ODPOWIEDZ
34 y/o, 187 cm
wtyka, wierny pies, ochroniarz w Emptiness
Awatar użytkownika
myśli mam sine
godność stłuczoną
marzenia powybijane

ego pęknięte
wolę zwichniętą
i serca otwarte złamanie
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

#2 Protect your face, or else you'll get hit


Ruskie nie potrzebowali wielosłownych epickich sag o moralności i dylematach – ich operacje były jak krótka instrukcja obsługi mikrofalówki: papier, imię, giwera, hajs. I ewentualnie paczka fajek dla klimatu. Załatwiałeś robotę? Super, nie było gratulacji ani ciepłych spojrzeń. Po prostu przychodziłeś po resztę hajsu, a w zamian dostawałeś kielon wódki tak zimnej, że przez chwilę wierzyłeś w zbawienie, i walnięcie w bark, które mogło znaczyć zarówno brawo, jak i uważaj, piesku. Nie było pytań. Nie było żalu. Była gorzała, która lała się jak potop z matecznika Rosiji, była atmosfera tak gęsta od potu, dymu i braku przyszłości, że można ją było kroić nożem do chleba, i były spojrzenia – te martwe, te bez dna, z których nie dało się wyczytać nic poza terminem ważności twojej roli w układance.
A ty chciałeś już tylko spierdolić. Tak po prostu. Jak człowiek, który zorientował się, że wszedł do złej łazienki na złym piętrze i wszyscy w środku są nieuzbrojonymi psychopatami z uśmiechem gościnności na ustach. Ale było już po kieliszku numer cztery, po tej idiotycznej grze spojrzeń, po tym teatrze szaleństwa – więc odwrót wyglądał jak kabaret z lufą przy skroni.
Piękny, kurwa, mezalians. Związki oparte na zaufaniu, przelanej krwi i rabatowym kartonie papierosów. Związek zawodowy śmierci i nadziei, że nie każą ci dzisiaj znowu sprzątać po sobie.
Oni bystro razbili yego vdrebezgi... – memlał młody typek mu tuż przy uchu, gdy naprawdę musiał się skupić. Czy on wyglądał na panienkę do towarzystwa? – Nastoyashchiye ublyudki...
Kurwa jasna, w niedoli matki… gdzie był trzeci? Jakim cudem ktoś zniknął w trakcie tak żałośnie prostego zadania? Nie byli tu, żeby kręcić remake „Parszywej dwunastki”, tylko przegadać do rozumu starszemu dziadowi, zabrać towar i elegancko wypierdolić w zachodzące słońce – bez strzałów, bez lamentu, bez zgonów. Plan miał wdzięk słonej bułki: suchy, przewidywalny, mało romantyczny, ale skuteczny. Tyle że zawsze, absolutnie zawsze, coś musiało jebnąć.
A dziad Yavor… ten to był kaliber osobny. Paranoiczny jak chomik po amfetaminie. Typ, który okalał się najemnikami nie dlatego, że ich potrzebował, tylko dlatego, że uwielbiał udawać, że ma powody, by ich potrzebować. Nie byli to może goryle z opery mydlanej, ale mieli oczy jak psy po przejściach i palce wiecznie zawieszone milimetry nad spustem. I już to wystarczało, żeby plan przestał być bułką i stał się potencjalnym pierdolnięciem w garniturze. Spojrzał na godzinę, jakby czas miał dla niego jakiekolwiek litościwe odpowiedzi. Minuty zlizywały się nawzajem jak brudne łyżki, a trzeciego nadal nie było. Tego trzeciego, co to niby miał znać plan, wiedzieć kiedy wejść, gdzie stać, jak oddychać. Znał tylko imię, jakieś tam brzmienie po taniej whiskey, i że miał brodę – brodę, kurwa, zaniedbaną jakby ktoś próbował hodować na niej wstyd.
Masz tylko pilnować, idź warować – wyostrzył zirytowanie drgnięciem powieki. Oddech Ziggy, też byłeś na straceniu. Niemalże czuł okowy zniewolenia na szyi, gdy ostatnio doszło do rozłamu i dał przechwycić towar komu innemu. Jeszcze brakowało tylko, żeby okazał się bezdomnym wciśniętym do ekipy przez przypadek. Może podniósł rękę w zły sposób, może zapytał o ogień, a może po prostu stał obok, gdy ktoś krzyczał chcesz zarobić?. I teraz to jego miał szukać w ciemnych kątach magazynu, jakby szukał rozumu u polityków albo sensu w muzyce klubowej. – Nie pomagasz, ojczulku – Mruknął w stronę nieba, mieląc ortodoksyjne słownictwo w kierunku tego wszechobecnego pseudo Boga.
No pięknie. Trzeci nieobecny. Dziad ma towar. I ta jebana broda – broda widmo.

