ODPOWIEDZ
34 y/o, 187 cm
wtyka, wierny pies, ochroniarz w Emptiness
Awatar użytkownika
myśli mam sine
godność stłuczoną
marzenia powybijane

ego pęknięte
wolę zwichniętą
i serca otwarte złamanie
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

#4 Save my ass, bro


Wszystko go bolało — dosłownie, jakby każda komórka jego ciała dostała osobny, drobny wyrok. Krew zalewała oczy, mieszała się z potem, brudem i czymś jeszcze, może łzami, ale nie wypadało przyznać. Obraz przed nim falował, jakby świat też był już zmęczony jego obecnością. Brzuch pulsował bólem, żebra pod lichym opakowaniem mięśni skrzypiały jak złamany regał z Ikei po przeprowadzce, zupełnie niegotowe na dalsze istnienie. Każdy krok był bluźnierstwem przeciwko anatomii. A mimo to szedł.
Patrick. Braciszku. Gdzieś jesteś?
Umykał przez pół miasta, jakby sam asfalt próbował go złapać i zatrzymać. W teorii znał kierunek — umówione miejsce, bezpieczne, ciche, sprawdzone. W praktyce wszystko było rozmazane, i myśli, i mapa w głowie, i sens ucieczki, skoro nawet własne mieszkanie — święte azyle samotnych — zostało sprofanowane obecnością Serbów. Jakim cudem oni wiedzieli, gdzie mieszka? Co poszło nie tak? Cholera, nie zdążył nawet zabrać motoru. Motor, jedyna maszyna, która nigdy go nie zdradziła. Teraz też go opuściła. Ostały się tylko nogi, obolałe jak sumienie, i modlitwa w sercu człowieka, który modlił się rzadko, ale intensywnie — żeby tylko dotrwać, żeby tylko przeżyć jeszcze jeden dzień. Bez starszego brata był nikim. Cieniem. Smugą wiatru bez kierunku, zawieszonym między tym, co było, a tym, czego już nie miało być. Patrick był latarnią w tej brudnej mgle, był głosem sumienia, którego nie słuchał, i ręką, którą odpychał tylko po to, by w końcu znowu jej szukać. To przez niego wszystko się zaczęło. To przez niego uczył się przemocy jak alfabetu — od liter pierwszych po pełne zdania zapisane na ciałach innych. To on, jego własny brat, był powodem, że zbrodnia przylgnęła do jego dłoni jak tłusty smar, że moralność zeszła do parteru i zaczęła się czołgać.
Przepraszam, braciszku… pomyślał, nie wiedząc, czy myśli jeszcze jako człowiek, czy już tylko jako zbiór bólu i żalu w butach o rozklejających się podeszwach.
Patsy... To ja... — Z trudem otworzył wielkie, zardzewiałe wrota dawno zapomnianej hali, miejsca, które niegdyś tętniło przemysłem, potem rozpaczą, a teraz jedynie echem jego własnych kroków. Metal jęknął jak stary pies budzony do obowiązku, a on niemal padł w błoto — to grząskie, cuchnące, uformowane przez dziury w dachu i ostatnią ulewę, która postanowiła zalać wszystko, łącznie z resztką jego godności. Osunął się na kolano, złapał oddech, ten nierówny, drgający z przerażenia. Dopadną go. Wiedział to, czuł ich jak zapach tanich perfum — lepki, duszący, nie do zignorowania. — Idą tutaj... To tylko ja!
Serbowie. O tak, ci to mieli styl. Bawili się jak dzieci z traumą — najpierw zagadywali, udawali kumpli, braciszków, co to wspominają wojenną młodość, a potem pach-pach, strzały w kolana. Zawsze odwrotnie niż ci amerykańscy cwaniacy z klatek — ci najpierw brandzlowali się bronią na pokaz, a dopiero potem, jak już nikt nie patrzył, może coś zrobili. Serbowie nie tracili czasu. Ich hobby to tortura w wersji slow burn. A on — no cóż, on był dzisiaj główną atrakcją tego pokręconego festynu.
Westchnął ciężko, bardziej z rozpaczy niż z wysiłku. Gdzie, do cholery, był Patrick? Krzyknął jego imię w pustkę, która odpowiedziała mu głuchym pogłosem i szelestem zgniłego tynku. Przypomniał sobie w tej samej sekundzie — nie znał hasła bezpieczeństwa. To pieprzone słowo-klucz, które Pat wymyślił, bo był paranoikiem z wojska, człowiekiem, który ufał tylko drutom kolczastym, własnym pięściom i procedurze.
I właśnie dlatego miał problem. Bo Patrick nie sprawdzał, nie rozpoznawał, nie pytał. On po prostu nakładał siadła, kiedy coś się nie zgadzało. Idealny żołnierz, jasne. I najgorszy możliwy brat w sytuacji, kiedy to twoja twarz była niewyraźna w deszczu, a twoje słowa nie brzmiały jak klucz do przeżycia. Kurwa, pomyślał, stając na miękkich nogach, które niepewnie wbijały się w bagno przeszłości, teraźniejszości i zbliżającej się, wyjątkowo nieprzyjemnej przyszłości.


