okolicami Toronto, każde najmniejsze wspomnienie odległych miast, krajów i stanów oferowało wgląd w świat, którego nie znał. Przypomnienie o tym jak wiele jeszcze nie wiedział, nie widział i jak ogromną ilość miejsc mógł jeszcze odwiedzić. Jeśli kiedykolwiek odważy się na wyjechanie poza granice Ontario.
Jednak im dalej w las tym mniejsze znaczenie miało to gdzie odbywała się przedstawiana historia, a coraz większe fakt, po raz kolejny tej nocy Gauthier musiał usilnie powstrzymywać się od śmiechu jaka tylko minęło mu pierwsze zaskoczenie. Na koniec opowieści odkaszlnął w pięść by spróbować się uspokoić, chociaż i tak wyrwało mu się niemalże bolesne prychnięcie nosem na wspomnienie o złym towarzystwie w jakie się wpakował. Jego mały stosik mandatów z zamierzchłych czasów śmiał by się nie zgodzić.
- To auto było chociaż tego warte? - upewnił się, wyraźnie nieprzejęty usłyszanym wyznaniem. Oczywiście chciałby się dowiedzieć jak doszło do tego, że Milo, ten sam na którego teraz patrzył, kradł kiedyś samochody, a przynajmniej jeden samochód, jednak to dochodzenie mógł zostawić sobie na inny moment. Już ta opowieść zdawała się sprawiać mu niezwykłe trudności, jeśli oceniać po nerwowym strzelaniu gumki na jego nadgarstku. - Może ostrzegali, ale kto nie marzył o spotkaniu łobuza - westchnął jakby właśnie cofnął się do liceum i kolejny raz oglądał Step Up, wyłącznie "dla fabuły". Chwilowo nieco mocniej przycisnął Milo do swojego boku w ramach krótkiego uścisku, próbując odrobinę go rozluźnić i odwieźć od dalszego strzelania się gumką.
- Dawaj wyzwanie - zadecydował odważnie, nawet bezwiednie unosząc wyżej podbródek jakby udowadniał przed samym sobą, że jest na to gotowy.
Milo Rivera
- Był? Ciekawe czyj - prychną na sugestię jakoby to on wybrał im tę trasę, chociaż urażenie jego zdolności podejmowania sensownych decyzji nie odwiodło go od pomocy przy ustawieniu chłopaka z powrotem na własnych nogach by mogli kontynuować podróż. Tym razem ani myślał o wypuszczeniu go spod ręki, a jeśli to Dylan następnym razem straci grunt pod nogami... cóż, ziemia wołała ich do swojego poziomu już od jakiegoś czasu, nie można było unikać jej wiecznie.
- Co to w ogóle znaczy? Te wasze no... Ch.. Chor... joder? - dopytał, łamiąc sobie język na hiszpańskiej wstawce. Wiedział tylko, że było to coś negatywnego, jednak nic poza tym, a po częstotliwości z jakim słowo docierało do jego uszu chciałby dowiedzieć się czy chodziło bardziej o ogólnie przyjęte pierdolenie czy może było to coś w stylu jebać ci matkę. Im więcej czasu spędzał z Riverą tym bardziej zachęcająca wydawała mu się nauka nowego języka. I o ile nie zamierzał podchodzić do tego szczególnie akademicko, próby pociągnięcia kierunku medycznego zdawały się wystarczającą ilością materiału do przerobienia, miał ochotę przyswoić chociażby podstawowe słowa i pojęcia. Zaczynając oczywiście od najważniejszego elementu każdego języka - wulgaryzmów.
Wspomnienie o Sacramento starczyło by towarzysz zyskał sobie jego pełną uwagę. Dla Dylana, który nigdy nie opuścił południowego skrawka Kanady i ledwo pamiętał cokolwiek poza najbliższymi okolicami Toronto, każde najmniejsze wspomnienie odległych miast, krajów i stanów oferowało wgląd w świat, którego nie znał. Przypomnienie o tym jak wiele jeszcze nie wiedział, nie widział i jak ogromną ilość miejsc mógł jeszcze odwiedzić. Jeśli kiedykolwiek odważy się na wyjechanie poza granice Ontario.
Jednak im dalej w las tym mniejsze znaczenie miało to gdzie odbywała się przedstawiana historia, a coraz większe fakt, po raz kolejny tej nocy Gauthier musiał usilnie powstrzymywać się od śmiechu jaka tylko minęło mu pierwsze zaskoczenie. Na koniec opowieści odkaszlnął w pięść by spróbować się uspokoić, chociaż i tak wyrwało mu się niemalże bolesne prychnięcie nosem na wspomnienie o złym towarzystwie w jakie się wpakował. Jego mały stosik mandatów z zamierzchłych czasów śmiał by się nie zgodzić.
- To auto było chociaż tego warte? - upewnił się, wyraźnie nieprzejęty usłyszanym wyznaniem. Oczywiście chciałby się dowiedzieć jak doszło do tego, że Milo, ten sam na którego teraz patrzył, kradł kiedyś samochody, a przynajmniej jeden samochód, jednak to dochodzenie mógł zostawić sobie na inny moment. Już ta opowieść zdawała się sprawiać mu niezwykłe trudności, jeśli oceniać po nerwowym strzelaniu gumki na jego nadgarstku. - Może ostrzegali, ale kto nie marzył o spotkaniu łobuza - westchnął jakby właśnie cofnął się do liceum i kolejny raz oglądał Step Up, wyłącznie "dla fabuły". Chwilowo nieco mocniej przycisnął Milo do swojego boku w ramach krótkiego uścisku, próbując odrobinę go rozluźnić i odwieźć od dalszego strzelania się gumką.
- Dawaj wyzwanie - zadecydował odważnie, nawet bezwiednie unosząc wyżej podbródek jakby udowadniał przed samym sobą, że jest na to gotowy.
Milo Rivera
-
Don't try me. I'm the kindest rude person You'll ever meet.nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiwhateverpostaćautor
Milo puścił tę uwagę mimo uszu; był zbyt pijany by zweryfikować czyj tak naprawdę był to pomysł, choć prawie na pewno był przekonany, że to w Dylanie obudziła się spontaniczna chęć zwiedzania Toronto nocą. Z podobną gracją zignorował pytanie o auto, bo czuł, że im bardziej ugrzęźnie w tłumaczeniach, tym więcej informacji – zwłaszcza tych, które wolałby zostawić dla siebie – wycieknie przez niekontrolowane gadulstwo. Skoro musiał już być złodziejem, to chciał być przynajmniej takim, który wie co robi i robi to z klasą, a nie takim, który z głupoty i zwykłej chęci przypodobania się komuś, kto miał go w dupie przez większość życia, nawet nie pyta po co.
一 Naprawdę, Dylan? Marzyłeś o spotkaniu łobuza? 一 podchwycił złośliwie i z silnie pobrzmiewającym w głosie niedowierzaniem, a lekko szarpnięty odczepił się od pełnego zestawu gumek i bransoletek wiszących mu na nadgarstku. Wczepił natomiast palce w bluzę pod podwiniętą połą kurtki Gauthiera i posłał mu płaski, bezczelny uśmiech.
I czknął.
一 A, ah. Joder, hmm? 一 przypomniał sobie zaraz i przez moment żuł dolną wargę; dotąd miał wrażenie, jakoby jego małe lingwistyczne wstawki pozostawały niezauważane, zwłaszcza, że sam robił to mimowolnie. 一 U nas w Meksyku joder to synonim przecinka. Takiego bardzo nieeleganckiego, męskiego i chyba najbardziej powszechnego, pojęcia nie mam czy istnieje inne słowo, które w Ensenadzie padałoby z taką częstotliwością.
Albo może po prostu wychowywał się w chujowej dzielnicy. Jedno z dwóch.
一 Ale co ciekawe, w przeciwieństwie do waszych, nasz joder nie ma nic wspólnego z kurwami, pierdoleniem czy czymkolwiek... no, czymkolwiek w tym stylu. Właściwie, to w tym dosłownym znaczeniu jest, hmm, to wcale nie jest przekleństwo. Oznacza irytować, drażnić, robić z siebie debila, i tak po prawdzie to jak teraz o tym wspominam, to chyba wystarczy spojrzeć na mnie. Jestem żywą personifikacją. 一 Tym razem Milo uśmiechnął się szeroko, wzruszył przy tym lekko ramionami, jakby chciał przeprosić, że ten enigmatyczny joder okazał się czymś tak pospolitym.
一 Joder. Jo-der. Joder... no, wiem, że potrafisz 一 zachęcił, palcami wolnej ręki wywijając powietrzu jakieś esy-floresy, które w wyobrażeniu Rivery miały objaśnić zasadę wymowy lepiej niż robił to jego język. Cóż, widać fonetyka w jego wydaniu mogła być również manualna.
❁❁❁
Kilkanaście żałośnie chybotliwych i rozwleczonych metrów dalej Milo wciąż żuł swój policzek od środka i zastanawiał się nad wyzwaniem dla Dylana. Nie chciał marnować okazji i oddelegowywać go do czegoś banalnego (ani czegoś, przy czym zapewne w tym stanie zrobiłby sobie krzywdę w jakiś bardzo kreatywny sposób), nie chciał też płacić mandatu w przypadku co głupszego pomysłu.
一 Zaczekaj, daj odpocząć 一 zażyczył sobie mniej więcej w połowie drogi przez pusty skwer, niedaleko ogrodzonego wysokim i bajecznie kolorowym płotkiem placu zabaw. Poruszanie się w jako-takiej synchronizacji łamanej co raz przez wypadający z rytmu krok było większym wyzwaniem niż mogłoby się wydawać i Milo obiecał sobie uroczyście, że następnym razem szarpnie się na ubera.
Nie miał ochoty siadać, zbyt dobrze wiedział jak szybko przyzwyczajał się do wygody i jak niechętnie z niej rezygnował, dlatego ominął wygiętą esowato ławeczkę i wsparł się koślawo oksiężyc latarnię.
一 Myślałem, że poza pizzą moglibyśmy też... czekaj. Czekaj, co to jest?
Zmrużył oczy w skupieniu, a przez wirujące w powietrzu płatki (których rzecz jasna, Rivera wciąż nie zauważył) i gęstniejącej pod drzewami ciemności potrzebował znacznie dłuższej chwili by rozpoznać w osobliwym kształcie wyjątkowo stary, ale prawdopodobnie wciąż sprawny automat. Nie potrzebował zachęty ani rozważenia, czy samotny marsz na wskroś placu jest dobrym pomysłem. Był jak sroka, która właśnie dostrzegła okazję dnia i już rozplanowała zawczasu w którym miejscu gniazda umieści łup.
Zazwyczaj wrażliwy na naturę Milo zignorował wytyczne niskiego krawężnika obiegającego kwietnik – przeciął go bez wahania kolejnym genialnym skrótem, nawet tego nie zauważając.
A potem stanął przed maszyną, twarzą w twarz z jej szklanym kloszem, albo raczej zawartością, ze wzrokiem ślizgającym się chaotycznie od mechanizmu z korbką na dole aż po tabliczkę ze specyfikacją techniczną na boku, z miną wyrażającą bezbrzeżny zachwyt i uwielbienie.
一 To jest raczej oryginalny Norris 一 oznajmił przyciszonym z przejęcia głosem, gdy Dylan zrównał się z nim pod automatem. 一 Przekładając to na informację w sam raz dla laika, to jest, yhm, coś... porównywalnego do jakiejś limitowanej edycji piłek do kosza.
