-
Fata viam invenient, sed animus facit iternieobecnośćniewątki 18+takzaimkishe/herpostaćautor
#2Hurt with silence, not with wounds
outfit
Wyjście ze strefy komfortu… dziwne to było i obce, jakby szło się boso po linii granicznej pomiędzy jawą a echem wspomnień, które nie prosiły o powrót. Uciążliwe, jak ciasna klatka klatki piersiowej, w której cisnęło się serce wyrywające w zbyt szybkim rytmie. Bolesne, choć nie fizycznie — przytykające, jakby ktoś wbijał ostrożne igły w podświadomość, mówiąc: nie pasujesz. Nie tutaj. Nie teraz. I choć chciała, naprawdę chciała, wyjść w świat, wyciągnąć ręce ku słońcu, ku miejskiej normalności, to jednak zniewalające okowy strachu wiązały jej myśli.
Wszędzie czaiły się rany. Cienie w ruchach przechodniów. Drobne zawahania kroków. Stłumione głosy. Oddechy. Zmęczenie. Wrogość? Nie, nie była już tam. Nie była już na misji. Nie śnił się jej piach, huk, metaliczny smak krwi w ustach, trzask przeładowania. Teraz miała spokojne życie. Pracę, która nie raniła. Łóżko, które pachniało świeżością. Rytuały — poranna kawa, popołudniowa siłownia, wieczorne milczenie. Próbowała. Naprawdę. Ale przecież nie mogła tak całkiem uciec od przeszłości.
Bo tamta przeszłość trzymała ją za kark. Nie ręką brata. Nie wspomnieniem o polu walki. A śmiercią matki. Kobiety obcej, a jednak krwi. Twardej, wymagającej, wiecznie nieobecnej i nieprzyjmującej do siebie, że Tara też oddycha. Też czuje. I że zawsze chciała — cholera, zawsze — by spojrzała na nią nie jak na cień po ojcu, a jak na nią samą. Córkę. Dziewczynę. Nie były sobie bliskie. Nie musiały być. Ale Tara znała profesjonalizm. Rozumiała, kiedy ktoś popełnia błąd, a kiedy zostaje wciągnięty w coś, czego nie da się przewidzieć. A matka była dokładna. Prawdziwa. Jak zegar. Nie popełniała błędów. Więc czemu zginęła?
— Dziękuję — Oddała niepewnie klucze do kochanego auta mężczyźnie stojącemu przed przybytkiem. Przez chwilę się zawachała, spoglądając na znikający za rogiem samochód. Nie, był bezpieczny. Wiedzieli, co robią. Dlatego dziś, zamiast dresu i potu sączącego się ze skroni, przywdziała małą czarną, zapiętą jak zbroję. Pociągnęła usta kolorem odwagi. Włosy rozpuściła tylko na tyle, by wydawać się swobodna, choć w środku była napięta jak struna. Półuśmiech ćwiczyła w lustrze — nie dla kokieterii, lecz by nikt nie dostrzegł pęknięć. — Stolik był zarezerwowany na piątą — Uśmiechnęła się, by zakryć niepewność. Chwila i dwie, zaraz była prowadzona do wytwornie udekorowanego stolika. Po co i na co? Tego miała się dowiedzieć, ile zdołał jej subtelny pomocnik wyciągnąć z kartotek i archiwów komendy.
Usiadła z pozorną swobodą, chociaż każdy mięsień w jej ciele nosił znamiona gotowości — tej wyuczonej, wyrytej w kościach przez lata służby, jak niezmywalna farba wojskowego drylu. Poprosiła o wodę — zwyczajną, bez lodu, bez cytryny — bo mimo że otaczał ją cywil, ona wciąż nosiła mundur pod skórą. Nie chciała łamać zasad, nawet tych najdrobniejszych, jak kieliszek czegoś mocniejszego w miejscu publicznym. Chociaż… wino znikało z organizmu szybciej, niż wracały wspomnienia. Spojrzenia — kilka, z pozoru niewinnych, a jednak wystarczająco rozedrganych, by jej zmysły zadrżały. Ciekawskie, niekoniecznie wrogie, ale przypominające o tym, że kiedyś nie miała luksusu ignorowania ludzi zbyt długo. Wdech. Policzyła do trzech. Nie było tu zagrożenia. Żadnego wybuchu, żadnego cienia kryjącego się w kącie.
