Chciała, żeby c i e r p i a ł.
Chciała, żeby wypatrywał burzy jasnych włosów w każdym tłumie; by t o n ą ł w uczuciu beznadziei, ilekroć omyłkowo zaczepiał kogoś, kto łudząco ją przypominał.
Chciała, żeby jego myśli od momentu przebudzenia natrętnie skandowały jej imię, nie dając mu chwili wytchnienia; by nie potrafił p r z e ż y ć dnia bez warg bezwarunkowo układających się w znajome sylaby - jakby tylko one jeszcze miały jakiekolwiek znaczenie.
Tak, opuszczając Toronto z dnia na dzień, dokładnie tego pragnęła - by do reszty pochłonęła go bezkresna o b s e s j a.
By u m i e r a ł -
tak jak ona.
Bo nie zasługiwał na słowa pożegnania; dlatego każda kartka papieru z naprędce nabazgranymi wyjaśnieniami ostatecznie kończyła w płomieniach, a każde jej egoistyczne pragnienie, by zamknąć go w pamięci po raz ostatni, ginęło w morzu wyrzutów sumienia, których prąd - mimo upływu czasu - nadal bezlitośnie próbował wciągnąć ją pod powierzchnię.
Bo krew na jej dłoniach mieniła się złowrogą czerwienią, choć nigdy tak naprawdę ich nie skalała. Bo o b o j e byli winni - uwikłani w akcie nienawiści tak burzliwym, jakby zapisany został w gwiazdach jako kara za grzechy poprzednich wcieleń. Być może i one odszukiwały się raz za razem, jakby nie potrafiły istnieć bez siebie na tym samym niebie; być może i one buntowały się wobec sznurów losu narzuconych przez Mojry, w ten sposób skazując się na cierpienie, które zdawało się być starannie wplecione pomiędzy linie ich życia.
Czy mógł ją zatem winić, że chciała stać się wolna od ciężaru przeszłości choć na chwilę? Czy mógł się dziwić, że chciała uciec od niego, od plątaniny zacierających się uczuć, od duchów stale majaczących się pomiędzy nimi, swoją obecnością dbających o to, by nigdy nie zaznali spokoju?
Ale cały paradoks tkwił w tym, iż pomimo pragnienia wolności, pomimo pospiesznego opuszczenia rodzinnej miejscowości, Melusine i tak powracała myślami do Vincenta; mimo że nie był bezpieczną przystanią, a prędzej wzburzonym wściekle oceanem, ona na oślep rzucała się w jego wiry.
A on więził ją w nich z taką łatwością, że nie protestowała w ogóle, gdy przez narzucony przez niego prędki rytm na chwiejnych nogach cofnęła się aż pod samą balustradę i dopiero kiedy odsłonięte plecy zderzyły się z metalową barierką, przez twarz mimochodem przebiegł jej cień bólu, który jednak zaraz zastąpiony został wystudiowaną obojętnością, jakby nie mogła sobie pozwolić na przejaw jakiejkolwiek słabości.
—
Ja? — niedowierzanie natychmiastowo wdarło się w jej słowo, a brwi poszybowały do góry niemalże pod samą linię włosów, jakby nie mogła pojąć poziomu jego impertynencji. Przelotnie zerknęła na pozostawione przez siebie ślady na jego skórze, ale nie skomentowała tego w żaden sposób; być może dlatego, że uważała, że on odcisnął się na jej duszy znacznie b a r d z i e j. —
To Ty bez zaproszenia pojawiłeś się na mojej wystawie, siejąc zamęt, ale to ja jestem wariatką, tak? — w tonie głosu brzęczało coś niepokojącego, coś, co wtórowało iskrzeniu się ciemno-niebieskich oczu, a sama Melusine mocniej oparła się o poręcz, niemalże chcąc, by ból emanujący z miejsca stykającego się z metalem, powstrzymał ją od zatracenia się w buzującej pod powierzchnią skóry złości.
Gwałtownie zaczerpnęła powietrza, gdy wypowiedział imię, którego nie śmiała przywoływać nawet w myślach, burząc po raz wykreowaną fasadę niewzruszenia. Zbił ją z tropu, lecz jedynie na moment, ponieważ prędko odzyskała rezon, przyszpilając go pełnym politowania spojrzeniem.
—
A nie tego chciałeś? Nie tego mi życzyłeś? Nawet jeśli ja... To co? Co z tego? —
pytała drwiąco, wojowniczo zadzierając podbródek, po raz kolejny pod maską złośliwości kryjąc swoje prawdziwe odczucia, które nakazywały jej stawiać zupełnie inny rodzaj pytań -
Dlaczego się przejąłeś, Vincencie? Czy nie powinieneś mnie n i e n a w i d z i ć?
Bez trudu dostrzegła moment, w którym jej słowa przebiły się przez jego mury i nawet przez ułamek sekundy odczuła z tego powodu wyrzuty sumienia, bo doskonale wiedziała, iż to musiało zaboleć. Rozchyliła nieznacznie wargi, po raz pierwszy na końcu języka mając coś innego niż podłe obelgi, ale kiedy znów się odezwał, tym razem rewanżując się równie trafnym ciosem gdzieś na wysokości miejsca, gdzie powinno znajdować się s e r c e, Melusine zacisnęła wargi w cienką linię i zagryzła policzek od środka niemalże do krwi. Przez chwilę mierzyła go jedynie spojrzeniem rozpalonym od gniewu, pozwalając wiatru smagać się zimnym powietrzem po twarzy. W końcu jednak zrobiła krok naprzód, po raz kolejny tego wieczoru zmniejszając dystans pomiędzy nimi do minimum, do jednego oddechu, który teraz zdawali się dzielić, a jej dłoń - jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie - odnalazła tę jego, drżącą, którą tym razem oplotła z delikatnością, graniczącą z czułością, kiedy opuszkiem kciuka pogładziła zadane przez siebie wcześniej rany.
—
Miałabym nie wracać po Ciebie? — ponownie szepnięte tak cicho, że z łatwością mogłoby się zgubić w szumie dochodzącym z miasta i przepaść w niebycie. —
Kiedy jesteśmy na siebie skazani? — choć dotyk jeszcze pozostawał łagodny, to słowa zdawały się parzyć, bo daleko im było od romantycznego wyznania; to był po raz kolejny splot przekleństwa i s z a l e ń s t w a, któremu poddawała się za każdym razem, gdy na niego spoglądała. I tylko krok dzielił od popadnięcia w przepaść.
vincent beauregard