I to w świetnym, w pełni funkcjonującym stanie, w czym upewnił się po wstępnej obdukcji; Kanada naprawdę zadziwiała go na każdym kroku. W Ensenadzie czy gdziekolwiek w Stanach, taki święty Graal amatorów urządzeń z minionej epoki już dawno zostałby albo wymontowany i skradziony, albo zniszczony przez jakiegoś wandala z chowu wsobnego.
Milo przesunął palcem po tabliczce nad korbką; 25¢.
一 Więc mają tu... och, popatrz, szklane kulki! Kiedyś zbierałem, nie wiem co... Dylan. 一 Rivera spoważniał i nagle utkwił w mężczyźnie wzrok pełen oczekiwania. Mrugnął na zbłąkany płatek śniegu, który oprószył mu się z rzęsy. 一 Mam nadzieję, że masz dwadzieścia pięć centów, bo to jest twoje zadanie. Chcę szklaną kulkę z tego automatu. Teraz.
Dylan Gauthier
一 Naprawdę, Dylan? Marzyłeś o spotkaniu łobuza? 一 podchwycił złośliwie i z silnie pobrzmiewającym w głosie niedowierzaniem, a lekko szarpnięty odczepił się od pełnego zestawu gumek i bransoletek wiszących mu na nadgarstku. Wczepił natomiast palce w bluzę pod podwiniętą połą kurtki Gauthiera i posłał mu płaski, bezczelny uśmiech.
I czknął.
一 A, ah. Joder, hmm? 一 przypomniał sobie zaraz i przez moment żuł dolną wargę; dotąd miał wrażenie, jakoby jego małe lingwistyczne wstawki pozostawały niezauważane, zwłaszcza, że sam robił to mimowolnie. 一 U nas w Meksyku joder to synonim przecinka. Takiego bardzo nieeleganckiego, męskiego i chyba najbardziej powszechnego, pojęcia nie mam czy istnieje inne słowo, które w Ensenadzie padałoby z taką częstotliwością.
Albo może po prostu wychowywał się w chujowej dzielnicy. Jedno z dwóch.
一 Ale co ciekawe, w przeciwieństwie do waszych, nasz joder nie ma nic wspólnego z kurwami, pierdoleniem czy czymkolwiek... no, czymkolwiek w tym stylu. Właściwie, to w tym dosłownym znaczeniu jest, hmm, to wcale nie jest przekleństwo. Oznacza irytować, drażnić, robić z siebie debila, i tak po prawdzie to jak teraz o tym wspominam, to chyba wystarczy spojrzeć na mnie. Jestem żywą personifikacją. 一 Tym razem Milo uśmiechnął się szeroko, wzruszył przy tym lekko ramionami, jakby chciał przeprosić, że ten enigmatyczny joder okazał się czymś tak pospolitym.
一 Joder. Jo-der. Joder... no, wiem, że potrafisz 一 zachęcił, palcami wolnej ręki wywijając powietrzu jakieś esy-floresy, które w wyobrażeniu Rivery miały objaśnić zasadę wymowy lepiej niż robił to jego język. Cóż, widać fonetyka w jego wydaniu mogła być również manualna.
Kilkanaście żałośnie chybotliwych i rozwleczonych metrów dalej Milo wciąż żuł swój policzek od środka i zastanawiał się nad wyzwaniem dla Dylana. Nie chciał marnować okazji i oddelegowywać go do czegoś banalnego (ani czegoś, przy czym zapewne w tym stanie zrobiłby sobie krzywdę w jakiś bardzo kreatywny sposób), nie chciał też płacić mandatu w przypadku co głupszego pomysłu.
一 Zaczekaj, daj odpocząć 一 zażyczył sobie mniej więcej w połowie drogi przez pusty skwer, niedaleko ogrodzonego wysokim i bajecznie kolorowym płotkiem placu zabaw. Poruszanie się w jako-takiej synchronizacji łamanej co raz przez wypadający z rytmu krok było większym wyzwaniem niż mogłoby się wydawać i Milo obiecał sobie uroczyście, że następnym razem szarpnie się na ubera.
Nie miał ochoty siadać, zbyt dobrze wiedział jak szybko przyzwyczajał się do wygody i jak niechętnie z niej rezygnował, dlatego ominął wygiętą esowato ławeczkę i wsparł się koślawo o
一 Myślałem, że poza pizzą moglibyśmy też... czekaj. Czekaj, co to jest?
Zmrużył oczy w skupieniu, a przez wirujące w powietrzu płatki (których rzecz jasna, Rivera wciąż nie zauważył) i gęstniejącej pod drzewami ciemności potrzebował znacznie dłuższej chwili by rozpoznać w osobliwym kształcie wyjątkowo stary, ale prawdopodobnie wciąż sprawny automat. Nie potrzebował zachęty ani rozważenia, czy samotny marsz na wskroś placu jest dobrym pomysłem. Był jak sroka, która właśnie dostrzegła okazję dnia i już rozplanowała zawczasu w którym miejscu gniazda umieści łup.
Zazwyczaj wrażliwy na naturę Milo zignorował wytyczne niskiego krawężnika obiegającego kwietnik – przeciął go bez wahania kolejnym genialnym skrótem, nawet tego nie zauważając.
A potem stanął przed maszyną, twarzą w twarz z jej szklanym kloszem, albo raczej zawartością, ze wzrokiem ślizgającym się chaotycznie od mechanizmu z korbką na dole aż po tabliczkę ze specyfikacją techniczną na boku, z miną wyrażającą bezbrzeżny zachwyt i uwielbienie.
一 To jest raczej oryginalny Norris 一 oznajmił przyciszonym z przejęcia głosem, gdy Dylan zrównał się z nim pod automatem. 一 Przekładając to na informację w sam raz dla laika, to jest, yhm, coś... porównywalnego do jakiejś limitowanej edycji piłek do kosza.
I to w świetnym, w pełni funkcjonującym stanie, w czym upewnił się po wstępnej obdukcji; Kanada naprawdę zadziwiała go na każdym kroku. W Ensenadzie czy gdziekolwiek w Stanach, taki święty Graal amatorów urządzeń z minionej epoki już dawno zostałby albo wymontowany i skradziony, albo zniszczony przez jakiegoś wandala z chowu wsobnego.
Milo przesunął palcem po tabliczce nad korbką; 25¢.
一 Więc mają tu... och, popatrz, szklane kulki! Kiedyś zbierałem, nie wiem co... Dylan. 一 Rivera spoważniał i nagle utkwił w mężczyźnie wzrok pełen oczekiwania. Mrugnął na zbłąkany płatek śniegu, który oprószył mu się z rzęsy. 一 Mam nadzieję, że masz dwadzieścia pięć centów, bo to jest twoje zadanie. Chcę szklaną kulkę z tego automatu. Teraz.
Dylan Gauthier
-
But don't you worry there's no hurry for tomorrow 'cause today's still youngnieobecnośćniewątki 18+takzaimkiona/jejpostaćautor
Zaimprowizowana lekcja językowa była znacznie bardziej rozwinięta niż by się tego spodziewał i przez następne kilka minut mamrotał pod nosem te dwie obce sylaby jak zacięta płyta, na wpół świadomie próbując wyćwiczyć wymowę zgodnie z instrukcjami, zarówno werbalnymi jak i gestykulowanymi. W międzyczasie zdążył wyczyścić pamięć podręczną i tym samym zapomnieć o fakcie, że cały ten czas wyczekiwał aż Milo pokona tragicznie trudne zadanie wymyślenia mu wyzwania. Jedyne na czym się w tej chwili skupiał to plączący się język i niekończąca się droga przed nimi. Naprawdę, jak długi mógł być ten park? W jego odczuciu równie dobrze mogliby już przejść na wskroś całe Toronto i za moment znaleźć się pod drzwiami jego domu rodzinnego. Ciekawe czy jego ojciec byłby na tyle łaskawy by także zaoferować im ćwiartkę zimnej pizzy.
Zgodnie z życzeniem wypuścił Milo spod ramienia i sam prawie pocałował przy tym ziemię, kiedy jego podpórka nagle poszła oprzeć się o pobliski słup. Machając rękami jak niedorobiony bocian zrobił kilka kroków w przód by odzyskać równowagę, a gdy ponownie triumfalnie podniósł się do pionu, jego towarzysz niedoli był już kilka metrów dalej, depcząc bogu ducha winne kwiatki.
- Ej czekaj - powiedział zdecydowanie zbyt cicho by jakkolwiek wpłynąć na tempo Rivery, wyraźnie posiadającego nową misję życiową. Dylan zmarszczył czoło, w skupieniu obierając nowy kierunek - taki który nie wymagał pod niego przechodzenia przed krawężnik - i ruszając za Milo okrężną drogą, po drodze odbijając się od stojących mu na drodze drzew jak piłeczka pingpongowa. Poruszanie się z prowizoryczną kulą pod ręką zdecydowanie wychodziło mu lepiej, a przede wszystkim zmuszało go do odrobinę większej ostrożności. Teraz? Jeśli skończył tę podróż z kilkoma zielonymi igiełkami zaplątanymi w grzywkę to było to wyłącznie między nim a drzewami. W pełni nonszalancji po sukcesywnym przetransportowaniu się z punktu A do punktu B, oparł się ramieniem o bok starego automatu, który tak bardzo przyciągnął uwagę Milo.
- Na co ci limitowane piłki do kosza? - mruknął, marszcząc nos. Nikomu nie były potrzebne limitowane piłki do kosza. - Dopóki mają w sobie dość powietrza żeby dało się nimi kozłować to każda piłka się nada - zapodał mu małą lekcję prawdziwego koszykarza, jednocześnie dając znać, ze wciąż nie do końca pojmuje jego analogię, a tym bardziej jego entuzjazm. Chociaż nie musiał go rozumieć by być w stanie docenić radość wylewającą się z niego niemalże fizycznie wyczuwalnymi falami. - Szybciej jakieś naprawdę porządne ołówki - zaproponował lepszą opcję, którą był w stanie samemu zrozumieć, nie odrywając wzroku od zaintrygowanego swoim odkryciem chłopaka. Sama maszyna była znacznie mniej interesująca niż fakt, że oczy Rivery zdawały się błyszczeć jak gwiazdy na bezchmurnym niebie kiedy oglądał swój skarb, będący zapewne kupą złomu dla wielu innych przechodniów mijających ten skwer codziennie. Sam pewnie by tak go nazwał jakby był tam sam, jednak jego perspektywa została bezpowrotnie zmieniona. Przestarzała skrzynka wyraźnie była ósmym cudem świata.
- Ja? - upewnił się, przykładając palec wskazujący do piersi, jakby w okolicy znajdował się cały tłum innych Dylanów. Złapał z nim kontakt wzrokowy wyczekując z wstrzymanym powietrzem dalszych instrukcji, na koniec kiwając głową i wręcz podnosząc rękę do salutu. - Już się robi, sir - odparł automatycznie na bardzo stanowcze polecenie, ignorując delikatne szarpnięcie w klatce piersiowej na zmianę w barwie głosu Milo. Był zbyt zajęty klepaniem się po kieszeniach, żeby rozważać cokolwiek tak abstrakcyjnego jak dziwne reakcje własnego organizmu. Sprawdził portfel i z niezadowoleniem schował go z powrotem do tylnej kieszeni spodni, potem kieszeń bluzy, a na koniec w nadziei wywrócił do góry nogami obie przednie kieszenie jeansów. Migający w kąciku oka, obracający się w powietrzu krążek wyfrunął w górę, po czym z cichym brzękiem opadł na kamienne podłoże, ginąc w cienkiej warstwie śniegu. A zaraz za nim poleciał i Dylan, lądujący na czworaka i z pełnym oddaniem przeszukujący grudki ziemi przemieszane ze śnieżynkami, aż nie poczuł w zmarzniętych palcach drobnego metalu. Podnosząc się na kolana wytarł go o bluzę, dla efektu chuchając na krążek by dobrze go wypolerować, i z dumą podniósł go w dwóch palcach w stronę Milo. - Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem - podsumował całą dwudziestopięciocentową eskapadę, oddając mu honor faktycznego wydobywania kulki z automatu.