Patrick Voclain
mentolowy sztorm
Wszystko i nic
39 y/o, 189 cm
🐍 egzekutor na usługach mafii (again) 🦂 freelancer
Awatar użytkownika
Były komandos Joint Task Force 2, powrócił do Toronto, aby odnaleźć brata i złoić mu tyłek;
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiżeńskie
postać
autor

Badlands, you gotta live it everyday
Let the broken hearts stand
As the price you've gotta pay
We'll keep pushin' till it's understood
and these badlands start treating us good


nutka


Z głośników wybrzmiewał mocny głos Bruce'a Springsteena i roznosił się po całym loftcie, zastając Patricka na drążku. Podciągał się już dziewięćdziesiąty raz. Mięśnie przyjemnie paliły z wysiłku, głowa pozostawała oczyszczona z nieprzyjemnych myśli, a uwaga skupiała się wyłącznie na energii jaka niosła się wraz z piosenką. W ostatnim czasie wszystko się w końcu układało i zaczął rozmyślać o podróży, aby wyrwać się z Toronto i zobaczyć trochę kraju, jeśli nie świata. Przekonałby Ziggy'ego, aby z nim pojechał. To miasto miało zły wpływ i za dużo pokus, którym nie potrafił się oprzeć. Patrick czasami się zastanawiał, czy aby na pewno są rodzonymi braćmi. Różnili się tak diametralnie, że na pewno któryś z nich musiał być podrzutkiem. Wojsko w żaden sposób nie utemperowało niespokojnego ducha jakim był Zacharie, a w czym Patrick pokładał ogromne nadzieje. Rozmowy, prośby, groźby. To wszystko zawodziło, aż ostatecznie zaprowadziło Voclainów do obecnego punktu.
To nie była paranoja, a przezorność. Monitoring, zabezpieczenia, hasła. Istniały nawet takie, które odpowiadały za stan zdrowia, byciu na muszce czy na byciu wszystko okej. Kiedy Zach tłukł się na dole, wyczuły go pierwsze zabezpieczenia, a Pat został zaalarmowany. Puścił drążek, otarł ręcznikiem zroszoną potem twarz i spojrzał na ekran.

Idą tutaj.

Bruce wznosił głos na kolejne wyżyny, ale Patrick przestał słyszeć cokolwiek. Spojrzał na pozostałe kamery, lecz jedyną osobą, która tu była poza nim to Zacharie.
- Jaki ja? - drażnił się, jak zupełnie wtedy kiedy smarkaty blondynek próbował dosięgnąć ciastko w rękach starszego brata. W końcu jednak rozległ się mechanizm drzwi, a muzyka ucichła. Powitał Zach'a z ręcznikiem przewieszonym przez kark i skrzyżowanymi rękami na piersi, patrząc z góry - dosłownie, bo pomieszczenie było dwupoziomowe. Gdyby był siostrą to może już by do niego podbiegł i dopatrywał się ran, lecz geny i Bozia zadecydowały, że starszy Voclain będzie napakowanym amerykańskim testosteronem ponurakiem.
- Nie możesz przyjść z piwem i żarciem, jak normalny człowiek?