A mimo to, dłoń — ta przeklęta, lojalna, wyćwiczona dłoń — drgnęła mimowolnie w stronę biodra, tam, gdzie zwykle spoczywał nóż. Oddech zatrzymał się na ułamek sekundy. Tylko ułamek. Potem wrócił. I ona wróciła — na powrót kobieta przy stoliku, nie żołnierz pośród ruin.
Maverick Summers
Wyjście ze strefy komfortu… dziwne to było i obce, jakby szło się boso po linii granicznej pomiędzy jawą a echem wspomnień, które nie prosiły o powrót. Uciążliwe, jak ciasna klatka klatki piersiowej, w której cisnęło się serce wyrywające w zbyt szybkim rytmie. Bolesne, choć nie fizycznie — przytykające, jakby ktoś wbijał ostrożne igły w podświadomość, mówiąc: nie pasujesz. Nie tutaj. Nie teraz. I choć chciała, naprawdę chciała, wyjść w świat, wyciągnąć ręce ku słońcu, ku miejskiej normalności, to jednak zniewalające okowy strachu wiązały jej myśli.
Wszędzie czaiły się rany. Cienie w ruchach przechodniów. Drobne zawahania kroków. Stłumione głosy. Oddechy. Zmęczenie. Wrogość? Nie, nie była już tam. Nie była już na misji. Nie śnił się jej piach, huk, metaliczny smak krwi w ustach, trzask przeładowania. Teraz miała spokojne życie. Pracę, która nie raniła. Łóżko, które pachniało świeżością. Rytuały — poranna kawa, popołudniowa siłownia, wieczorne milczenie. Próbowała. Naprawdę. Ale przecież nie mogła tak całkiem uciec od przeszłości.
Bo tamta przeszłość trzymała ją za kark. Nie ręką brata. Nie wspomnieniem o polu walki. A śmiercią matki. Kobiety obcej, a jednak krwi. Twardej, wymagającej, wiecznie nieobecnej i nieprzyjmującej do siebie, że Tara też oddycha. Też czuje. I że zawsze chciała — cholera, zawsze — by spojrzała na nią nie jak na cień po ojcu, a jak na nią samą. Córkę. Dziewczynę. Nie były sobie bliskie. Nie musiały być. Ale Tara znała profesjonalizm. Rozumiała, kiedy ktoś popełnia błąd, a kiedy zostaje wciągnięty w coś, czego nie da się przewidzieć. A matka była dokładna. Prawdziwa. Jak zegar. Nie popełniała błędów. Więc czemu zginęła?
— Dziękuję — Oddała niepewnie klucze do kochanego auta mężczyźnie stojącemu przed przybytkiem. Przez chwilę się zawachała, spoglądając na znikający za rogiem samochód. Nie, był bezpieczny. Wiedzieli, co robią. Dlatego dziś, zamiast dresu i potu sączącego się ze skroni, przywdziała małą czarną, zapiętą jak zbroję. Pociągnęła usta kolorem odwagi. Włosy rozpuściła tylko na tyle, by wydawać się swobodna, choć w środku była napięta jak struna. Półuśmiech ćwiczyła w lustrze — nie dla kokieterii, lecz by nikt nie dostrzegł pęknięć. — Stolik był zarezerwowany na piątą — Uśmiechnęła się, by zakryć niepewność. Chwila i dwie, zaraz była prowadzona do wytwornie udekorowanego stolika. Po co i na co? Tego miała się dowiedzieć, ile zdołał jej subtelny pomocnik wyciągnąć z kartotek i archiwów komendy.
Usiadła z pozorną swobodą, chociaż każdy mięsień w jej ciele nosił znamiona gotowości — tej wyuczonej, wyrytej w kościach przez lata służby, jak niezmywalna farba wojskowego drylu. Poprosiła o wodę — zwyczajną, bez lodu, bez cytryny — bo mimo że otaczał ją cywil, ona wciąż nosiła mundur pod skórą. Nie chciała łamać zasad, nawet tych najdrobniejszych, jak kieliszek czegoś mocniejszego w miejscu publicznym. Chociaż… wino znikało z organizmu szybciej, niż wracały wspomnienia. Spojrzenia — kilka, z pozoru niewinnych, a jednak wystarczająco rozedrganych, by jej zmysły zadrżały. Ciekawskie, niekoniecznie wrogie, ale przypominające o tym, że kiedyś nie miała luksusu ignorowania ludzi zbyt długo. Wdech. Policzyła do trzech. Nie było tu zagrożenia. Żadnego wybuchu, żadnego cienia kryjącego się w kącie.