Milo Rivera
Zgodnie z życzeniem wypuścił Milo spod ramienia i sam prawie pocałował przy tym ziemię, kiedy jego podpórka nagle poszła oprzeć się o pobliski słup. Machając rękami jak niedorobiony bocian zrobił kilka kroków w przód by odzyskać równowagę, a gdy ponownie triumfalnie podniósł się do pionu, jego towarzysz niedoli był już kilka metrów dalej, depcząc bogu ducha winne kwiatki.
- Ej czekaj - powiedział zdecydowanie zbyt cicho by jakkolwiek wpłynąć na tempo Rivery, wyraźnie posiadającego nową misję życiową. Dylan zmarszczył czoło, w skupieniu obierając nowy kierunek - taki który nie wymagał pod niego przechodzenia przed krawężnik - i ruszając za Milo okrężną drogą, po drodze odbijając się od stojących mu na drodze drzew jak piłeczka pingpongowa. Poruszanie się z prowizoryczną kulą pod ręką zdecydowanie wychodziło mu lepiej, a przede wszystkim zmuszało go do odrobinę większej ostrożności. Teraz? Jeśli skończył tę podróż z kilkoma zielonymi igiełkami zaplątanymi w grzywkę to było to wyłącznie między nim a drzewami. W pełni nonszalancji po sukcesywnym przetransportowaniu się z punktu A do punktu B, oparł się ramieniem o bok starego automatu, który tak bardzo przyciągnął uwagę Milo.
- Na co ci limitowane piłki do kosza? - mruknął, marszcząc nos. Nikomu nie były potrzebne limitowane piłki do kosza. - Dopóki mają w sobie dość powietrza żeby dało się nimi kozłować to każda piłka się nada - zapodał mu małą lekcję prawdziwego koszykarza, jednocześnie dając znać, ze wciąż nie do końca pojmuje jego analogię, a tym bardziej jego entuzjazm. Chociaż nie musiał go rozumieć by być w stanie docenić radość wylewającą się z niego niemalże fizycznie wyczuwalnymi falami. - Szybciej jakieś naprawdę porządne ołówki - zaproponował lepszą opcję, którą był w stanie samemu zrozumieć, nie odrywając wzroku od zaintrygowanego swoim odkryciem chłopaka. Sama maszyna była znacznie mniej interesująca niż fakt, że oczy Rivery zdawały się błyszczeć jak gwiazdy na bezchmurnym niebie kiedy oglądał swój skarb, będący zapewne kupą złomu dla wielu innych przechodniów mijających ten skwer codziennie. Sam pewnie by tak go nazwał jakby był tam sam, jednak jego perspektywa została bezpowrotnie zmieniona. Przestarzała skrzynka wyraźnie była ósmym cudem świata.
- Ja? - upewnił się, przykładając palec wskazujący do piersi, jakby w okolicy znajdował się cały tłum innych Dylanów. Złapał z nim kontakt wzrokowy wyczekując z wstrzymanym powietrzem dalszych instrukcji, na koniec kiwając głową i wręcz podnosząc rękę do salutu. - Już się robi, sir - odparł automatycznie na bardzo stanowcze polecenie, ignorując delikatne szarpnięcie w klatce piersiowej na zmianę w barwie głosu Milo. Był zbyt zajęty klepaniem się po kieszeniach, żeby rozważać cokolwiek tak abstrakcyjnego jak dziwne reakcje własnego organizmu. Sprawdził portfel i z niezadowoleniem schował go z powrotem do tylnej kieszeni spodni, potem kieszeń bluzy, a na koniec w nadziei wywrócił do góry nogami obie przednie kieszenie jeansów. Migający w kąciku oka, obracający się w powietrzu krążek wyfrunął w górę, po czym z cichym brzękiem opadł na kamienne podłoże, ginąc w cienkiej warstwie śniegu. A zaraz za nim poleciał i Dylan, lądujący na czworaka i z pełnym oddaniem przeszukujący grudki ziemi przemieszane ze śnieżynkami, aż nie poczuł w zmarzniętych palcach drobnego metalu. Podnosząc się na kolana wytarł go o bluzę, dla efektu chuchając na krążek by dobrze go wypolerować, i z dumą podniósł go w dwóch palcach w stronę Milo. - Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem - podsumował całą dwudziestopięciocentową eskapadę, oddając mu honor faktycznego wydobywania kulki z automatu.
Milo Rivera
-
Don't try me. I'm the kindest rude person You'll ever meet.nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiwhateverpostaćautor
Dylan nie mógł tego wiedzieć (choć akurat Milo powinien był przynajmniej pobieżnie kojarzyć) – możliwe natomiast, że gdyby zajrzał jutro na googlowskie mapy i prześledził ich przemarsz przez park zauważyłby, że w istocie nie był to żaden skrót, a droga przez park wręcz podwoiła odległość jaką mieliby do pokonania, gdyby na skrzyżowaniu w linii prostej poszli w stronę Parkdale. Problematyka miejskiej topografii nie była w tym momencie priorytetem Rivery; był nim automat pełen bajecznie kolorowych kulek.
一 Piłki do ko... no bo, yh, myślałem... 一 wymamrotał, czując, że metafora jasna i oczywista jeszcze parę sekund temu stała się nagle zbyt zawiła by mógł jej wybronić. Sam zresztą nie pamiętał o co mu chodziło, więc kiedy Dylan dobrotliwie przyszedł z pomocą i zasugerował wersję z naprawdę porządnymi ołówkami Milo pokiwał skwapliwie głową tak, jakby od samego początku dokładnie to miał na myśli. 一 Ołówki. Właśnie, jak z ołówkami.
Wymamrotał coś jeszcze, ale było to niezbyt komunikatywne z racji, że Rivera cały był teraz przyklejony do automatu jak małe dziecko i ani mu się widziało, aby wypuścić go z rąk w najbliższym czasie. Czuł, że urządzenie potrzebuje teraz jego protekcji, przez głowę przeszło mu nawet, że powinien mieć gdzieś – w którejś kieszeni na pewno! – śrubokręt, więc może nawet udałoby mu się wykręcić je z podstawy i zabrać do domu, jednak po gorączkowej serii oklepań po piersi, biodrach i tyłku zrozumiał, że to była jedna z tych rzadkich okazji, kiedy wyjątkowo nie miał przy sobie narzędzi.
Z tego powodu w ułamku sekundy uleciała z niego wesołość i cały Rivera po trochu oklapł w entuzjazmie.
一 Wyobrażasz sobie, że nie mam nawet śrubokrętu? 一 prychnął gorzko, ze wzrokiem wbitym nieruchomo w ogołocone kępy śnieguliczki. 一 Myślałem, że będę mógł go zabrać ze sobą, ale nie wziąłem głupiego śrubokrętu! 一 poskarżył się z tak autentycznym żalem, że nie należało mieć złudzeń: Milo naprawdę planował przetransportować maszynę z parku, choć nie wziął pod uwagę, że niezdolność wykręcenia automatu była niczym w obliczu ciężaru, jakiego sam by nie uniósł.
一 Rozumiesz? Ja! Bez... nie, to bez sensu. Ty pewnie nie masz, co? No, to będę musiał go teraz zostawić tu całkiem samego, żeby przerdzewiał, albo... albo ktoś go straumatyzował jakimś chujowym graffiti, albo... och, znalazłeś?
Cały proces dramatycznego przeczesywania podeschłego listowia w poszukiwaniu zagubionej ćwierćdolarówki Milo przejojczył i przebiadolił, wyraźnie się jednak rozpogodził jak tylko Gauthier osłodził mu niedolę obietnicą nagrody. I możliwości jej samodzielnego wywalczenia, na co Rivera wreszcie odkleił się od maszyny i przykucnął zaraz obok Dylana, poniekąd dlatego, że nie dałby rady utrzymać się na nogach bez wsparcia.
一 Ale na pewno? 一 zapytał jeszcze dla pewności, tak, jakby dostał nie przybrudzoną monetę, a kluczyki do nowego Porsche. W ramach podziękowania skróconego przez niecierpliwość, Milo uśmiechnął się szeroko aż zapiekły policzki i nie czekając (bo nie daj boże Dylan zmieniłby zdanie) wpasował krążek w mechanizm, który zwolnił blokadę i pozwolił mu zakręcić korbką.
Coś brzdąknęło, coś strzeliło w środku, kulki rozdzwoniły się o siebie i szybko znieruchomiały jak przedtem, ale nic się nie wydarzyło.
W kompletnej ciszy i nabożnym skupieniu Rivera patrzył szeroko otwartymi oczami w pustą szufladkę, pod którą wciąż trzymał wyciągnięte ręce i czekał. Czekał uparcie i z przygryzioną wargą, bo nie wierzył, że jakiekolwiek urządzenie mogłoby kiedykolwiek sprawić mu przykrość. Nie pomylił się.
Być może w nagrodę za cierpliwość automat wydał nie jedną a dwie kulki, niewiele większe od przeciętnej landrynki, w dwóch różnych kolorach. Jedna z nich posiadała bodaj wszystkie odcienie błękitu jakie Rivera widział w swoim życiu, niektóre łudząco przypominające kolor oczu Dylana.
一 Ta jest moja 一 zdecydował natychmiast, bez żadnego tłumaczenia i dyskusji schował niebieską do kieszeni. 一 A ta dla ciebie. Tylko nie przepierdol na głupoty, hmm?
Nie chciał tłumaczyć się z powodu, dla którego wystarczyło jedno spojrzenie na szkiełko aby całym sercem zapragnął zatrzymać je dla siebie. To była kwestia potrzeby innej niż chwilowy kaprys, bo nawet teraz, gdy Rivera obracał rozgrzewającą się od jego ciała kulką w kieszeni czuł, jakby ten jeden raz przynajmniej trochę udało mu się bezkarnie oszukać cały świat.
I trochę tak, jakby dotykał czegoś innego niż samo szkło.
一 Więc... może pyta... ej. Ej, ale CO TO JEST?! 一 urwał nagle, wpatrzony w ten sam parkowy zagajniczek krzewów i małych drzewek, mrugając jednak jakby coś wpadło mu do oka. Dopiero zauważył, że tym, od czego odpędzał się przez pół wieczora były puchate, zimne płatki rozpuszczające się zaraz po zetknięciu ze skórą.
Stercząc na środku chodnika i z zadartą głową Rivera po raz pierwszy w życiu widział jak wygląda prawdziwy śnieg i choć pchał mu się do oczu, osiadał na rzęsach sklejając je wilgocią jak piórka – nie potrafił oderwać wzroku.
Gdyby teraz się rozpłakał, może nawet nikt by nie zauważył.
Dylan Gauthier
一 Piłki do ko... no bo, yh, myślałem... 一 wymamrotał, czując, że metafora jasna i oczywista jeszcze parę sekund temu stała się nagle zbyt zawiła by mógł jej wybronić. Sam zresztą nie pamiętał o co mu chodziło, więc kiedy Dylan dobrotliwie przyszedł z pomocą i zasugerował wersję z naprawdę porządnymi ołówkami Milo pokiwał skwapliwie głową tak, jakby od samego początku dokładnie to miał na myśli. 一 Ołówki. Właśnie, jak z ołówkami.