Zacharie Voclain
pepsi cola
metafory, które nie mają sensu / metagaming / "poetyckość" będąca grafomanią / grafomania / lanie wody, które w 99% jest niepotrzebne.
34 y/o, 187 cm
wtyka, wierny pies, ochroniarz w Emptiness
Awatar użytkownika
myśli mam sine
godność stłuczoną
marzenia powybijane

ego pęknięte
wolę zwichniętą
i serca otwarte złamanie
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

No chyba sobie, kurwa, żartował?! Uniósł głowę w akcie żałosnego niedowierzania, jakby niebo miało mu właśnie potwierdzić, że to sen — niestety, bezsenna rzeczywistość w całej krasie waliła mu między oczy obrazem brata wycierającego się z nonszalancją bożyszcza licealnych mokrych snów. Jakby właśnie skończył sesję do kalendarza dla samotnych matek z przedmieść, zamiast wyłonić się ze śmierdzącej łazienki, w której grzyb rozwijał imperium. Znowu ta pewność siebie, to jebane rozchełstanie rzeczywistości, jakby każda sytuacja była mu tylko sceną do dramatycznego wejścia.
Jeszcze mu tylko brakowało, żeby powiedział a tak w ogóle, przyniosłeś żarcie?. Może od razu czerwony dywan miał rozwinąć od drzwi wejściowych, może jeszcze bukiet róż z bilecikiem „dzięki za obecność, bratku, bez ciebie ten wieczór brzmiałby jak refren starego Nicka Cave’a”. O bogowie, jebać to. Zmrużył oczy jak pies, który wie, że i tak zaraz dostanie kijem po grzbiecie, ale jeszcze udaje, że może uciec w krzaki.

Ja kurwa, najpiękniejszy i mądrzejszy Ziggy, ulubieniec ponuraka — mruknął w niezbyt przyzwoity sposób, niemalże sycząc. Jeden, bolała go klata i czuł wszelako żeberka. Wszedł z trzaskiem, zatrzaskując drzwi nory, która zdawała się być pomnikiem okropnego gustu jego starszego brata — posępna estetyka postindustrialnego wychodka z domieszką porzuconego akademika. Każda ściana cuchnęła wspomnieniem bójek, rozlanych flaszek i złamanych obietnic. A mimo to, kurwa, wciąż tu przychodził. Może z sentymentu, może z głupoty. Raczej z obu. — Może frytki do tego i odżywkę białkową, by utrzymać stertę mięśni na kupie?
Po cholerę obracał córkę tego kapo bandito bałkańskiego gówna? No po co, do kurwy nędzy, mieszał kutasem w garze pełnym granatów? I to jeszcze z tym błyskiem samozadowolenia, jakby właśnie wygrał w totka i dostał za darmo butelkę najtańszej whisky. Ale nie — musiał, bo przecież serce biło mu jak dzwon na pogrzeb głupoty, a rozum był akurat na urlopie. Gorzej, po co, na wszystkie święte wódczane duchy, sprzedał informacje dalej? No tak… potrzebował hajsu. Zawsze chodziło o hajs. I o to jebane mieszkanie z przeciekającym sufitem, które ktoś z uporem maniaka wciąż nazywał azylem. I odrobinę przyjemności — bo bez niej to życie smakowało jak niedogotowany makaron.
Sto kafli za moją głowę dychającą, o sześćdziesiąt mniej, gdy przytaszczą mnie martwym, pasuje. — Splunął krwią i miazgą tego, co niegdyś mogło uchodzić za fragment zęba, może nawet jednego z tych frontowych, które dumnie prezentował na zdjęciach do dokumentów. — Nie udawaj aktora z ckliwych seriali o gangusach, dobra? — Teraz? Cóż, raczej nie trafi na plakat kampanii ubezpieczeniowej. A ubezpieczenie i tak nie pokryje kosztów, bo jakoś nie przewidywali rubryki „stracił zęba, bo przeleciał nie tę córkę i sprzedał nie tę wiadomość”. Super. W trumnie chciał wyglądać jak człowiek, z respektem i odrobiną klasy — nie jak przeżute wspomnienie własnej głupoty. Ale jeśli tak dalej pójdzie, to zostaną z niego tylko buty i legenda. I to taka z kategorii: nie róbcie tego w domu. — Kod czerwony, czy jak to zwiecie — Wy, wielcy wojskowi na wszelakich frontach. Cholera, nienawidził się płaszczyć przed takimi typami. Ale brat to... zawsze brat. — Ostatni raz wpadłem w gówno, obiecuję...