Bradley Ayers
mentolowy sztorm
Wszystko i nic
34 y/o, 190 cm
Bramkarz w klubie nocnym The Fifth Social Club - klub nocny
Awatar użytkownika
Zagubiony gdzieś we mgle własnych wspomnień
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkion/jego
postać
autor

Bradley nie był żadnym zawodowcem. Nie przechodził przez żadne szkoły przetrwania, nawet nie należał do kółka harcerskiego. Nie miał pseudonimu, a jedynie zdrobnienie od imienia, nie posiadał również reputacji ani nawet historii, którą można by powtórzyć przy flaszce. Był tylko kolesiem, który w pewnym momencie swojego życia przestał wybierać i wybrzydzać, a zaczął brać wszystko co się nawinęło i co mu dawał los. Brał brudne roboty za działkę, od osób, które miały spojrzenie pełne nieufności. Ćpał, bo musiał przestać czuć. Brał roboty, bo musiał jakoś to sfinansować. I żył, choć właściwie trudno powiedzieć, czy to, co się z nim działo, można było nazwać życiem. Czy po prostu tylko egzystował i próbował przeżyć do kolejnego dnia.
Tym razem miał być po prostu tym ostatnim, trzecim, zwał jak zwał. Był znany ze swojej brody i takową też posiadał. Tyle, że dzisiaj nieco zaniedbaną, tłustą, z resztkami jakiegoś chipsa, którego zjadł dzień temu. Nie wykąpał się, bo wczoraj nie był w stanie podnieść się z łóżka, ale nie mógł zawalić. Musiał dostać kasę. Przedstawiono mu plan, ale Bradley go zapomniał. Nie słuchał tego co do niego mówiono, był w zupełnie innym świecie. Przyszedł na miejsce spotkania naćpany na tyle, by świat przestał być zbyt głośny, ale jeszcze na tyle przytomny, by zrozumieć, że znowu wpakował się w coś, co pachniało krwią i zapewne zemstą. Znowu. Wyjścia były dwa. Albo będzie udawać i improwizować, albo się wycofa i dostanie po pysku.
Pojawił się spóźniony. Jak zwykle. Słyszał ich z oddali, ale wyłączył myślenie na tyle, że nawet do niego to nie docierało. Chciał tylko do nich dojść, usiąść gdzieś i zamknąć oczy. Był zmęczony. W ustach czuł suchość, w głowie mu dźwięczało, powieki same się zamykały. Potrzebował miejsca, gdzie mógłby się napić wody, może jakiegoś kawałka podłogi, gdzie można było się schować i chwilę nie myśleć o tym, że wszystko idzie nie tak. Ot, taki instynkt przetrwania zbudowany na paranoi i przeterminowanym speedzie.
Ręce mu drżały, nie potrafił opanować uczucia głodu. Widział, że jeśli nie odwali roboty od początku do końca to przepadnie. Ledwo chodził, a wręcz tylko człapał. Przesuwał się krok za krokiem, ale niewiele to pomagało. Czuł, że jest na straconej pozycji, ale niewiele mógł w tym aspekcie zrobić, bo głód rozsadzał go od środka i przejmował nad nim całkowitą kontrolę.
Doszedł do niech. W końcu. Ale od razu zniknął choć tego nie planował. Wszedł między słupki otaczające budynek, zatonął w półmroku nocy i zapomniał, że miał być częścią jakiegoś większego planu. Próbował sobie przypomnieć, kto tym razem jest jego pracodawcą i kto mu tłumaczył plan, ale nic z tego. Czarna dziura. Totalna pustka. Coś tam słyszał o dziadzie, jakimś towarze, o braku strzałów. Bradley kiwał sam sobie głową udając, że rozumie, ale tak naprawdę nie kumał nic z wypowiedzianych słów.
Nie był żołnierzem, nie był superbohaterem, ani kimś wyjątkowym. Aktualnie był wrakiem człowieka, który mógłby się sprzedać za noc w jakimś przydrożnym hostelu i za działkę przy której mógłby na chwilę o wszystkim zapomnieć. A teraz jak przestraszony uczniak siedział między murem, a jakimś pieprzonym płotem. Słyszał jak go szukają, jak lecą na niego wszelkiego rodzaju bluzgi. Ale nie potrafił inaczej. Z nim czy bez niego i tak nie wygrają, poniosą klęskę, a pracodawcą tak tego nie zostawi. Zawiódł. Kolejny raz.
- Pieprzyć to. - Wyrzucił z siebie i wstał z zimnej posadzki. - Ja wysiadam. Nie dam rady. - Powiedział w kierunku jakiegoś typa, który prawdopodobnie rozumiał co mówi. Stał, chwiejąc się na boki, a potem bez żadnej kontroli nad ciałem zwymiotował śniadanie.