A mimo to, dłoń — ta przeklęta, lojalna, wyćwiczona dłoń — drgnęła mimowolnie w stronę biodra, tam, gdzie zwykle spoczywał nóż. Oddech zatrzymał się na ułamek sekundy. Tylko ułamek. Potem wrócił. I ona wróciła — na powrót kobieta przy stoliku, nie żołnierz pośród ruin.
Maverick Summers
-
a Canadian is somebody who knows how to make love in a canoenieobecnośćniewątki 18+niezaimkizaimkipostaćautor
-Tarianne Sullivan -
Summers nie był potworem. Przynajmniej nie tym z pierwszych stron kryminalnych tabloidów.
Potwory są chaotyczne. Szalone. Nieprzewidywalne. On był czymś innym. Precyzyjnym. Każdy ruch miał uzasadnienie, każde spojrzenie - cel, każda decyzja - swoje miejsce w szerszym planie. Nie wierzył w przypadki. Przypadki prowadzą do błędów, a błędy kończą się nazwiskiem na nagłówkach, podpisanym zbyt dużą czcionką.
Przez lata wyćwiczył się w tym, by nie czuć. Czuć to pozwalać sobie na rozproszenie, a Maverick rozproszeń nie znosił. Uczucia były zbyt... osobiste. Za bardzo przypominały mu bibliotekarkę z przeszłości - starszą od niego, chłodną, pachnącą książkami, miłością... ale też srogim zawodem. Była pierwszą, ale też ostatnią, której pozwolił wejść zbyt blisko. Kiedy odeszła, nie zostawiła po sobie żalu. Zostawiła pustkę i jedno głuche echo: „nigdy więcej”.
Od tego czasu kochał inaczej. Nie dla wspólnoty, nie dla ciepła. Dla przewagi. Dla dominacji. Dla tej chwili, w której ktoś na chwilę traci grunt pod nogami, patrzy w jego oczy i nie wie - czy wyciągnie rękę, czy ją cofnie. Kobiety pojawiały się i znikały. Czasem zostawiały coś po sobie: drobne pęknięcia w perfekcyjnie zamkniętym świecie. Nigdy trwałych.
Aż zobaczył ją.
Nie osobiście. Raporty, stare zdjęcia z akt, głos z monitoringu, skrócony protokół z rozmów weteranów, kilka nieoficjalnych nagrań z siłowni. Wystarczyło. Nie dlatego, że chciał ją „mieć”. Nie dlatego, że wyglądała jak ktoś, kto mógłby dać mu chwilowe wytchnienie.
Po raz pierwszy od dawna poczuł, że nie chciałby kogoś kontrolować.
Nie dlatego, że była silniejsza. Ale dlatego, że była... prawdziwa. Zniszczona, ale nie złamana. W jej spojrzeniu nie było naiwności, tylko walka o każdy oddech. Widział to tysiące razy u ofiar i jeszcze częściej – u sprawców. Ale nie u takich jak ona.
Zaintrygowała go nie tajemnicą, ale faktem, że nie próbowała jej ukrywać. Nie uciekała od przeszłości, tylko ją niosła. Nie chowała blizn, tylko z nimi żyła. Tak, jak on. Tyle że ona się niegała. A on od lat grał. Przed wszystkimi. Przed sobą.
Restauracja była zbyt czysta. Białe obrusy, szkło bez smug, kelnerzy poruszający się tak cicho, za cicho. Summers nie lubił miejsc, które udawały spokój. Ale pojawił się punktualnie. Nie dlatego, że chciał zrobić wrażenie -tylko dlatego, że punktualność była narzędziem. Pokazywała, kto panuje nad sytuacją.
Z zewnątrz wyglądał jak każdy inny. Ciemny garnitur - drogi, elegancki ale nie wyróżniający się od innych. Uśmiech, wystudiowany do granic - ani ciepły, ani fałszywy. Maskujący.