Patrick Voclain
mentolowy sztorm
Wszystko i nic
39 y/o, 189 cm
🐍 egzekutor na usługach mafii (again) 🦂 freelancer
Awatar użytkownika
Były komandos Joint Task Force 2, powrócił do Toronto, aby odnaleźć brata i złoić mu tyłek;
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiżeńskie
postać
autor

Zszedł powoli po metalowych schodach, każdy krok wybrzmiewał w pustce loftu, jakby sam budynek próbował go ostrzec przed tym, co zaraz powie. Zmęczenie już dawno przestało być fizyczne — to była ta głębsza, cięższa forma. Ręcznik powędrował do twarzy, rozcierał pot, złość i zawód. Sięgnął po podkoszulek rzucony na oparcie krzesła, naciągnął go energicznym ruchem.
— Ostatni raz, kurwa… — powtórzył jego słowa na głos, gorzko, bardziej do siebie niż do niego — Te twoje „ostatnie razy” są jak jebane reklamy fast foodów: obiecujące i bez pokrycia — przeszedł obok, nie zatrzymując się ani na sekundę. Skierował się do najzwyklejszego laptopa, który służył do przeglądania kamer. Przełączył widok i upewnił się, że sprzęt nie wychwycił żadnego podejrzanego ruchu.

Zamilkł. Oparł się o blat i skrzyżował ramiona. W półmroku jego twarz była napięta, nieruchoma, z tym lodowatym spokojem, który poprzedzał wybuch. Ale nie krzyczał.
— Ty naprawdę nie umiesz inaczej, co? Nie wystarczy ci już, że pół życia spędziłem wyciągając cię za kołnierz? Teraz jeszcze robisz ze mnie żywy tarczownik z opcją pogrzebu? — mówił cicho i precyzyjnie, by zapytać — Kto tym razem?

Nie chciał zabijać, bo to nie sprawiało mu przyjemności. Stanowiło niechlubny obowiązek, którego źródłem był nie kto inny jak Ziggy. Z boku może wyglądał na zimnego i nieprzystępnego, takiego, który odhacza każdy zlikwidowany cel, ale było całkiem odwrotnie. Przetarł twarz z głośnym westchnięciem.
— Chodź, zanim zapaskudzisz podłogę — wskazał mu łazienkę, która była niewielkim pomieszczeniem z podstawowym wyposażeniem. Patrick trzymał tam dobrze wyposażoną apteczkę. Opatrywanie Ziggy'ego nie było czymś nowym, ani zaskakującym.
— Kiedyś w końcu przetrącą ci kark — powiedział, wyjmując kuferek. Czy musiał mówić, że przyjdzie taki moment, że nie zdąży przybiec mu na ratunek? Pomóc jakkolwiek.