Zacharie Voclain
nic
Zagram wszystko
34 y/o, 187 cm
wtyka, wierny pies, ochroniarz w Emptiness
Awatar użytkownika
myśli mam sine
godność stłuczoną
marzenia powybijane

ego pęknięte
wolę zwichniętą
i serca otwarte złamanie
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

Spojrzał na tarczę starego zegarka, tego z obdrapaną kopertą i przetartym paskiem, co kiedyś należał do ojca — relikwia z czasów, kiedy alkohol lał się strumieniami, a odpowiedzialność była tylko mitem dla trzeźwych. Czasomierz był bardziej przestrogą niż pamiątką, przypomnieniem, że genetyka bywa wyjątkowo złośliwą suczką, rozdającą talenty w stylu: „masz dar do komplikowania sobie życia, synku, nie zmarnuj tego”. I nie marnował. Ani dnia. Fortuna... o tak, zawsze sprzyjała, ale raczej jak pijany kierowca — jechała, ale z przerwami na dzwony i widowiskowe dachowania. Byli mistrzami w ucieczkach od śmierci, ale równie często padali twarzą w gówno sytuacyjne, jakby to był ich sport narodowy.
Napięcie narastało, coś w nim burczało — może to głód, a może zwykła irytacja, że znów dali się wmanewrować w grę bez zasad. Znowu emocje były jedynym dowodem istnienia, jakby musieli się ciąć, rzucać, uciekać i wracać, żeby tylko poczuć, że żyją. Ale na litość wszystkich świętych i ich niespełnionych patronów, ile można? Ile razy można wdepnąć w to samo, tylko bardziej? A jak nie zaczną teraz, zaraz, natychmiast — to koniec. Skreśleni już na wejściu, bez szans, bez historii. Westchnął przez zęby i rzucił spojrzeniem w pustkę, w miejsce, gdzie powinien być ten cholerny typ. Ale go nie było. Oczywiście, że nie. Bo dlaczego miałby się zjawić na czas, w końcu wszystko inne dziś już zdążyło się zjebać. Już miał sięgnąć po nasadę nosa, ten stary gest irytacji i desperackiego samo pokoju, który w jego wykonaniu oznaczał tyle, co modlitwa ostatniego dnia życia. Ale los, złośliwy skurwiel, nie dał mu tej sekundy. Zza kolumny — łoskot. Dźwięk ciała wstającego zbyt szybko, zbyt głośno, jakby sam lęk próbował przemknąć niepostrzeżenie, a wyszło jak zawsze: z hukiem i zdradą. Potem szept. Szept do niego? Obok niego? Do duchów, co jeszcze się tu pałętały po starej hali?
Adrenalina zrobiła swoje. Prawie sięgnął po nóż — ten stary, ulubiony, pieprznięty z torby starszego brata, który miał służyć w specjalnych, a skończył jako wykidajło w knajpie dla przegranych. Nóż był jak przedłużenie dłoni, a ręka już miała go wyjąć. Ale nie. On, idiota z resztką moralności, najpierw musiał pogadać, zanim zacznie ciachać mięso.
Księżniczka ucieka z balu? — Rzucił się w cień jak kot po przejściach i capnął typa za szmaty, przyduszając go do zimnej, wilgotnej ściany, która pewnie pamiętała więcej zgonów niż on miał lat. Spojrzał mu prosto w twarz — oczy miał jak przestraszony jeleń, ale broda się zgadzała. — Powtórz, bo chyba mnie zawodzi słuch... Powtórz to, jeśli kurwa masz jaja! — Ten jebany typ! Widywał go, owszem, w strukturach, między raportem a rozliczeniem. Zawsze gdzieś w tle, jak pasożyt w Excelu. I teraz próbował się zmyć, ot, tak, jakby świat był łaskawym miejscem, które nie każe za próbę zwiania. — Nie jesteśmy na balu... Urządzą nam bal, jeśli spieprzymy akurat TO zadanie, wiesz? — Mruknął, kilka razy pociągając nim do przodu, by jakkolwiek obudzić. Co z nim było nie tak?! — Panowie z Rosji nie są miłymi gospodarzami, gdy tracą zielone... Kumasz, w co się wjebałeś?!
Błąd, chłopaku. Och, wielki kurwa błąd.