Recepcjonistka skinęła głową i poprosiła, by chwilę poczekał. Skinął, nie mówiąc słowa. Mógł się przespacerować, sprawdzić wyjścia, zapamiętać twarze - ale znał już plan lokalu. Miał go w głowie od trzech dni. Wraz z nazwiskami dwóch kelnerów i kamerami przy barze.
Wtem ujrzał ją - Tarianne. . Nie tak, jak zwykle. Nie jak drapieżnik. Nie jak analityk.
Nie była zagrożeniem. Ale nie była też bezbronna. - co sprawiło, że usiadł z czymś, czego nie nazwałby ani spokojem, ani napięciem. Bardziej… czymś pomiędzy.
- Dziękuję, że przyszłaś. - powiedział przysiadając się obok niej. Jego głos był cichy, kontrolowany. Nawet dla niej. Te spotkanie było inne niż wszystkie inne - .Nie dla kontroli. Nie dla władzy.
Summers nie był potworem. Przynajmniej nie tym z pierwszych stron kryminalnych tabloidów.
Potwory są chaotyczne. Szalone. Nieprzewidywalne. On był czymś innym. Precyzyjnym. Każdy ruch miał uzasadnienie, każde spojrzenie - cel, każda decyzja - swoje miejsce w szerszym planie. Nie wierzył w przypadki. Przypadki prowadzą do błędów, a błędy kończą się nazwiskiem na nagłówkach, podpisanym zbyt dużą czcionką.
Przez lata wyćwiczył się w tym, by nie czuć. Czuć to pozwalać sobie na rozproszenie, a Maverick rozproszeń nie znosił. Uczucia były zbyt... osobiste. Za bardzo przypominały mu bibliotekarkę z przeszłości - starszą od niego, chłodną, pachnącą książkami, miłością... ale też srogim zawodem. Była pierwszą, ale też ostatnią, której pozwolił wejść zbyt blisko. Kiedy odeszła, nie zostawiła po sobie żalu. Zostawiła pustkę i jedno głuche echo: „nigdy więcej”.
Od tego czasu kochał inaczej. Nie dla wspólnoty, nie dla ciepła. Dla przewagi. Dla dominacji. Dla tej chwili, w której ktoś na chwilę traci grunt pod nogami, patrzy w jego oczy i nie wie - czy wyciągnie rękę, czy ją cofnie. Kobiety pojawiały się i znikały. Czasem zostawiały coś po sobie: drobne pęknięcia w perfekcyjnie zamkniętym świecie. Nigdy trwałych.
Aż zobaczył ją.
Nie osobiście. Raporty, stare zdjęcia z akt, głos z monitoringu, skrócony protokół z rozmów weteranów, kilka nieoficjalnych nagrań z siłowni. Wystarczyło. Nie dlatego, że chciał ją „mieć”. Nie dlatego, że wyglądała jak ktoś, kto mógłby dać mu chwilowe wytchnienie.
Po raz pierwszy od dawna poczuł, że nie chciałby kogoś kontrolować.
Nie dlatego, że była silniejsza. Ale dlatego, że była... prawdziwa. Zniszczona, ale nie złamana. W jej spojrzeniu nie było naiwności, tylko walka o każdy oddech. Widział to tysiące razy u ofiar i jeszcze częściej – u sprawców. Ale nie u takich jak ona.
Zaintrygowała go nie tajemnicą, ale faktem, że nie próbowała jej ukrywać. Nie uciekała od przeszłości, tylko ją niosła. Nie chowała blizn, tylko z nimi żyła. Tak, jak on. Tyle że ona się niegała. A on od lat grał. Przed wszystkimi. Przed sobą.
Restauracja była zbyt czysta. Białe obrusy, szkło bez smug, kelnerzy poruszający się tak cicho, za cicho. Summers nie lubił miejsc, które udawały spokój. Ale pojawił się punktualnie. Nie dlatego, że chciał zrobić wrażenie -tylko dlatego, że punktualność była narzędziem. Pokazywała, kto panuje nad sytuacją.
Z zewnątrz wyglądał jak każdy inny. Ciemny garnitur - drogi, elegancki ale nie wyróżniający się od innych. Uśmiech, wystudiowany do granic - ani ciepły, ani fałszywy. Maskujący.