Wymamrotał coś jeszcze, ale było to niezbyt komunikatywne z racji, że Rivera cały był teraz przyklejony do automatu jak małe dziecko i ani mu się widziało, aby wypuścić go z rąk w najbliższym czasie. Czuł, że urządzenie potrzebuje teraz jego protekcji, przez głowę przeszło mu nawet, że powinien mieć gdzieś – w którejś kieszeni na pewno! – śrubokręt, więc może nawet udałoby mu się wykręcić je z podstawy i zabrać do domu, jednak po gorączkowej serii oklepań po piersi, biodrach i tyłku zrozumiał, że to była jedna z tych rzadkich okazji, kiedy wyjątkowo nie miał przy sobie narzędzi.
Z tego powodu w ułamku sekundy uleciała z niego wesołość i cały Rivera po trochu oklapł w entuzjazmie.
一 Wyobrażasz sobie, że nie mam nawet śrubokrętu? 一 prychnął gorzko, ze wzrokiem wbitym nieruchomo w ogołocone kępy śnieguliczki. 一 Myślałem, że będę mógł go zabrać ze sobą, ale nie wziąłem głupiego śrubokrętu! 一 poskarżył się z tak autentycznym żalem, że nie należało mieć złudzeń: Milo naprawdę planował przetransportować maszynę z parku, choć nie wziął pod uwagę, że niezdolność wykręcenia automatu była niczym w obliczu ciężaru, jakiego sam by nie uniósł.
一 Rozumiesz? Ja! Bez... nie, to bez sensu. Ty pewnie nie masz, co? No, to będę musiał go teraz zostawić tu całkiem samego, żeby przerdzewiał, albo... albo ktoś go straumatyzował jakimś chujowym graffiti, albo... och, znalazłeś?
Cały proces dramatycznego przeczesywania podeschłego listowia w poszukiwaniu zagubionej ćwierćdolarówki Milo przejojczył i przebiadolił, wyraźnie się jednak rozpogodził jak tylko Gauthier osłodził mu niedolę obietnicą nagrody. I możliwości jej samodzielnego wywalczenia, na co Rivera wreszcie odkleił się od maszyny i przykucnął zaraz obok Dylana, poniekąd dlatego, że nie dałby rady utrzymać się na nogach bez wsparcia.
一 Ale na pewno? 一 zapytał jeszcze dla pewności, tak, jakby dostał nie przybrudzoną monetę, a kluczyki do nowego Porsche. W ramach podziękowania skróconego przez niecierpliwość, Milo uśmiechnął się szeroko aż zapiekły policzki i nie czekając (bo nie daj boże Dylan zmieniłby zdanie) wpasował krążek w mechanizm, który zwolnił blokadę i pozwolił mu zakręcić korbką.
Coś brzdąknęło, coś strzeliło w środku, kulki rozdzwoniły się o siebie i szybko znieruchomiały jak przedtem, ale nic się nie wydarzyło.
W kompletnej ciszy i nabożnym skupieniu Rivera patrzył szeroko otwartymi oczami w pustą szufladkę, pod którą wciąż trzymał wyciągnięte ręce i czekał. Czekał uparcie i z przygryzioną wargą, bo nie wierzył, że jakiekolwiek urządzenie mogłoby kiedykolwiek sprawić mu przykrość. Nie pomylił się.
Być może w nagrodę za cierpliwość automat wydał nie jedną a dwie kulki, niewiele większe od przeciętnej landrynki, w dwóch różnych kolorach. Jedna z nich posiadała bodaj wszystkie odcienie błękitu jakie Rivera widział w swoim życiu, niektóre łudząco przypominające kolor oczu Dylana.
一 Ta jest moja 一 zdecydował natychmiast, bez żadnego tłumaczenia i dyskusji schował niebieską do kieszeni. 一 A ta dla ciebie. Tylko nie przepierdol na głupoty, hmm?
Nie chciał tłumaczyć się z powodu, dla którego wystarczyło jedno spojrzenie na szkiełko aby całym sercem zapragnął zatrzymać je dla siebie. To była kwestia potrzeby innej niż chwilowy kaprys, bo nawet teraz, gdy Rivera obracał rozgrzewającą się od jego ciała kulką w kieszeni czuł, jakby ten jeden raz przynajmniej trochę udało mu się bezkarnie oszukać cały świat.
I trochę tak, jakby dotykał czegoś innego niż samo szkło.
一 Więc... może pyta... ej. Ej, ale CO TO JEST?! 一 urwał nagle, wpatrzony w ten sam parkowy zagajniczek krzewów i małych drzewek, mrugając jednak jakby coś wpadło mu do oka. Dopiero zauważył, że tym, od czego odpędzał się przez pół wieczora były puchate, zimne płatki rozpuszczające się zaraz po zetknięciu ze skórą.
Stercząc na środku chodnika i z zadartą głową Rivera po raz pierwszy w życiu widział jak wygląda prawdziwy śnieg i choć pchał mu się do oczu, osiadał na rzęsach sklejając je wilgocią jak piórka – nie potrafił oderwać wzroku.
Gdyby teraz się rozpłakał, może nawet nikt by nie zauważył.
Dylan Gauthier
-
But don't you worry there's no hurry for tomorrow 'cause today's still youngnieobecnośćniewątki 18+takzaimkiona/jejpostaćautor
Gdyby Dylan posiadał odrobinę więcej sensu, od razu wyperswadowałby Milo ambitny plan porwania maszyny z kulkami z publicznego parku, zapewne pod samym nosem kamer monitoringu miejskiego. Jednakże gdyby Dylan posiadał odrobinę więcej sensu zapewne w ogóle nie znaleźli się w tej sytuacji, nie zboczyliby z wydeptanej trasy przez główne ulice miasta, mające bezpiecznie doprowadzić ich do mieszkania Rivery. I do wczorajszej pizzy. Zły Wilk, będący w ich bajce wyłącznie metaforą ilości wlanych w siebie napojów alkoholowych, dał radę skusić ich do niekończącej się wędrówki i, prawdę mówiąc, wraz z uciekającym czasem Gauthier tracił także potrzebę pospiechu. Cel ginął mu za mgłą rozpitego umysłu, za ścianą osypanych warstwą śniegu krzaków, zamykając go w tu i teraz, które łapało całą jego uwagę. Desperacko poszukując monety przegapił lwią część przemówienia przyklejonego do maszyny Milo, jednak wystarczyło mu złapanie końcówki żeby wywnioskować w czym leżał problem. Rzucił okiem na automat, wydął dolną wargę w wyrazie smutku względem całej tej beznadziejnej sytuacji i w ramach pocieszenia poklepał Milo po udzie.
- Tu jest jego miejsce. Wciąż możesz go odwiedzać? - spróbował bez większego przekonania zaoferować mu kompromis, po czym podjął się podnoszenia z kolan. Bezskutecznie. Podeszwa trampka ślizgnęła się na mokrych od śniegu liściach i musiał pomóc sobie ręką by nie złamać sobie nosa o chodnik. Westchnął ciężko, marszcząc brwi i tymczasowo rezygnując z dalszych prób, akceptując swoje tymczasowe miejsce na ziemi. Miał stamtąd przynajmniej całkiem dobry widok na cały proces wygrzebywania z maszyny kolorowych kulek.
- Na pewno - potwierdził jeszcze całkowicie poważnym i zdecydowanym tonem, a otrzymany w zamian uśmiech był wszystkim o co mógłby prosić. Sprawianie innym radości, a zwłaszcza takiej czystej, szczerej radości, dawało mu więcej satysfakcji niż jakiekolwiek personalne osiągnięcia czy przyziemne przyjemności. Chciał widzieć ten uśmiech częściej i zamierzał do tego doprowadzić.
Pojawienie się drugiej, gratisowej kulki wzięło go z zaskoczenia dość by wydał z siebie niekontrolowany okrzyk radości, unosząc ręce do góry w geście triumfu. Wygrali! Nie wiedział z kim, ani jakie dokładnie były zasady gry, ale właśnie ją wygrali i tę radość dała radę przebić tylko hojna oferta by zachował jeden z fantów. Wyciągnął dłoń przed siebie, podtrzymując ją drugą by w pełni ją ustabilizować i bezpiecznie przyjąć niewielką szklaną kulkę, na pierwszy rzut wyglądającą jakby w jej wnętrzu rozlała się płynna, ciemnopomarańczowa magma. Przetoczył ją w tę i z powrotem na prostej dłoni, obserwując wzorki z fascynacją i dopiero teraz przypominając sobie zamierzchłe czasy grania w kulki z rodzeństwem. Nie miał pojęcia gdzie znajdowało się pudełeczko pełne wielokolorowych kuleczek, ale planował je znaleźć przy następnej wizycie w domu rodzinnym. O ile będzie o tym pamiętał.
- Dziękuję. Będę o nią dbać. Nazywa się Oli. Bo... Milo... ale od tyłu... Oli. A "m" jest nieme bo to ten... to po francusku - poinformował go, uśmiechając się szeroko, dumny z wybranego imienia. Schował kuleczkę do tej samej kieszeni, z której wcześniej wytrzepał niezbędne grosze i po raz kolejny szykował się do ambitnej próby spionowania się, kiedy krzyk Rivery zjeżył mu włosy na karku. Nie było to pytanie, które chciał usłyszeć w środku pustego parku. Właśnie, w teorii pustego.
- CO?! - dopytał w panice i odwrócił się wokół własnej osi dość gwałtownie by z kolan wylądować na tyłku. Rozejrzał się po ścianie drzew, starając się dostrzec cokolwiek mogącego wywołać taką reakcję. Poprzednim razem był to tylko niegroźny automat z kulkami, ale skąd mógł mieć pewność, że nic im nie groziło? Patrzył najpierw w dół, potem w górę, zadzierając głowę tak jak towarzysz, licząc że to rozjaśni mu trochę sytuację. I rozjaśniło, chociaż jednocześnie także bardziej go zdezorientowało.
- To... że... Że śnieg? - upewnił się. - Chyba śnieg - dodał w zamyśleniu i testowo wystawił język, żeby pozwolić kilku zimnym płatkom się na nim rozpuścić. Zwykle nie wątpiłby w coś tak oczywistego, jednak niepewność Milo dała mu do myślenia. - Śnieg - zadecydował już w całkowicie pewny swojej oceny. - Nie miało jeszcze padać, ale czasem nie przewidzisz. Przynajmniej święta będą białe - wzruszył ramionami i za trzecią próbą, chociaż chwiejną i niezbyt skoordynowaną oraz wymagającą wsparcia ze strony starej maszyny, dał radę stanąć na równe nogi. Rozejrzał się po ginącym pod coraz grubszą warstwą śniegu trawniku i ze złowieszczym uśmiechem cisnącym się na usta podszedł bliżej, by zgarnąć świeży puch w już i tak zmarznięte dłonie. Odwracając się z powrotem w stronę kumpla wymodelował zgrabną, zbitą kulkę i z zamachem godnym profesjonalnego miotacza rzucił mu śnieżką prosto w twarz.
Milo Rivera
- Tu jest jego miejsce. Wciąż możesz go odwiedzać? - spróbował bez większego przekonania zaoferować mu kompromis, po czym podjął się podnoszenia z kolan. Bezskutecznie. Podeszwa trampka ślizgnęła się na mokrych od śniegu liściach i musiał pomóc sobie ręką by nie złamać sobie nosa o chodnik. Westchnął ciężko, marszcząc brwi i tymczasowo rezygnując z dalszych prób, akceptując swoje tymczasowe miejsce na ziemi. Miał stamtąd przynajmniej całkiem dobry widok na cały proces wygrzebywania z maszyny kolorowych kulek.