Bradley Ayers
mentolowy sztorm
Wszystko i nic
34 y/o, 190 cm
Bramkarz w klubie nocnym The Fifth Social Club - klub nocny
Awatar użytkownika
Zagubiony gdzieś we mgle własnych wspomnień
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkion/jego
postać
autor

Przestał rejestrować głosy, obrazy, rzeczywistość. Z minuty na minutę czuł się coraz gorzej, jakby zjadł ogórka kiszonego i popił dużą ilością maślanki z czekoladą. Gdy zamykał powieki marzył tylko o tym żeby zasnąć i się nie obudzić. Typowe zachowanie człowieka, który pogrążony w bólu i rozpaczy nie wie, co ma ze sobą począć.
Wstając z podłogi i rozglądając się na boki, wiedział już, że przegrał. Nie tylko walkę ze samym sobą, ale też z przyszłością i przeszłością. Był wrakiem, kimś na kogo ktoś zwraca uwagę, tylko i wyłącznie wtedy, by polepszyć swoje własne samopoczucie. Niczym się nie różnił od tych, którzy sypiali w namiotach przy ruchliwych ulicach w centrum Los Angeles. Ponownie zamknął oczy. Chciał zapomnieć, uciec myślami, gdzieś gdzie go nikt nie znajdzie. Stoczył się na dno i nie miał pojęcia, że tak naprawdę to dopiero początek. Zaczynał spadać, głębiej, a na końcu uderzy i nikt, ani nic nie będzie w stanie go uratować.
Księżniczka? Otworzył oczy. Spojrzał gdzieś w dal, na typa, który ewidentnie wyglądał na typa ze wschodu. Łatwo ich było rozpoznać, nie byli za bardzo urodziwi, po twarzy widać było, że przeszedł cień, jakby przepicie. Ale oni mieli mocne głowy, nie tak jak Bradley. Słabe i podatne. Drugi pyskował, ale Ayers machnął ręką i może to był jeden z tych błędów, które popełnił. A może mu się tylko wydawało? Dopiero później poczuł szarpnięcie, ale nie ból. Dawka koksu, go nieco znieczuliła, jedynie drżenie rąk ukazywało prawdziwą naturę brodacza. Zmęczenie, uzależnienie i głód. Tak potężny, że musiał coś poczuć.
- No uderz. Wiem, że tego chcesz. - Wybełkotał, ledwo, ale jednak mu się udało. Nie wiedział jak to możliwe, że jeszcze trzyma się na nogach. Wpatrywał się prosto w oczy faceta przed sobą, raz po raz tylko czuł, że zasypia, ale tłumił w sobie chęć zaśnięcia. Zapomniał o planie, nie będzie udawać i kłamać. Nie nadawał się do tego.
- Mam to gdzieś. I tak już nie żyje. Widzisz mnie? Masz oczy? Dodaj sobie dwa do dwóch. - Wybuchł, brak towaru zaczynał przejmować nad nim kontrolę i zabierał jakikolwiek brak pohamowania. Nie liczyło się już to czy wróci do domu, a jedynie fakt, że może wreszcie coś poczuć.
Tamtemu zaraz miała chyba żyłka pęknąć, gość ze wschodu spoglądał niepewnie, ale sprężony, jakby gotowy do ataku. Bradley nie wiedzieć czemu nagle się uśmiechnął. Zachowywał się w sposób absurdalny. Powinien drżeć, uciekać i przepraszam, ale zamiast tego zrobił się nazbyt odważny. Niedługo i tak skończy pobity w rowie, wszystko mu jedno.
Telefon zadzwonił niepostrzeżenie, chyba zapomniał wyłączyć dźwięk. Melodia z pokemonów wybrzmiała na większość terenu. Typ śpiewający o dorwaniu wszystkich potworków do pokeballa nie przejmował się tym, że oni zaraz mogą zginąć. Tak samo jak Bradley, miał to gdzieś, chciał umrzeć. Bo ileż jeszcze można czasu cierpieć?