Zacharie Voclain
pepsi cola
metafory, które nie mają sensu / metagaming / "poetyckość" będąca grafomanią / grafomania / lanie wody, które w 99% jest niepotrzebne.
34 y/o, 187 cm
wtyka, wierny pies, ochroniarz w Emptiness
Awatar użytkownika
myśli mam sine
godność stłuczoną
marzenia powybijane

ego pęknięte
wolę zwichniętą
i serca otwarte złamanie
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

Łatwo mu było pierdolić te wszystkie życiowe mądrości, jakby jadł je na śniadanie z owsianką i jogurtem proteinowym. Idealny synek. Idealny braciszek. Idealny, kurwa, człowiek. Ziggy tylko prychnął, bo ilekroć patrzył na Patricka, zastanawiał się, czy bocian nie zawalił roboty i nie podrzucił ich do złych rodzin. Pat — wymuskany, opanowany, jakby wyciągnięty z folderu rekrutacyjnego do sił specjalnych, z idealnym żołnierskim cięciem, kręgosłupem moralnym ze stali i głową pełną strategii. Nawet jak rzygał po wódzie, to jakoś tak... z godnością.
A Ziggy? No cóż. Ziggy był jak ta rybka w jeziorze po burzy — niby pływa, ale z trudem, niby żyje, ale co chwilę dostaje po łbie. Nie był liderem, nie był planistą, nie był nikim godnym naśladowania. Co najwyżej zapamiętania, jak nie prowadzić życia. Jedyne, co umiał, to się bić, celnie strzelać i czasem — naprawdę tylko czasem — nie spierdzielić sprawy z hukiem. Adrenalina robiła z niego człowieka, reszta to była wegetacja z papierosem w zębach.
Ostatni raz, obiecuję... — mruknął, w przeświadczeniu o podtrzymaniu własnych możliwości. Chociaż co roku gderał, że będzie tylko lepiej i wyjdzie na prostą. Chuja robota, nigdy tak się przecież nie stanie. — Zaufaj mi chociaż raz, więcej mnie nie ujrzysz na oczy. Gdzieś się schowam i tyle będzie z młodszego brata, wyjdę na ludzi — Nie narzekał, nie. Był przecież twardzielem, pogodzonym z losem, który śmiał się z cierpienia przez zęby. Do czasu. Bo jak problemy naprawdę zaczęły go łapać za gardło — z siłą dłoni, która wie, gdzie uderzyć — to i śmiech się kończył, a zaczynało się duszenie. A wtedy, nawet pierdolona płotka mogła się obudzić w środku nocy z myślą, że może jednak warto było zostać świętym. — Serbowie — Krótko i zwięźle, jakby nadal byli knypami z wojska. Gdy Ziggy podpadał i musiał wręcz brodzić kolanami w gównie, chyląc czoło ku ziemi i tłumaczyć się z błędów. — Praca dla ruskich wydała się bardziej obiecująca.
Wlókł się za nim jak zbity pies, choć z daleka dalej udawał kota — tego, co to ma wywalone na wszystko i wszystkich. Łazienka była jak cały ten pieprzony przytułek — zbyt mała, zbyt zimna i zbyt prawdziwa. Kurtka, ta sama, która kiedyś robiła z niego twardziela z okładki złego magazynu motocyklowego, teraz stawiała opór jak stary wróg. Ledwo ją z siebie zdarł, jakby była świadkiem zbyt wielu porażek, by tak po prostu puścić. Oparł się na umywalce, która prawdopodobnie widziała więcej krwi niż przeciętna sala operacyjna. Zaczesując te swoje wiecznie rozczochrane włosy, przy okazji wcierał w skórę kolejną warstwę zmęczenia. Żebra, te pierdolone dranie, protestowały jak emeryci pod sejmem — głośno i bezlitośnie. Żuchwa bolała jak po kiepskiej bójce z betonowym słupem, a z nosa sączyła się krew, jakby ktoś wpuścił tam wściekłego hydraulika.
Spiszę testament, dostaniesz wszelakie majętności, jakie... Udało mi się zarobić przez własną głupotę — zaśmiał się po swojemu, by nabyć trochę pozytywów. — Ej, bierz nasze spotkania za miłe odkurzenie znajomości i nadrobienie czasu — I nagle go tknęło. Śledziona. A raczej jej brak. No tak, zapomniał wspomnieć o tej drobnostce Patrickowi — tej jednej malutkiej rzeczy, która mogła wyjaśnić, czemu przyjął cios jak worek z ziemniakami po terminie. Ale nie, bo przecież mężczyźni nie mówią o swoich brakach. Zwłaszcza gdy brakuje im organów wewnętrznych. Świetnie, Ziggy. Idealnie kurwa. — Dożyję do czterdziestki, także streszczaj się z zakładaniem rodziny. Będę najlepszym wujasem.