- Na pewno - potwierdził jeszcze całkowicie poważnym i zdecydowanym tonem, a otrzymany w zamian uśmiech był wszystkim o co mógłby prosić. Sprawianie innym radości, a zwłaszcza takiej czystej, szczerej radości, dawało mu więcej satysfakcji niż jakiekolwiek personalne osiągnięcia czy przyziemne przyjemności. Chciał widzieć ten uśmiech częściej i zamierzał do tego doprowadzić.
Pojawienie się drugiej, gratisowej kulki wzięło go z zaskoczenia dość by wydał z siebie niekontrolowany okrzyk radości, unosząc ręce do góry w geście triumfu. Wygrali! Nie wiedział z kim, ani jakie dokładnie były zasady gry, ale właśnie ją wygrali i tę radość dała radę przebić tylko hojna oferta by zachował jeden z fantów. Wyciągnął dłoń przed siebie, podtrzymując ją drugą by w pełni ją ustabilizować i bezpiecznie przyjąć niewielką szklaną kulkę, na pierwszy rzut wyglądającą jakby w jej wnętrzu rozlała się płynna, ciemnopomarańczowa magma. Przetoczył ją w tę i z powrotem na prostej dłoni, obserwując wzorki z fascynacją i dopiero teraz przypominając sobie zamierzchłe czasy grania w kulki z rodzeństwem. Nie miał pojęcia gdzie znajdowało się pudełeczko pełne wielokolorowych kuleczek, ale planował je znaleźć przy następnej wizycie w domu rodzinnym. O ile będzie o tym pamiętał.
- Dziękuję. Będę o nią dbać. Nazywa się Oli. Bo... Milo... ale od tyłu... Oli. A "m" jest nieme bo to ten... to po francusku - poinformował go, uśmiechając się szeroko, dumny z wybranego imienia. Schował kuleczkę do tej samej kieszeni, z której wcześniej wytrzepał niezbędne grosze i po raz kolejny szykował się do ambitnej próby spionowania się, kiedy krzyk Rivery zjeżył mu włosy na karku. Nie było to pytanie, które chciał usłyszeć w środku pustego parku. Właśnie, w teorii pustego.
- CO?! - dopytał w panice i odwrócił się wokół własnej osi dość gwałtownie by z kolan wylądować na tyłku. Rozejrzał się po ścianie drzew, starając się dostrzec cokolwiek mogącego wywołać taką reakcję. Poprzednim razem był to tylko niegroźny automat z kulkami, ale skąd mógł mieć pewność, że nic im nie groziło? Patrzył najpierw w dół, potem w górę, zadzierając głowę tak jak towarzysz, licząc że to rozjaśni mu trochę sytuację. I rozjaśniło, chociaż jednocześnie także bardziej go zdezorientowało.
- To... że... Że śnieg? - upewnił się. - Chyba śnieg - dodał w zamyśleniu i testowo wystawił język, żeby pozwolić kilku zimnym płatkom się na nim rozpuścić. Zwykle nie wątpiłby w coś tak oczywistego, jednak niepewność Milo dała mu do myślenia. - Śnieg - zadecydował już w całkowicie pewny swojej oceny. - Nie miało jeszcze padać, ale czasem nie przewidzisz. Przynajmniej święta będą białe - wzruszył ramionami i za trzecią próbą, chociaż chwiejną i niezbyt skoordynowaną oraz wymagającą wsparcia ze strony starej maszyny, dał radę stanąć na równe nogi. Rozejrzał się po ginącym pod coraz grubszą warstwą śniegu trawniku i ze złowieszczym uśmiechem cisnącym się na usta podszedł bliżej, by zgarnąć świeży puch w już i tak zmarznięte dłonie. Odwracając się z powrotem w stronę kumpla wymodelował zgrabną, zbitą kulkę i z zamachem godnym profesjonalnego miotacza rzucił mu śnieżką prosto w twarz.
Milo Rivera
-
Don't try me. I'm the kindest rude person You'll ever meet.nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiwhateverpostaćautor
Grymas jaki pojawił się na jego twarzy jasno sugerował, że Milo marzył o czymś znacznie więcej niż tylko sporadyczne odwiedzanie automatu na parkowym placu. W myślach wybiegł już dość daleko by zadecydować w której części ciasnego mieszkania byłoby mu najwygodniej, ustalił od czego zacząłby proces renowacji, a nawet czym w przyszłości mógłby ewentualnie zastąpić szklane kulki.
一 Jego miejsce jest tam, gdzie ktoś go doceni. Przy mnie 一 uzupełnił z naciskiem, wiedząc jednak, że dalsza dyskusja w tym kierunku to stracona sprawa. I tak nie miał jak zdemontować podstawy, a nawet z pomocą o wiele lepiej zbudowanego Dylana nie dałby pewnie rady sprawnie (i co ważniejsze, bez uszczerbku na kondycji automatu) przetransportować maszyny aż do Parkdale.
Druga kulka jaka z jego ręki przeszła w dłoń Gauthiera miała zupełnie inny kolor, przypominała płynną magmę i zyskiwała odcieni jak patrzyło się przez nią na pomarańczowe światło ulicznej latarni. W niczym jednak nie przypominała Oli. Oliego? Co?
一 Oli...? Bo c... a. Nie. Co? 一 Spojrzał na niego z nieporozumieniem w oczach, bardzo ospale rozrysowując sobie w wyobraźni ten dziwaczny palindrom. Nigdy nie zauważył, że jego imię czytane od tyłu kryje w sobie jakiegoś Olka. 一 Aha, no. Po francusku 一 zgodził się i pokiwał głową, choć nic z tego nie zrozumiał. Bez względu na to jak bardzo by się nie starał, poza rodzimym hiszpańskim był w stanie przyswoić jedynie angielski, pozostałe języki były dla niego czarną magią i farmazonami.
Czymś równie abstrakcyjnym i żyjącym dotąd wyłącznie w jego wyobrażeniu był śnieg, nic zatem dziwnego, że Rivera sterczał na środku parkowej alejki jakby strzelił w niego piorun, z obiema dłońmi wyciągniętymi przed siebie i obserwował z lekką konsternacją i zmarszczonymi brwiami jak płatki śniegu roztapiają mu się na koniuszkach palców. Poruszył nimi nawet, zbliżył do twarzy.
一 Śliczne 一 przeszło mu przez głowę, gdy fraktalny charakter śnieżynki skojarzył mu się nagle ze zbiorem Mandelbrota.
一 No chyba go popierdoliło 一 pomyślał w tym samym momencie, w którym Dylan trafił go śnieżką prosto w twarz.
Rivera otrząsnął się w kompletnym szoku, wierzchem obu dłoni zaczął na oślep ocierać policzki i skronie, a palcami w popłochu wytrząsać sobie to, co zostało, a co jeszcze nie rozpuściło mu się w plątaninie loków przypominających teraz niechlujne gniazdo.
Zesztywniał i wciągnął sykliwie powietrze przez zaciśnięte zęby, kiedy odrobina śniegu złośliwie wpadła mu za kołnierz.
一 Joder...! 一 zaklął już na głos i z oczywistym niezadowoleniem (gdyby nie było dość czytelne, Milo wykrzywił twarz w cierpkim grymasie). 一 Jakie to zimne, jasna cholera!
Z jakiegoś powodu Pan Najmądrzejszy Człowiek Świata był zaskoczony, że śnieg nie był miły ani ciepły w dotyku, mimo to nadal uważał, że zjawisko choć nieprzyjemne w obcowaniu, było wyjątkowo widowiskowe i zaraz po tym jak wytrząsnął sobie to, co nie zdążyło mu się rozpuścić pod bluzą, wychylił się w bok by uniknąć kolejnej śnieżki.
I dostał nią prosto w ucho, bo oczywiście wystawił się jak na odstrzał.
一 Auć! Musisz być kurwa taki brutalny? To nie fair, ty to masz od urodzenia! 一 poskarżył się podirytowany i pochylił, by zebrać w dłonie odrobinę z puchu jaki zebrał mu się pod nogami. Błąd; jego kompletny brak doświadczenia ze śniegiem spowodował, że naturalny dla Dylana mechanizm badania gruntu pod butem nie zadziałał w jego przypadku automatycznie i jeden nierozważny krok rozłożył go na łopatki.
Całe szczęście, że pod śniegiem nie zakamuflował się gruz tylko sterta starych, zagrabionych liści.
一 Nie wstanę 一 oświadczył sucho, czując, że paraliżuje go nie tyle lenistwo a czyste, niezakłamane przerażenie, pomimo, że w dość nietypowej reakcji zaczął chichotać panicznie w swoim liściastym kokonie. 一 Nie ma opcji w ogóle, przecież połamię się jak nic jeśli wstanę, no nie ma mowy. Nie wiem nawet czy moje ubezpieczenie obejmuje połamane kończyny, i... czekaj, ja nie jestem ubezpieczony. Chyba.
Nie był do końca pewien. Jeżeli obowiązek spoczywał po stronie pracodawcy – to mógł śmiało założyć, że powinien liczyć wyłącznie na samego siebie. W końcu Hamilton nie płacił im nawet za chorobowe, a urlop choć istniał, owszem, tak rozumiało się go jako świadczenie bezpłatne i w rozumieniu potocznym obejmujące trzy, góra cztery dni na raz.
Zapomniał, że jako student był już objęty podstawowym świadczeniem i możliwe, że za złamaną rękę nie podliczyliby go na kilka pokoleń wprzód.
一 El-la es tan hermosa. La nieve es... es tan bonita, oh lo juro, oh... Dios...
Znów zagapił się na płatki wirujące mu nad głową, wysypujące się z ciemności nocnego nieba i osiadające mu na rozgrzanych policzkach. Lekko uchylonymi ustami powtarzał coś – niezbyt komunikatywnie i pojedynczo – i chyba dobrze mu było w tym śniegu i w liściach, bo nie wyglądał jakby paliło mu się z nich wygrzebywać. Zapomniał o pizzy, o automacie (choć kulkę właśnie znów zaczął ściskać w kieszeni) i rozanielony oraz w odczuciu bezkostny jak rozmiękły sznycel, Milo kontemplował cud pod tytułem „Mój pierwszy śnieg i preludium do zapalenia płuc“.
Dylan Gauthier
一 Jego miejsce jest tam, gdzie ktoś go doceni. Przy mnie 一 uzupełnił z naciskiem, wiedząc jednak, że dalsza dyskusja w tym kierunku to stracona sprawa. I tak nie miał jak zdemontować podstawy, a nawet z pomocą o wiele lepiej zbudowanego Dylana nie dałby pewnie rady sprawnie (i co ważniejsze, bez uszczerbku na kondycji automatu) przetransportować maszyny aż do Parkdale.
Druga kulka jaka z jego ręki przeszła w dłoń Gauthiera miała zupełnie inny kolor, przypominała płynną magmę i zyskiwała odcieni jak patrzyło się przez nią na pomarańczowe światło ulicznej latarni. W niczym jednak nie przypominała Oli. Oliego? Co?
一 Oli...? Bo c... a. Nie. Co? 一 Spojrzał na niego z nieporozumieniem w oczach, bardzo ospale rozrysowując sobie w wyobraźni ten dziwaczny palindrom. Nigdy nie zauważył, że jego imię czytane od tyłu kryje w sobie jakiegoś Olka. 一 Aha, no. Po francusku 一 zgodził się i pokiwał głową, choć nic z tego nie zrozumiał. Bez względu na to jak bardzo by się nie starał, poza rodzimym hiszpańskim był w stanie przyswoić jedynie angielski, pozostałe języki były dla niego czarną magią i farmazonami.