Zacharie Voclain
nic
Zagram wszystko
34 y/o, 187 cm
wtyka, wierny pies, ochroniarz w Emptiness
Awatar użytkownika
myśli mam sine
godność stłuczoną
marzenia powybijane

ego pęknięte
wolę zwichniętą
i serca otwarte złamanie
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

Na świętej pamięci babuszkę Voclain, miał tu zginąć jak ostatni kretyn, w obskurnym zaścianku, dusząc się własnym stresem i chichotem losu. Zmrużył oczy, choć powieki same rwały się do panicznego otwarcia, i uparcie próbował odczytać coś z tej topornej, rozlanej po całym karku twarzy dryblasa. Kurwa, nie, nie w ten sposób miał zakończyć – nie przez pomyłkę, nie przez cudze roztrzęsienie i własną głupotę. Poskładał w głowie strzępki jego bełkotliwych słów, sygnałów niewypowiedzianych, i obraz nagle zaczął nabierać kształtu. Szybszy oddech, tętno świszczące mu w skroniach jak popsuta perkusja, spojrzenie miotające się w prawo i lewo, jakby świat próbował go za wszelką cenę wydrwić. Drgająca dłoń, rozedrgane ciało, nerwy napięte do granic. Cholerna diagnoza podsunęła się sama – miał do czynienia nie z przypadkowym oprychem, a z ćpunem na odstawieniu. Albo po prostu z pustką po braku koksu, równie groźną, równie paskudną. Zajebiście, brawo Ziggy, naprawdę wybór epicki.
A jednak nie chciał go dobić, nie tym razem. Nie w tym absurdalnym spektaklu, gdzie jego własne istnienie balansowało na skraju jak wypite do połowy piwo na rozchwianym parapecie. Chwycił bydlaka mocniej i piznął nim o ścianę, choć nie z pełną siłą, nie z intencją zabicia – bardziej z desperacją człowieka, który próbuje wybudzić kogoś z koszmaru, a nie wepchnąć go w wieczny sen. Cała scena wyglądała groteskowo, jakby obaj brali udział w jakiejś parodii życiowej bójki, gdzie, zamiast wygrywać, walczyli tylko o to, kto szybciej otworzy oczy i przypomni sobie, po co w ogóle jeszcze żyje.
Chłopie pobudka! — mruknął głośniej, usilnie próbując uzyskać czym lepsze rezultaty marnej dość współpracy. We dwójkę nie zdołają zbyt dużo zrobić, tym bardziej podtrzymać złej miny i wygranej strony. — Jesteś świadom burdelu, w jaki się wjebałeś?! Zdobywasz łatwe pieniądze tylko na zapewnieniach, do nędzy diabła!— Czuł klęskę, owszem, całą jej lepką obecność jak ciężar mokrej plandeki narzuconej na barki. Czuł oddech przegranej, wdzierający się pod skórę jak zimne palce zmarzniętego grabarza, ale dla samej satysfakcji, dla tej teatralnej kurwa pozory zachowującej maski, wyciągnął klamkę spod skórzanej kurtki. Nie, nie żeby strzelać, bardziej dla postrachu, dla błysku metalu w niepewnym świetle, który miał mówić głośniej niż jego zmęczone oczy. Każdy pierdolony element zasadzki posypał się jak domek z kart przy podmuchu taniego wiatru z wentylatora; nie miał już nawet złudzeń, że cokolwiek może pójść zgodnie z planem. Musieli zaatakować, teraz albo nigdy, bo inaczej zgniotą go w tej cholernej fabryce jak muchę pod podeszwą. — Miałeś tylko mięśniami i głową świecić, nic więcej...