Patrick Voclain
mentolowy sztorm
Wszystko i nic
39 y/o, 189 cm
🐍 egzekutor na usługach mafii (again) 🦂 freelancer
Awatar użytkownika
Były komandos Joint Task Force 2, powrócił do Toronto, aby odnaleźć brata i złoić mu tyłek;
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiżeńskie
postać
autor

Patrick przez moment tylko patrzył na Ziggy’ego, bez słowa, z tym swoim spojrzeniem, które potrafiło człowieka rozebrać do gołej prawdy. Znał go na wylot. Każdy gest, każdy krzywy uśmiech, każde ironiczne pierdolenie było tylko fasadą, za którą kryło się to samo co zawsze — zmęczenie, ból i strach. Może nawet trochę wstydu, choć Ziggy nigdy by się do tego nie przyznał.
— Przestań się wygłupiać — mruknął w końcu, tonem bardziej zmęczonego opiekuna niż brata — Majętności? Testament? Ty nawet rachunku w banku nie utrzymasz, bo albo go opróżnisz, albo cię wyczyszczą szybciej, niż zdążysz się nachwalić.
Klęknął obok niego, otworzył kuferek z apteczką i wyciągnął gaziki oraz roztwór. Praca rąk była spokojna, metodyczna — jakby odcinał się od słów, od całej tej sytuacji. Ale w środku buzowało. Nie z powodu samej krwi czy obicia żeber, tylko przez świadomość, że znowu, kurwa, jest w tym samym miejscu. Znowu łata tego samego człowieka, którego całe życie próbował ustawić na prostą.
— Mówiłem ci kiedyś, że to, co robisz, kończy się w dwóch miejscach: w ziemi albo w celi — powiedział cicho, dezynfekując rozcięcie na łuku brwiowym. Chciał dodać coś jeszcze, lecz się rozmyślił.
Serbowie. Patrick znał ich reputację — zero zbędnego gadania, zero ostrzeżeń. Brzydkie twarze, które nigdy się nie uśmiechały, chyba że w trakcie czyjejś agonii. Zadarcie z takim typem ludzi, to już nawet nie był hazard — to był podpis pod własnym nekrologiem.

— Powinienem wiedzieć, czym tak bardzo im podpadłeś?
Przyklejał plaster, kiedy odsunął się na krok, z tym swoim charakterystycznym, chłodnym spokojem. W środku jednak aż go paliło. Nie zamierzał zakładać rodziny. Nie był tym typem mężczyzny, który dążyłby do posiadania żony, dzieci, psa i domu z białym płotkiem na przedmieściach. Lepiej jeśli geny Volclainów nie zostaną przekazane następnemu pokoleniu.

— Z nas dwojga to ty masz większe szanse na zostanie tatuśkiem. Kto wie ile blond bękartów lata już po Toronto — odparł z przekąsem; zebrał zużyte waciki i wyszedł z łazienki żeby je wyrzucić. Ponownie zerknął na monitoring. Żadnej podejrzanej aktywności, poza wolno przejeżdżającym ciemnym samochodem. Wyjął z zamrażarki opakowanie groszku i wrócił z nim do brata.
— Przyłóż. Póki co po Serbach ani widu, ani słychu. Chodź się położyć, niech te poobijane gnaty zaznają trochę luksusu — wysłużona czarna skórzana kanapa czekała.