Czymś równie abstrakcyjnym i żyjącym dotąd wyłącznie w jego wyobrażeniu był śnieg, nic zatem dziwnego, że Rivera sterczał na środku parkowej alejki jakby strzelił w niego piorun, z obiema dłońmi wyciągniętymi przed siebie i obserwował z lekką konsternacją i zmarszczonymi brwiami jak płatki śniegu roztapiają mu się na koniuszkach palców. Poruszył nimi nawet, zbliżył do twarzy.
一 Śliczne 一 przeszło mu przez głowę, gdy fraktalny charakter śnieżynki skojarzył mu się nagle ze zbiorem Mandelbrota.
一 No chyba go popierdoliło 一 pomyślał w tym samym momencie, w którym Dylan trafił go śnieżką prosto w twarz.
Rivera otrząsnął się w kompletnym szoku, wierzchem obu dłoni zaczął na oślep ocierać policzki i skronie, a palcami w popłochu wytrząsać sobie to, co zostało, a co jeszcze nie rozpuściło mu się w plątaninie loków przypominających teraz niechlujne gniazdo.
Zesztywniał i wciągnął sykliwie powietrze przez zaciśnięte zęby, kiedy odrobina śniegu złośliwie wpadła mu za kołnierz.
一 Joder...! 一 zaklął już na głos i z oczywistym niezadowoleniem (gdyby nie było dość czytelne, Milo wykrzywił twarz w cierpkim grymasie). 一 Jakie to zimne, jasna cholera!
Z jakiegoś powodu Pan Najmądrzejszy Człowiek Świata był zaskoczony, że śnieg nie był miły ani ciepły w dotyku, mimo to nadal uważał, że zjawisko choć nieprzyjemne w obcowaniu, było wyjątkowo widowiskowe i zaraz po tym jak wytrząsnął sobie to, co nie zdążyło mu się rozpuścić pod bluzą, wychylił się w bok by uniknąć kolejnej śnieżki.
I dostał nią prosto w ucho, bo oczywiście wystawił się jak na odstrzał.
一 Auć! Musisz być kurwa taki brutalny? To nie fair, ty to masz od urodzenia! 一 poskarżył się podirytowany i pochylił, by zebrać w dłonie odrobinę z puchu jaki zebrał mu się pod nogami. Błąd; jego kompletny brak doświadczenia ze śniegiem spowodował, że naturalny dla Dylana mechanizm badania gruntu pod butem nie zadziałał w jego przypadku automatycznie i jeden nierozważny krok rozłożył go na łopatki.
Całe szczęście, że pod śniegiem nie zakamuflował się gruz tylko sterta starych, zagrabionych liści.
一 Nie wstanę 一 oświadczył sucho, czując, że paraliżuje go nie tyle lenistwo a czyste, niezakłamane przerażenie, pomimo, że w dość nietypowej reakcji zaczął chichotać panicznie w swoim liściastym kokonie. 一 Nie ma opcji w ogóle, przecież połamię się jak nic jeśli wstanę, no nie ma mowy. Nie wiem nawet czy moje ubezpieczenie obejmuje połamane kończyny, i... czekaj, ja nie jestem ubezpieczony. Chyba.
Nie był do końca pewien. Jeżeli obowiązek spoczywał po stronie pracodawcy – to mógł śmiało założyć, że powinien liczyć wyłącznie na samego siebie. W końcu Hamilton nie płacił im nawet za chorobowe, a urlop choć istniał, owszem, tak rozumiało się go jako świadczenie bezpłatne i w rozumieniu potocznym obejmujące trzy, góra cztery dni na raz.
Zapomniał, że jako student był już objęty podstawowym świadczeniem i możliwe, że za złamaną rękę nie podliczyliby go na kilka pokoleń wprzód.
一 El-la es tan hermosa. La nieve es... es tan bonita, oh lo juro, oh... Dios...
Znów zagapił się na płatki wirujące mu nad głową, wysypujące się z ciemności nocnego nieba i osiadające mu na rozgrzanych policzkach. Lekko uchylonymi ustami powtarzał coś – niezbyt komunikatywnie i pojedynczo – i chyba dobrze mu było w tym śniegu i w liściach, bo nie wyglądał jakby paliło mu się z nich wygrzebywać. Zapomniał o pizzy, o automacie (choć kulkę właśnie znów zaczął ściskać w kieszeni) i rozanielony oraz w odczuciu bezkostny jak rozmiękły sznycel, Milo kontemplował cud pod tytułem „Mój pierwszy śnieg i preludium do zapalenia płuc“.
Dylan Gauthier
-
But don't you worry there's no hurry for tomorrow 'cause today's still youngnieobecnośćniewątki 18+takzaimkiona/jejpostaćautor
Obserwowanie Milo otoczonego sypiącymi się z nieba śnieżynkami było całkowicie nowym i dziwnie fascynującym doświadczeniem. Niezrozumienie i zaintrygowanie w jego oczach, kiedy stał i przyglądał się czemuś, co dla Dylana było już zaledwie kaprysem pogodowym potrafiącym pokrzyżować plany i podkopać zdrowie, śmiesznie łapało go za serce. Przynajmniej do momentu, w którym starł wyżej wymienione emocje z jego twarzy jedną porządnie wymierzoną śnieżką. Był to jego obywatelski obowiązek by przeprowadzić na chłopaku rytuał przejścia i oswoić go z prawdziwą naturą białego puchu, który może i na odległość wyglądał ładnie, ale stanowił także morderczą broń w nieodpowiednich rękach. W tym wypadku Dylan wspaniałomyślnie wziął na siebie tę rolę i po rzuceniu pierwszej śnieżki odważnie wskoczył za pobliskie drzewo by ukryć się przed ewentualnym odwetem i dopiero ze swojej kryjówki kontynuował zmasowany atak na Riverę. Z szerokim uśmiechem rozciągającym zaczerwienione policzki i wyrywającym się raz po raz chichotem wyjrzał zza drzewa, obejmując pień obiema rękami dla równowagi.
- Nie ma litości na polu bitwy! - odkrzyknął w odpowiedzi na skargę, szykując się do schowania z powrotem poza strefę rażenia, gdyby Milo zdecydował się przejść w ofensywę. - Musisz dobrze uklepać... - postanowił podzielić się złotą radą wojny na śnieżki i nawet był gotowy dorzucić ich więcej, gdyby właśnie na jego oczach przeciwnik nie wywinął widowiskowego orła. Skrzywił się w momencie zderzenia z ziemią i odpychając się od drzewa ruszył slalomem przez trawnik w stronę powalonego Meksykanina. Gdyby miał do czynienia z kimkolwiek innym nie dałby się na takie zagrywki, nauczony doświadczeniem, że empatia i wynurzanie się z kryjówki na rzecz pomocy poszkodowanym kończyło się garścią śniegu w twarz, jednak w tej chwili wątpił, by ten planował go wziąć podstępem. A nawet jeśli, nawet nie mógłby mieć mu tego za złe.
- Wstaniesz - zaprzeczył od razu, pokonując te kilka dzielących ich metrów żółwim tempem ze względu na to, że ciągle zdawał się zbaczać z kursu. W końcu stanął tuż nad Milo i rozważył swoje opcje. Odpowiedzialną decyzją byłoby podciągnięcie go do pionu, otrzepanie ze śniegu i zarządzenie rychłego powrotu do domu zanim oboje się przeziębią. Dlatego też postawił na opcję numer dwa, odwrócił się na pięcie i powalił na ziemię tuż obok mamroczącego o ubezpieczeniach chłopaka. Zmrużył powieki przed świeżymi śnieżynkami osiadającymi mu się na rzęsach i w kącikach oczu, wypuścił ciężki oddech zmieniający się obłoczek pary tuż po wypłynięciu spomiędzy jego warg i skupił wzrok na nocnym niebie przebijającym pomiędzy koronami drzew. Gęste chmury okalające księżyc zapowiadały nieprzerwane opady, nie zdziwiłby się jakby rano broczyli w śniegu po kolana. Tymczasem biała kołdra jeszcze nieśmiało pokrywała ziemię, przy okazji osypując ich od stóp do głów szybko roztapiającymi się drobinkami.
- Nie dam ci się złamać. Słowo harcerza - obiecał, korzystając z faktu, że faktycznie mógł się na to powoływać i dla całkowitego podkreślenia swojej powagi podniósł rękę z wystawionym małym palcem i poczekał aż ten odwzajemni gest i oficjalnie przyklepie ich umowę. W razie potrzeby znał jeszcze pierwszą pomoc, więc nawet jeśli jakimś cudem Milo by się przy nim połamał, być może zdołałby przypomnieć sobie jak utrzymać go przy życiu. Ostatecznie wolałby jednak nie musieć zbierać go z ziemi w kawałkach, a tymczasowa przerwa brzmiała całkiem przyjemnie. W końcu nigdzie im się nie spieszyło. W milczeniu słuchał jego szeptania w obcym języku, nie do końca rozumiejąc sensu wypowiedzi, przy czym ani odrobinę mu to nie przeszkadzało. Nie potrzebował tłumaczenia wszystkich jego przemyśleń, czasem po prostu przyjemnie było posłuchać jego mamrotania.
- Naprawdę nigdy nie widziałeś śniegu? - upewnił się po dłuższej chwili, odwracając głowę w jego stronę i przebiegając wzrokiem po krzywiźnie jego zaróżowionego nosa. - To co tam na dole się dzieje zimą? Nic? - dopytał, sam z kolei nie do końca potrafiąc wyobrazić sobie ciepłą zimę. W tych rejonach brak śniegu był prawdziwą anomalią. - I jak wrażenia? Poza tym, że no... zimno? - odniósł się do jego wcześniejszej obserwacji i zaśmiał się pod nosem, ponownie podnosząc wzrok na niebo. Po kilku głębszych oddechach podniósł się do siadu i zsypał z włosów warstwę śniegu, przy okazji obsypując nim leżącego obok Milo. Ostrożnie zebrał się na kolana, potem w kucki, na koniec pionując się na nieznacznie ugiętych kolanach, gotowy na awaryjne łapanie równowagi. Kiedy miał pewność, że nie powinien wyryć się przy najmniejszym zachwianiu, wyciągnął obie ręce w stronę Rivery, oferując podniesienie go i amortyzację w przypadku potencjalnego łamania się.
- Chodź, przytrzymam cię. Tylko ostrożnie i staraj się stawać na świeży śnieg, nie tam gdzie leżałeś. I uważaj na liście - zarzucił kilkoma radami w nadziei, że to starczy by pomóc mu pozostać w pełni sprawności fizycznej przynajmniej do następnego dnia. Kolejnymi krokami będzie bardzo sprawny powrót do domu i przebranie w ciepłe ciuchy, chociaż niewątpliwe, że z rana czeka ich walka nie tylko z kacem mordercą.
Milo Rivera
- Nie ma litości na polu bitwy! - odkrzyknął w odpowiedzi na skargę, szykując się do schowania z powrotem poza strefę rażenia, gdyby Milo zdecydował się przejść w ofensywę. - Musisz dobrze uklepać... - postanowił podzielić się złotą radą wojny na śnieżki i nawet był gotowy dorzucić ich więcej, gdyby właśnie na jego oczach przeciwnik nie wywinął widowiskowego orła. Skrzywił się w momencie zderzenia z ziemią i odpychając się od drzewa ruszył slalomem przez trawnik w stronę powalonego Meksykanina. Gdyby miał do czynienia z kimkolwiek innym nie dałby się na takie zagrywki, nauczony doświadczeniem, że empatia i wynurzanie się z kryjówki na rzecz pomocy poszkodowanym kończyło się garścią śniegu w twarz, jednak w tej chwili wątpił, by ten planował go wziąć podstępem. A nawet jeśli, nawet nie mógłby mieć mu tego za złe.