Recepcjonistka skinęła głową i poprosiła, by chwilę poczekał. Skinął, nie mówiąc słowa. Mógł się przespacerować, sprawdzić wyjścia, zapamiętać twarze - ale znał już plan lokalu. Miał go w głowie od trzech dni. Wraz z nazwiskami dwóch kelnerów i kamerami przy barze.
Wtem ujrzał ją - Tarianne. . Nie tak, jak zwykle. Nie jak drapieżnik. Nie jak analityk.
Nie była zagrożeniem. Ale nie była też bezbronna. - co sprawiło, że usiadł z czymś, czego nie nazwałby ani spokojem, ani napięciem. Bardziej… czymś pomiędzy.
- Dziękuję, że przyszłaś. - powiedział przysiadając się obok niej. Jego głos był cichy, kontrolowany. Nawet dla niej. Te spotkanie było inne niż wszystkie inne - .Nie dla kontroli. Nie dla władzy.
-
Fata viam invenient, sed animus facit iternieobecnośćniewątki 18+takzaimkishe/herpostaćautor
Nie wiedziała, co było gorsze — jego gniew czy to, że tak brutalnie próbował zamknąć temat, jakby jej potrzeba poznania prawdy była zbrodnią. Każde jego słowo, wyplute z frustracją, uderzało mocniej niż jakiekolwiek wydarzenie z przeszłości. Nie miał prawa się unosić. Nie po tym wszystkim. Nie po latach ciszy, oddzielenia, samotności, której nawet nie próbował zasypać jednym listem, telefonem, głupim znakiem dymnym. A jednak milczała. Tak samo jak wtedy, gdy ich rozdzielono. Tak samo jak wtedy, gdy po raz pierwszy poczuła, że bez niego nie wie, kim właściwie jest.
I tak jak wtedy, schowała wszystko głęboko — lęk, złość, żal — do tej samej szuflady wewnątrz siebie. Przymknęła powieki, pozwalając fali wspomnień przejść przez ciało, aż znów była tą małą dziewczynką stojącą na schodach, patrzącą, jak brat znika z matką za zamkniętymi drzwiami.
Nie znała go. Nie tego, którym się stał. Ale wciąż nosiła w sobie chłopca, z którym dzieliła pierwsze spojrzenie, pierwszy płacz, pierwsze kroki. I właśnie dla tamtego chłopca nie potrafiła jeszcze go całkowicie znienawidzić. Dlatego sięgnęła gdzie indziej. Do osoby, której ufała na tyle, by podzielić się swoim bólem — do profilera który miał doskonałe rozeznanie. Summers był niepozorny, szorstki w obyciu, z głosem przypominającym papier ścierny i zmęczeniem osadzonym pod powiekami jak cień, który nie znika nawet przy świetle. A jednak... w jego oczach tliła się lojalność. Nie do instytucji, ale do ludzi, którzy ją tworzyli. W jego gestach była cicha obietnica, że jeśli są odpowiedzi, to znajdzie je razem z nią.
To dawało jej tlen. W tej dusznej przestrzeni tajemnic, kłamstw i niedomówień — tlen był bezcenny.
— Och nie, to ja dziękuję i przepraszam... Że zawracam głowę po godzinach pracy — niemalże szepnęła w zaprzeczeniu na jego przywitanie, automatycznie mając w zwyczaju. Poczucie winy obsiadło ją niczym kurz w ciasnym pomieszczeniu – nieproszony, lepki, trudny do strzepnięcia. Miała wrażenie, że wykorzystuje jego uprzejmość, że Summers zamiast podać jej rękę, powinien zatrzasnąć drzwi do przeszłości, w której zbyt wiele było dziur i cieni. Zbyt pochopnie zabrała się za grzebanie – w papierach, których nie powinna dotykać, w historii, która już dawno została zabetonowana policyjnym lakierem „sprawa zamknięta”. Gdy powołała się na nazwisko matki i brata, niemal natychmiast wyleciała z budynku komisariatu. — Nie ja mogę przepłacić grzebanie w zamkniętej sprawie utratą pracy — westchnęła cichutko.
Nie wiedziała nawet, że brat zmienił nazwisko. Ostatnia nitka łącząca ją z jego życiem zniknęła. Pozostała jedynie pustka, nazwisko z cudzego nagłówka i przeczucie, że coś tutaj nie pasowało. Uśmiech do profilera był grzecznościowy, niemal sztuczny – jak wyuczona reakcja u kogoś, kto dawno nie rozmawiał z innymi. Milczenie ciążyło jej bardziej niż słowa, ale nie potrafiła już tłumaczyć. Może zdziczała. A może zbyt długo była sama, by umieć znowu ufać komukolwiek do końca.