Zacharie Voclain
pepsi cola
metafory, które nie mają sensu / metagaming / "poetyckość" będąca grafomanią / grafomania / lanie wody, które w 99% jest niepotrzebne.
34 y/o, 187 cm
wtyka, wierny pies, ochroniarz w Emptiness
Awatar użytkownika
myśli mam sine
godność stłuczoną
marzenia powybijane

ego pęknięte
wolę zwichniętą
i serca otwarte złamanie
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

Przestań tak mówić, wciąż odbijało mu się echem w czaszce, choć nikt realnie nie stał obok, by rzucać moralitety jak tanią wódkę na stypie. Spekulował w najlepsze, naprawdę chciał się poprawić, zrzucić z siebie odium pierdolonego wykolejeńca i kierować życiem choć trochę lepiej, bardziej z sensem niż w stronę ściany, w którą i tak zderzał się przy każdej okazji. Naprawdę próbował; tylko nikt nie chciał jemu zaufać w tym wydaniu, jakby sam fakt jego obietnic cuchnął kpiną. Okropność.
Dlatego siedział teraz jak ten jebany męczennik, wsparty o zimną umywalkę w jakiejś obdrapanej łazience i pozwalał, by ktoś oczyszczał mu rozjebany łuk brwiowy. Piekło to tak cholernie, że aż łzy chciały wyjść, ale w gardle tkwiła tylko ta sama, stara gula wstydu i bezsilności. Czuł się jak ten mały chłopiec sprzed wielu lat, któremu ojciec jeszcze nie odebrał złudzeń, a życie nie przysoliło w nos butem. Jasna cholera z tym wszystkim! Mruknął coś pod nosem, złowieszcze przekleństwo rzucone światu, który i tak nie miał zamiaru go wysłuchać, a gdy niemalże pogrożono mu palcem, by nie spierdolił twarzą w bok, tylko wykrzywił usta w półuśmiechu, jakby chciał tym samym wysłać całemu pieprzonemu kosmosowi wiadomość, że jeszcze nie skończył, choć był blisko.
Nie rób ze mnie kompletnego debila, Pat — wzgardził jego pomocą na wszelakie sposoby, odtrącając dłoń napakowanego osiłka. Cholera jasna, po chuj tutaj zawędrował. Odsunął się, niemalże tracąc równowagę przez kołowanie w głowie i naciek ciemniejszych plam przed błękitem oczy. — Nie bywam tak głupi, za jakiego mnie masz! Potrafię sobie poradzić, dotąd miało to najwyższy wymiar sensu...
Naprawdę, starszy brat traktował go jak istną pierdoloną pociechę w przedszkolu, a przecież do cholery miał prawie trzydziechę na karku. No dobra, w miarę niedługo, ale wciąż cieszył się młodością, ile tylko się dało, jakby to była promocja w markecie, co nigdy się nie kończy. Tyle że wkurwiał go sam fakt, iż ustawiano go po łepkach na prawo i lewo, jakby był workiem treningowym albo maskotką rodzinnego dramatu. Wojowniczy koks, tak go zwał w myślach, ten jebany brat-idealista z odznaczeniem moralności i muskulaturą jak z katalogu.
Sprzedałem po prostu pewne informacje dalej, chyba najważniejsza kwestia dla Ciebie — Przemilczał fakt zaliczenie córki tamtejszego szefa, zdobycie towaru na wyłączność i danie dupy w innych kwestiach takowej współpracy. Zaczynał dopiero traktować to na poważnie, dając się skusić jak ostatni debil łatwym zielonym do kieszeni. — Nic takiego; koledzy chcą ze mną najnormalniej w świecie pogadać.
Ech, parsknął w ciszy, odwracając się w kierunku lusterka zawieszonego na obdrapanej ścianie, gdzie mógł skrupulatnie rozpisać sobie schemat strat cielesnych jak księgowy przy tabelce. Siniak zajmował pół mordy, żebra pięknie upstrzone purpurą i granatem, wyglądał jak żywa mapa meteorologiczna z burzą na horyzoncie. Nie było źle, zawsze mogło być gorzej, mógł nie oddychać. Leżeć też nie zamierzał, bo co, miał się kurwa poddać? Chciał najzwyczajniej odejść, tak bez większej spiny, zostawić za sobą całą farsę i udowodnić, że nie trzeba go niańczyć, choćby miał się po drodze rozwalić o własne błędy.
Dajże spokój, potrafię zadbać o opinię naszego nazwiska w tutejszym świecie. Zaś nad interesem bękartów mam całkowite opanowanie — wyszedł tuż za nim, rzucając kurtkę gdzie popadnie z własnej wygody. Zamiast się położyć, w najlepsze rozgościł się w lodówce starszego Voclain'a, szukając alternatywy przeciwbólowej. — Skorzystam z procentów, jeśli jakieś masz. Spanie jest jednak dla wybitnie słabych... Co zamierzasz dalej czynić?