- Wstaniesz - zaprzeczył od razu, pokonując te kilka dzielących ich metrów żółwim tempem ze względu na to, że ciągle zdawał się zbaczać z kursu. W końcu stanął tuż nad Milo i rozważył swoje opcje. Odpowiedzialną decyzją byłoby podciągnięcie go do pionu, otrzepanie ze śniegu i zarządzenie rychłego powrotu do domu zanim oboje się przeziębią. Dlatego też postawił na opcję numer dwa, odwrócił się na pięcie i powalił na ziemię tuż obok mamroczącego o ubezpieczeniach chłopaka. Zmrużył powieki przed świeżymi śnieżynkami osiadającymi mu się na rzęsach i w kącikach oczu, wypuścił ciężki oddech zmieniający się obłoczek pary tuż po wypłynięciu spomiędzy jego warg i skupił wzrok na nocnym niebie przebijającym pomiędzy koronami drzew. Gęste chmury okalające księżyc zapowiadały nieprzerwane opady, nie zdziwiłby się jakby rano broczyli w śniegu po kolana. Tymczasem biała kołdra jeszcze nieśmiało pokrywała ziemię, przy okazji osypując ich od stóp do głów szybko roztapiającymi się drobinkami.
- Nie dam ci się złamać. Słowo harcerza - obiecał, korzystając z faktu, że faktycznie mógł się na to powoływać i dla całkowitego podkreślenia swojej powagi podniósł rękę z wystawionym małym palcem i poczekał aż ten odwzajemni gest i oficjalnie przyklepie ich umowę. W razie potrzeby znał jeszcze pierwszą pomoc, więc nawet jeśli jakimś cudem Milo by się przy nim połamał, być może zdołałby przypomnieć sobie jak utrzymać go przy życiu. Ostatecznie wolałby jednak nie musieć zbierać go z ziemi w kawałkach, a tymczasowa przerwa brzmiała całkiem przyjemnie. W końcu nigdzie im się nie spieszyło. W milczeniu słuchał jego szeptania w obcym języku, nie do końca rozumiejąc sensu wypowiedzi, przy czym ani odrobinę mu to nie przeszkadzało. Nie potrzebował tłumaczenia wszystkich jego przemyśleń, czasem po prostu przyjemnie było posłuchać jego mamrotania.
- Naprawdę nigdy nie widziałeś śniegu? - upewnił się po dłuższej chwili, odwracając głowę w jego stronę i przebiegając wzrokiem po krzywiźnie jego zaróżowionego nosa. - To co tam na dole się dzieje zimą? Nic? - dopytał, sam z kolei nie do końca potrafiąc wyobrazić sobie ciepłą zimę. W tych rejonach brak śniegu był prawdziwą anomalią. - I jak wrażenia? Poza tym, że no... zimno? - odniósł się do jego wcześniejszej obserwacji i zaśmiał się pod nosem, ponownie podnosząc wzrok na niebo. Po kilku głębszych oddechach podniósł się do siadu i zsypał z włosów warstwę śniegu, przy okazji obsypując nim leżącego obok Milo. Ostrożnie zebrał się na kolana, potem w kucki, na koniec pionując się na nieznacznie ugiętych kolanach, gotowy na awaryjne łapanie równowagi. Kiedy miał pewność, że nie powinien wyryć się przy najmniejszym zachwianiu, wyciągnął obie ręce w stronę Rivery, oferując podniesienie go i amortyzację w przypadku potencjalnego łamania się.
- Chodź, przytrzymam cię. Tylko ostrożnie i staraj się stawać na świeży śnieg, nie tam gdzie leżałeś. I uważaj na liście - zarzucił kilkoma radami w nadziei, że to starczy by pomóc mu pozostać w pełni sprawności fizycznej przynajmniej do następnego dnia. Kolejnymi krokami będzie bardzo sprawny powrót do domu i przebranie w ciepłe ciuchy, chociaż niewątpliwe, że z rana czeka ich walka nie tylko z kacem mordercą.
Milo Rivera
-
Don't try me. I'm the kindest rude person You'll ever meet.nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiwhateverpostaćautor
Pierwsze doświadczenie śniegu było dla Milo równie wielkim zderzeniem z nieznanym jak... pierwsze prawdziwe zauroczenie, choć wedle definicji – jednej z wielu, w jakich zaczytywał się mniej więcej od dwóch miesięcy – minęło za dużo czasu by zakładać, że to coś błahego.
Przejściowa fascynacja w przypadku zwyczajnego nastoletniego crusha (którą on przeżywał ze znacznym opóźnieniem, jak wiele innych młodzieńczych fenomenów) powinna mieć charakter sezonowego kataru i zniknąć po paru tygodniach bez śladu (ewentualnie po kilku sesjach sam na sam pod parnym prysznicem). Problem polegał na tym, że Rivera bardzo skrupulatnie analizował wszelakie nowości, czy to w zakresie technologicznym czy w obrębie własnego neuroróżnorodnego jestestwa i dostawał gorączki w każdym kolorze tęczy, kiedy coś wymykało się poza jego sztywne ramy poznawcze. I poza definicje.
Najpierw spróbował standardowo. Zauważył obcy, pracujący w tle proces i postanowił najpierw prześledzić jego działanie od źródła aż do samego końca. Sprawdził na jakiej partycji się zagnieździł (wyglądało na to, że tej od serca, psia go mać) i kiedy pojął, że pozbycie się tego szkodnika nie będzie tak proste jak zakładał, przez kilka dni nie potrafił myśleć o niczym innym jak o tym, że pozwolił czemuś niezauważenie tak się rozplenić we własnym ogródku.
Potem rozpoczęła się chaotyczna akcja zbierania informacji. Istniały przecież setki jak nie tysiące for, na których można było znaleźć lepsze lub gorsze porady, metody przepędzenia dziadostwa w diabły i przywrócenia systemu do ustawień fabrycznych. I w zasadzie owszem, wyglądało na to, że nie należało nadto się przejmować i rzecz miała rozwiązać się sama, dlatego Milo znajdując potwierdzenie w absolutnie godnym zaufania wpisie użytkownika o pełnym estymy nicku TrueLove_Expert69 po prostu olał temat i udawał, że nic się nie stało.
Parę tygodni eksperyment wybuchł mu prosto w twarz, gdy Dylan zaprosił go z resztą znajomych na mecz i mało brakowało, a Rivera dostałby ataku astmy widząc go bez koszulki.
No kurwa, miało wyjść inaczej.
一 Mhmm 一 zamruczał melodyjnie prosto w eter, między śnieżynki i w noc. Obłoczek pary uniósł się i rozmył w powietrzu, a Milo na krótki moment przymknął oczy. Wiedział, że Gauthier dopiero co padł w stertę tych samych liści i szybko z nich nie wstanie. Na pół ślepo wyciągnął rękę w jego kierunku, zaczerwienioną od chłodu na kostkach, z perlącymi się, pobliźnionymi śladami w miejscach, w których niezbyt ostrożnie obchodził się z nożem albo grzebał na chybił trafił pod maską Klekota, oraz jednym nowym oparzeniem na grzbiecie z boku – i w ramach akceptacji tej obietnicy, Milo ścisnął mały palec Dylana swoim, choć musiał wycelować po raz drugi. Za pierwszym chybił.
一 Nigdy 一 odpowiedział prosto, krótko i wciąż przyciszonym głosem. Miał wrażenie, że Dylan chyba go obserwuje, ale nie poruszył się ani o cal, zafascynowany coraz większymi zbitkami płatków śniegu. 一 No i nic. To znaczy, nie tak, że nic-nic, że wcale nic nie robimy. Mamy choinkę i ten... i jest indyk i poncz. Czasami piñata i... no i w ogóle 一 uciął płasko, bo był o krok od palnięcia, że skąd ma wiedzieć. Wiedział jak święta obchodzone są w ich rodzimych stronach w teorii, co nieco podłapał od Estelli, ale jego dziecięce wspomnienia pełne były przekłamań i elementów, jakie nie należały do oficjalnego kanonu świąt Bożego Narodzenia. Chociażby zabawa pod tytułem: „Kto zwinął najlepszy prezent z centrum handlowego“, „Raz-Dwa-Trzy! Stara Penelopa patrzy! (I rzuca cegłami w każdego, kto przechodzi pod jej oknem“ oraz „Obudź ojca, a w tym roku ty będziesz piñatą“.
Skrzywił się zaraz, mruknął coś na temat śniegu dostającego się za kołnierz i wiercąc się jakby wcale nie leżał na stercie liści a kopcu igieł sosnowych, Milo zaczął wygrzebywać się do siadu. Dylan najwyraźniej też nie miał już ochoty leżeć i pewnie marzył o pizzy, bo zanim Rivera zdążył się wyprostować zauważył rękę wyciągniętą w swoim kierunku.
一 Dzięki. Super ten wasz śnieg, tylko cholernie śliski 一 podsumował też jakoś bezbarwnie. Dopiero parę metrów dalej, jak przeszli kawałek co raz wierzgając na lodzie i klnąc pod nosem, Milo wsunął wolną dłoń do kieszeni i wymacał palcami szklaną kulkę. Wtedy trochę mu przeszło.
❁❁❁
一 Pizza jest w lodówce gdzieś... znajdziesz. I uważaj, bo w salonie powinna być opętana roomba, której jeszcze nie ogarnąłem i ASAP też się kręci. Nie wiem gdzie jest, w sumie... ASAP!
Milo musiał wyglądać przynajmniej na częściowo niepoczytalnego, kiedy w jednym przemoczonym trampku i rozmokłej skarpetce na drugiej stopie starał się nawigować Dylanem na chybił trafił.
W salonie rzeczywiście bezcelowo kręciła się roomba, ale nie wciągała żadnych paprochów i tylko wydawała dziwne, buczące dźwięki ilekroć zbliżała się do jakiegoś mebla lub krawędzi. O wiele ciekawszym eksponatem był robot, który wyjechał z pogrążonej w ciemnościach kuchni, aktywował wyświetlacz i na malutkim ekranie pojawiła się rozpikselizowana kocia mordka.
一 ASAP, tea please. Nie, ASAP, STOP! Kurwa, zapomniałem, że trzeba dać mu kubek. Możesz? Potem powiedz mu... no, jak postawisz tam gdzie kratka ociekowa, powiedz... to samo mu powiedz. Idę pod prysznic, ugość się.
Chlap.
Ciężka od wilgoci bluza pacnęła głośno o kafelki w przedpokoju, a Milo nawet nie patrząc czy Dylan nie grzebie tam, gdzie nie powinien wtykać rąk, poszedł szukać sobie czegoś na zmianę w pokoju.
Dylan Gauthier
Przejściowa fascynacja w przypadku zwyczajnego nastoletniego crusha (którą on przeżywał ze znacznym opóźnieniem, jak wiele innych młodzieńczych fenomenów) powinna mieć charakter sezonowego kataru i zniknąć po paru tygodniach bez śladu (ewentualnie po kilku sesjach sam na sam pod parnym prysznicem). Problem polegał na tym, że Rivera bardzo skrupulatnie analizował wszelakie nowości, czy to w zakresie technologicznym czy w obrębie własnego neuroróżnorodnego jestestwa i dostawał gorączki w każdym kolorze tęczy, kiedy coś wymykało się poza jego sztywne ramy poznawcze. I poza definicje.
Najpierw spróbował standardowo. Zauważył obcy, pracujący w tle proces i postanowił najpierw prześledzić jego działanie od źródła aż do samego końca. Sprawdził na jakiej partycji się zagnieździł (wyglądało na to, że tej od serca, psia go mać) i kiedy pojął, że pozbycie się tego szkodnika nie będzie tak proste jak zakładał, przez kilka dni nie potrafił myśleć o niczym innym jak o tym, że pozwolił czemuś niezauważenie tak się rozplenić we własnym ogródku.