Wojak w nim odezwał się znienacka, głos dawno zakurzonej przeszłości, gdy biegał jeszcze w mundurze i z cichą dumą ciągnął za spust. Tak, wtedy nawet celnie strzelał, nawet miał talent, teraz jednak zostały tylko odruchy i echo tamtej dyscypliny. Aż tu nagle, jakby los specjalnie chciał mu dać po pysku, głośny dzwonek połączenia przeciął powietrze, odbił się od ścian starej fabryki i przeszedł echem przez każdą rdzewiejącą belkę. Rusek zaklął gdzieś w oddali, a zawierucha ruszyła lawinowo, bez trzymanki. Ziggy, w desperacji podszytej absurdem, jakby sam nie wiedział, czy bardziej walczy czy odgrywa tragifarsę, zamachnął się i klamką piznął faceta prosto w mostek.
Chuj, pomyślał tylko, czując jak całe to przedstawienie rozkłada się na czynniki pierwsze – ból, chaos, śmiech w głowie i ten pierdolony dzwonek, który wciąż nie milkł, jakby sam Bóg dzwonił, by spytać: „co ty znowu odjebujesz, Ziggy?”.
Ziggi, oni idut syuda! — grzmotnął rusek, przeklinając znajomą litanią, by zaraz spierdolić między wyłom w niegdyś solidnym murze.
Zwiewaj stąd, nigdy nie pokazuj mi się na oczy — przemielił przez zaciśnięte wargi. Wziął towar z ziemi, ciężką torbę, która zdawała się ciążyć nie tyle wagą zawartości, ile cholernym brzemieniem sytuacji, i ruszył przed siebie, jakby każdy krok był loterią, w której stawką było albo wybawienie, albo wyrok. Chciał wyjść im naprzeciw, uratować sprawę, może nawet czyjeś życie, choć – prawdę mówiąc – własny tyłek miał tu najmniej wspólnego z bohaterstwem. Cóż, niech wierzą, że szczęście sprzyja temu, kto wygląda jak rozbity półanioł z zadartym kołnierzem i papierosem w ustach. Niech wierzą, bo on sam już dawno przestał. — Nie jestem wrogiem, przyszedłem dobić targu!
I wtedy, bez zapowiedzi, przyszło to uderzenie – nie w czoło, nie w dumę, ale w bok, tak boleśnie, że aż dźwięk samego bólu rozszedł się w nim jak echo gongu. Silny, palący, rozwleczony przez ciało, jakby ktoś postanowił rozpalić w jego wnętrznościach ognisko na cześć idiotycznych decyzji. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, nim język wygrzebał z gardła przekleństwo, już leciał, orając łbem ziemię jak człowiek, który zamiast finałowego toastu dostał zaproszenie na darmowy upadek. Tyle zostało z planu – torba, ból i smutny rytuał bliskiego spotkania z podłogą, co bardziej niż heroiczny akt przypominało rozpaczliwie komiczną farsę.


Bradley Ayers
mentolowy sztorm
Wszystko i nic
ODPOWIEDZ

Wróć do „⋆ W czasie”