— Wznieśmy przynajmniej mały toast — Poruszyła się, wszak nie należało zapominać, jak wielce mu zaufała jak na siebie. Gdy wyciągnął pomocną dłoń, a współpraca układała się z wolna doskonale. — Za nowe znajomości i dług wdzięczności, że zechciałeś pomóc obcej osobie, która dopiero przyjechała do wielkiego miasta — uniosła kieliszek z dobrym winem. Przynajmniej chciała myśleć, że takie właśnie było. — Udało się coś ustalić w naszej sprawie?
Maverick Summers
I tak jak wtedy, schowała wszystko głęboko — lęk, złość, żal — do tej samej szuflady wewnątrz siebie. Przymknęła powieki, pozwalając fali wspomnień przejść przez ciało, aż znów była tą małą dziewczynką stojącą na schodach, patrzącą, jak brat znika z matką za zamkniętymi drzwiami.
Nie znała go. Nie tego, którym się stał. Ale wciąż nosiła w sobie chłopca, z którym dzieliła pierwsze spojrzenie, pierwszy płacz, pierwsze kroki. I właśnie dla tamtego chłopca nie potrafiła jeszcze go całkowicie znienawidzić. Dlatego sięgnęła gdzie indziej. Do osoby, której ufała na tyle, by podzielić się swoim bólem — do profilera który miał doskonałe rozeznanie. Summers był niepozorny, szorstki w obyciu, z głosem przypominającym papier ścierny i zmęczeniem osadzonym pod powiekami jak cień, który nie znika nawet przy świetle. A jednak... w jego oczach tliła się lojalność. Nie do instytucji, ale do ludzi, którzy ją tworzyli. W jego gestach była cicha obietnica, że jeśli są odpowiedzi, to znajdzie je razem z nią.
To dawało jej tlen. W tej dusznej przestrzeni tajemnic, kłamstw i niedomówień — tlen był bezcenny.
— Och nie, to ja dziękuję i przepraszam... Że zawracam głowę po godzinach pracy — niemalże szepnęła w zaprzeczeniu na jego przywitanie, automatycznie mając w zwyczaju. Poczucie winy obsiadło ją niczym kurz w ciasnym pomieszczeniu – nieproszony, lepki, trudny do strzepnięcia. Miała wrażenie, że wykorzystuje jego uprzejmość, że Summers zamiast podać jej rękę, powinien zatrzasnąć drzwi do przeszłości, w której zbyt wiele było dziur i cieni. Zbyt pochopnie zabrała się za grzebanie – w papierach, których nie powinna dotykać, w historii, która już dawno została zabetonowana policyjnym lakierem „sprawa zamknięta”. Gdy powołała się na nazwisko matki i brata, niemal natychmiast wyleciała z budynku komisariatu. — Nie ja mogę przepłacić grzebanie w zamkniętej sprawie utratą pracy — westchnęła cichutko.
Nie wiedziała nawet, że brat zmienił nazwisko. Ostatnia nitka łącząca ją z jego życiem zniknęła. Pozostała jedynie pustka, nazwisko z cudzego nagłówka i przeczucie, że coś tutaj nie pasowało. Uśmiech do profilera był grzecznościowy, niemal sztuczny – jak wyuczona reakcja u kogoś, kto dawno nie rozmawiał z innymi. Milczenie ciążyło jej bardziej niż słowa, ale nie potrafiła już tłumaczyć. Może zdziczała. A może zbyt długo była sama, by umieć znowu ufać komukolwiek do końca.
— Wznieśmy przynajmniej mały toast — Poruszyła się, wszak nie należało zapominać, jak wielce mu zaufała jak na siebie. Gdy wyciągnął pomocną dłoń, a współpraca układała się z wolna doskonale. — Za nowe znajomości i dług wdzięczności, że zechciałeś pomóc obcej osobie, która dopiero przyjechała do wielkiego miasta — uniosła kieliszek z dobrym winem. Przynajmniej chciała myśleć, że takie właśnie było. — Udało się coś ustalić w naszej sprawie?
Maverick Summers