Patrick Voclain
mentolowy sztorm
Wszystko i nic
39 y/o, 189 cm
🐍 egzekutor na usługach mafii (again) 🦂 freelancer
Awatar użytkownika
Były komandos Joint Task Force 2, powrócił do Toronto, aby odnaleźć brata i złoić mu tyłek;
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiżeńskie
postać
autor

Przez chwilę tylko stał w drzwiach, obserwując jak Ziggy buszuje w lodówce, jakby to była jego własna kuchnia, jakby znowu mieli po dziesięć lat, ojciec spał spity za ścianą, a oni próbowali znaleźć cokolwiek do przegryzienia, byle nie zwrócić na siebie jego uwagi.
Nie ruszył się od razu. Pamiętał aż za dobrze zapach wódki unoszący się w starym domu, zlewający się z metaliczną wonią krwi, kiedy ojciec znowu nie trafił pięścią tam, gdzie chciał. Pamiętał, jak Ziggy trząsł się pod stołem, a on – starszy, ale wcale nie dorosły – próbował go osłonić. Od tamtej pory nie tknął alkoholu. Nawet piwo, które leżało na półce w lodówce, było ledwie symboliczne, nisko procentowe. Jego własne granice były jasne jak wojskowy regulamin: żadnych używek, żadnych słabości, żadnych dróg, które prowadzą do tamtego koszmaru.
- Nie piję - rzucił tylko, nieco oschle, choć nie miał w tym złych zamiarów. Oparł się o blat, skrzyżował ramiona na piersi. Patrzył na niego długo, beznamiętnie, a w środku czuł znajome rozdwojenie — gniew i strach. Gniew, bo Ziggy traktował własne życie jak tani żart. Strach, bo wiedział, że któregoś dnia jego młodszy brat naprawdę się nie podniesie. Pewnego dnia już nigdy go nie zobaczy.
— Ty nie jesteś głupi, Ziggy — powiedział spokojnie, aż za bardzo spokojnie — Ale grasz w grę, w której nie masz żadnych kart w ręku. I każesz mi patrzeć, jak za każdym razem przegrywasz.
Przeszedł kilka kroków, zatrzymał się przy kanapie i ciężko opadł na jej brzeg. Potarł twarz dłońmi, jakby chciał zetrzeć z niej zmęczenie, które coraz bardziej przypominało zmęczenie życiem niż tylko jednym wieczorem.

— Wyciągnę giwerę i pobawię się w Johna Wicka — zaserwował mu patrickowy żart. Zmierzwił włosy i spojrzał na Ziggy'ego. - Prześpij się. Pomyślę co robić. Może uda się to załatwić bez rozlewu krwi. Ostatnie czego nam trzeba to trupy.
Bo tak się da, prawda?



Zacharie Voclain
pepsi cola
metafory, które nie mają sensu / metagaming / "poetyckość" będąca grafomanią / grafomania / lanie wody, które w 99% jest niepotrzebne.
ODPOWIEDZ

Wróć do „⋆ W czasie”