Potem rozpoczęła się chaotyczna akcja zbierania informacji. Istniały przecież setki jak nie tysiące for, na których można było znaleźć lepsze lub gorsze porady, metody przepędzenia dziadostwa w diabły i przywrócenia systemu do ustawień fabrycznych. I w zasadzie owszem, wyglądało na to, że nie należało nadto się przejmować i rzecz miała rozwiązać się sama, dlatego Milo znajdując potwierdzenie w absolutnie godnym zaufania wpisie użytkownika o pełnym estymy nicku TrueLove_Expert69 po prostu olał temat i udawał, że nic się nie stało.
Parę tygodni eksperyment wybuchł mu prosto w twarz, gdy Dylan zaprosił go z resztą znajomych na mecz i mało brakowało, a Rivera dostałby ataku astmy widząc go bez koszulki.
No kurwa, miało wyjść inaczej.
一 Mhmm 一 zamruczał melodyjnie prosto w eter, między śnieżynki i w noc. Obłoczek pary uniósł się i rozmył w powietrzu, a Milo na krótki moment przymknął oczy. Wiedział, że Gauthier dopiero co padł w stertę tych samych liści i szybko z nich nie wstanie. Na pół ślepo wyciągnął rękę w jego kierunku, zaczerwienioną od chłodu na kostkach, z perlącymi się, pobliźnionymi śladami w miejscach, w których niezbyt ostrożnie obchodził się z nożem albo grzebał na chybił trafił pod maską Klekota, oraz jednym nowym oparzeniem na grzbiecie z boku – i w ramach akceptacji tej obietnicy, Milo ścisnął mały palec Dylana swoim, choć musiał wycelować po raz drugi. Za pierwszym chybił.
一 Nigdy 一 odpowiedział prosto, krótko i wciąż przyciszonym głosem. Miał wrażenie, że Dylan chyba go obserwuje, ale nie poruszył się ani o cal, zafascynowany coraz większymi zbitkami płatków śniegu. 一 No i nic. To znaczy, nie tak, że nic-nic, że wcale nic nie robimy. Mamy choinkę i ten... i jest indyk i poncz. Czasami piñata i... no i w ogóle 一 uciął płasko, bo był o krok od palnięcia, że skąd ma wiedzieć. Wiedział jak święta obchodzone są w ich rodzimych stronach w teorii, co nieco podłapał od Estelli, ale jego dziecięce wspomnienia pełne były przekłamań i elementów, jakie nie należały do oficjalnego kanonu świąt Bożego Narodzenia. Chociażby zabawa pod tytułem: „Kto zwinął najlepszy prezent z centrum handlowego“, „Raz-Dwa-Trzy! Stara Penelopa patrzy! (I rzuca cegłami w każdego, kto przechodzi pod jej oknem“ oraz „Obudź ojca, a w tym roku ty będziesz piñatą“.
Skrzywił się zaraz, mruknął coś na temat śniegu dostającego się za kołnierz i wiercąc się jakby wcale nie leżał na stercie liści a kopcu igieł sosnowych, Milo zaczął wygrzebywać się do siadu. Dylan najwyraźniej też nie miał już ochoty leżeć i pewnie marzył o pizzy, bo zanim Rivera zdążył się wyprostować zauważył rękę wyciągniętą w swoim kierunku.
一 Dzięki. Super ten wasz śnieg, tylko cholernie śliski 一 podsumował też jakoś bezbarwnie. Dopiero parę metrów dalej, jak przeszli kawałek co raz wierzgając na lodzie i klnąc pod nosem, Milo wsunął wolną dłoń do kieszeni i wymacał palcami szklaną kulkę. Wtedy trochę mu przeszło.
一 Pizza jest w lodówce gdzieś... znajdziesz. I uważaj, bo w salonie powinna być opętana roomba, której jeszcze nie ogarnąłem i ASAP też się kręci. Nie wiem gdzie jest, w sumie... ASAP!
Milo musiał wyglądać przynajmniej na częściowo niepoczytalnego, kiedy w jednym przemoczonym trampku i rozmokłej skarpetce na drugiej stopie starał się nawigować Dylanem na chybił trafił.
W salonie rzeczywiście bezcelowo kręciła się roomba, ale nie wciągała żadnych paprochów i tylko wydawała dziwne, buczące dźwięki ilekroć zbliżała się do jakiegoś mebla lub krawędzi. O wiele ciekawszym eksponatem był robot, który wyjechał z pogrążonej w ciemnościach kuchni, aktywował wyświetlacz i na malutkim ekranie pojawiła się rozpikselizowana kocia mordka.
一 ASAP, tea please. Nie, ASAP, STOP! Kurwa, zapomniałem, że trzeba dać mu kubek. Możesz? Potem powiedz mu... no, jak postawisz tam gdzie kratka ociekowa, powiedz... to samo mu powiedz. Idę pod prysznic, ugość się.
Chlap.
Ciężka od wilgoci bluza pacnęła głośno o kafelki w przedpokoju, a Milo nawet nie patrząc czy Dylan nie grzebie tam, gdzie nie powinien wtykać rąk, poszedł szukać sobie czegoś na zmianę w pokoju.
Dylan Gauthier
-
But don't you worry there's no hurry for tomorrow 'cause today's still youngnieobecnośćniewątki 18+takzaimkiona/jejpostaćautor
Jakby ktokolwiek pytał, gwałtowne zderzenie się ze ścianą w przedpokoju mieszkania Milo tuż po przekroczeniu progu było w pełni celowym i wyliczonym zagraniem by komfortowo się o nią oprzeć i nie miało nic wspólnego z silnymi zawrotami głowy jakie złapały go między wejściem na klatkę schodową a wdrapaniem się na odpowiednie piętro. Mrowienie rozchodzące się przez czubki uszu i opuszki palców w początkowym stadium procesu odmrażania przyciągnęły całą jego uwagę na dobre kilka minut, kiedy na wpół przytomnie obserwował Milo biegającego po mieszkaniu i używającego słów, których znaczenie było dla Dylana jasne zaledwie do połowy. Przykładowo wiedział czym była roomba, nawet jeśli nigdy takowej nie posiadał, jednak nie był świadomy faktu, że możliwością było ich opętanie. Po skopaniu mokrych trampków zrobił kilka kroków w głąb mieszkania i zrzucając z ramion kurtkę planował dołączyć do gospodarza, tylko by prawie wyskoczyć z własnej skóry na widok wypływającego z kuchni robota. Dodatek kociej mordki sprawił, że Dylan taktycznie zmienił kierunek by zamiast obok Milo stanąć schowany za nim i znad ramienia przyjrzał się nieufnie temu... wynalazkowi. A potem został z nim sam na sam.
- Co... Ale... MILO?!- rzucił za chłopakiem z rozpędu wpadającym do pokoju i wciąż ściskając w dłoni mokrą od stopniałego śniegu kurtkę wrócił wzrokiem do swojego nowego towarzysza. Przełożył ciężar ciała z nogi na nogę i przez chwilę w milczeniu patrzył w ekran robota, jakby licząc że to ten rozpocznie rozmowę i przełamie lody. Kiedy nic takiego nie miało miejsca ostrożnie się wycofał, zebrał z podłogi rzuconą przez Riverę bluzę, zdjął z siebie własną by zostać w białym t-shircie i odłożył kupkę odzieży wierzchniej na kredens w przedpokoju. Później ostrożnie przestąpił wkoło ASAPa do kuchni i zgodnie z poleceniem poszukał kubków. Potrzebował ku temu kilku prób skupienia wzroku by kolorowa zastawa przestała wirować mu przed oczami i umożliwiła złapanie za chociaż jedno ucho, jednak ostatecznie zakończył proces sukcesem i mógł zabrać się za ten trudniejszy element, czyli samo robienie herbaty. Czując się zupełnie jakby świadkował jakiejś nowej, całkowicie nieznanej magicznej sztuczce, ustawił kubek na kratce i tonem przypominającym bardziej "sezamie otwórz się", zażyczył sobie herbaty. Po napełnieniu jednego kubka podstawił drugi, na koniec dziękując uprzejmie robocikowi by być na jego dobrej stronie w przypadku nadejścia nieuniknionego buntu maszyn. Zawędrował z oboma parującymi kubkami do salonu, ignorując kilka malutkich kropli przelewających się nad brzegami, po czym wrócił do kuchni, ponownie przechodząc na palcach obok ASAPa, chociaż tym razem nieco mniej spodziewając się ataku z jego strony. Ciągnięty zewem obiecanej pizzy dorwał się do lodówki i był w trakcie procesu przeglądania półek kiedy usłyszał kroki Milo.
- Podrzucisz mi jakieś suche ciuchy? W sumie... starczą spodnie - dookreślił, zaglądając zza drzwiczek. Nie zamierzał wchodzić teraz pod prysznic, był na to zdecydowanie zbyt leniwy, jednak zrzucenie z siebie przemoczonych jeansów i wilgotnej koszulki byłoby w tej chwili spełnieniem marzeń. Zwłaszcza jakby Rivera znalazł mu do tego jakiś kocyk. I podgrzał tę nieszczęsną pizzę.
Milo Rivera
- Co... Ale... MILO?!- rzucił za chłopakiem z rozpędu wpadającym do pokoju i wciąż ściskając w dłoni mokrą od stopniałego śniegu kurtkę wrócił wzrokiem do swojego nowego towarzysza. Przełożył ciężar ciała z nogi na nogę i przez chwilę w milczeniu patrzył w ekran robota, jakby licząc że to ten rozpocznie rozmowę i przełamie lody. Kiedy nic takiego nie miało miejsca ostrożnie się wycofał, zebrał z podłogi rzuconą przez Riverę bluzę, zdjął z siebie własną by zostać w białym t-shircie i odłożył kupkę odzieży wierzchniej na kredens w przedpokoju. Później ostrożnie przestąpił wkoło ASAPa do kuchni i zgodnie z poleceniem poszukał kubków. Potrzebował ku temu kilku prób skupienia wzroku by kolorowa zastawa przestała wirować mu przed oczami i umożliwiła złapanie za chociaż jedno ucho, jednak ostatecznie zakończył proces sukcesem i mógł zabrać się za ten trudniejszy element, czyli samo robienie herbaty. Czując się zupełnie jakby świadkował jakiejś nowej, całkowicie nieznanej magicznej sztuczce, ustawił kubek na kratce i tonem przypominającym bardziej "sezamie otwórz się", zażyczył sobie herbaty. Po napełnieniu jednego kubka podstawił drugi, na koniec dziękując uprzejmie robocikowi by być na jego dobrej stronie w przypadku nadejścia nieuniknionego buntu maszyn. Zawędrował z oboma parującymi kubkami do salonu, ignorując kilka malutkich kropli przelewających się nad brzegami, po czym wrócił do kuchni, ponownie przechodząc na palcach obok ASAPa, chociaż tym razem nieco mniej spodziewając się ataku z jego strony. Ciągnięty zewem obiecanej pizzy dorwał się do lodówki i był w trakcie procesu przeglądania półek kiedy usłyszał kroki Milo.
- Podrzucisz mi jakieś suche ciuchy? W sumie... starczą spodnie - dookreślił, zaglądając zza drzwiczek. Nie zamierzał wchodzić teraz pod prysznic, był na to zdecydowanie zbyt leniwy, jednak zrzucenie z siebie przemoczonych jeansów i wilgotnej koszulki byłoby w tej chwili spełnieniem marzeń. Zwłaszcza jakby Rivera znalazł mu do tego jakiś kocyk. I podgrzał tę nieszczęsną pizzę.
Milo Rivera