ODPOWIEDZ
24 y/o, 168 cm
malarka we własnej pracowni
Awatar użytkownika
The bear loved the deer, it was obvious. It ripped the deer's throat out, and then licked the dying deer with the most passionate affection. I thought of you and me.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

2.
and how odd it is to be haunted
by someone that is still alive.
melusine & vincent


la
folie.

Dwa słowa porzucone pośrodku morza bieli.
Dryfujące samotnie, obdarte bezdusznie z wcześniejszej ekstrawagancji (och, umarła ona wraz z zamknięciem j e g o rozdziału) - emanowały ponurą prostotą. I choć wygrawerowane staranną kaligrafią, to ciężar przeszłości zdawał się przygniatać każdą z tworzących je liter, jakby mocniej wbijając w niczemu winien papier.
Jakby mimo wszystko - mimo długich miesięcy r o z ł ą k i - one też nie umiały się uwolnić. Ale paradoksalnie dekorując plakat informujący o odbywającej się tego wieczoru wystawie artystycznej, dumnie wiszący na samym przodzie gmachu Art Gallery of Ontario, stanowiły jedynie marne preludium.
Bo od początku jego rolą w tym akcie tragedii było z g i n ą ć w zderzeniu z korytarzem obrazów, które witały zwiedzających już od przekroczenia progu budynku - to one stanowić miały apogeum.
Na przelotne mrugnięcie okiem zamykać cudze spojrzenie w skrawku odsłoniętej duszy i zmuszać do poszukiwania głębszego sensu w ciągu pociągnięć pędzla, a w końcu brutalnie popychać do rwania włosów z głowy, ponieważ - wbrew sposobowi ułożenia i prawom l o g i k i - pozbawione były chronologii.
S
z
a
l
e
ń
s
t
w
o
... w nich ukryte migotało złośliwie w słabym blasku świec zwisających z sufitu niczym bluszcz, drwiąc z każdego, kto naiwnie próbował zajrzeć do środka d u s z y (jakiej duszy?). Mogli tłumnie krążyć od obrazu do obrazu, spoglądać z uwagą i głośno analizować znaczenie barw, kresek, ale nigdy prawdziwie nie zrozumieją.
Bo ta wystawa była dla niego. A może dla niej - na wieki zanurzonej w chłodnych odmętach jeziora. A może dla nich obojga - wciąż będących żywą r a n ą na jej ciele, której upływ czasu nie potrafił zagoić.
I tak stanąwszy przed swoim ulubionym d z i e ł e m, Melusine rozciągnęła wargi smagnięte gęstą czerwienią w gorzkim uśmiechu.
Un trou dans le cœur, głosił niedbale nabazgrany napis pod obrazem; jedyny na tej wystawie tonący w kolorze bladobłękitnych oczu, tak odcinający się na tle skąpanym w odcieniach czerni. I tylko tutaj dźwięki pianina - rozchodzące się po sali delikatnymi falami - nabierały gniewu w sile uderzeń o klawisze.
Stanowiąc przypomnienie a zarazem o s t r z e ż e n i e - przeszłość nigdy nie zapominała.


you are the prettiest bouquet of dying flowers i have ever seen.


vincent beauregard
-
sam sobie sterem, triggerem, okrętem
24 y/o, 182 cm
pianista, student toronto symphony orchestra
Awatar użytkownika
o, muzo moja biedna co się z tobą stało?
w tych marzycielskich oczach nocnych widzeń roje,
a szaleństwo i groza kolejno twe ciało
przyoblekają w chłodu i milczenia zbroję.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

002
I am both wound and knife
Szepty przeszłości unosiły się krętymi drogami między falami rozbijającymi się o kamienny brzeg. Noc brutalnie tuliła Vincenta ramionami chłodu, gdy po prawie każdym wręcz zapadnięciu mroku stawał tu nad jeziorem. Tutaj — w miejscu obezwładniających boleśnie koszmarów — gdzie niegdyś zebrane wozy policyjne nieświadomie tworzyć zaczęły orszak pogrzebowy dla jego dawnej m i ł o ś c i. Uczucia pochłoniętego dawno przez wzburzone wody — czy naprawdę prawdziwego, Vincentowi? Będącego na pewno pierwszym stopniem pokonanym przez niego ku epicentrum pisanego mu pandemonium. Jednak to wszystko tej jednej nocy zniknęło, tak jak i Melusine tych parę miesięcy temu — cholernych kilkudziesięciu dni, a w myślach zamiast dźwięku fal rozbijało się wyłącznie słowo;
zni
knę
ła. Zniknęła, zniknęła, zniknęła — pragnął wykrzyczeć co sił, by choć na moment zagłuszyć wszystko, co prowadziło go nićmi przeznaczenia przekleństwa ku niej. Ku niewiadomej, którą pozostawiła po sobie pewnej nocy. Nawet w snach nie był bezpieczny, gdyż jej spojrzenie nadal żywe we wspomnieniach splątywało je ciasno do samego świtu.
Nienawidził jej.
Niepodważalnie z całego serca wybijającego smutne sonaty i ostatniego tchu, który jeszcze nieszczęśliwie nie był mu pisany zgrabnie piórem samych Mojr. Nie-na-wi-dził, a jednak nie potrafił choć jednego dnia odpędzić od siebie nawracających lawinami pytań; dlaczego?
Jego własny głos wypowiadający to, rozpływał się w kolejnych wypitych lampkach wina, jakoby i on zniknąć miał niebawem z tego świata. Ona jednakże trwała nadal; wtedy gdy pierwszego dnia skulony w garderobie filharmonii oddychał nierówno w ataku paniki z palcami zaciśniętymi kurczowo na stronie gazety piszącej o jej zaginięciu i wtedy gdy na niejednym maratonie przyjęć z przyjaciółmi padało szeptem imię: Melusine. Tak wszak stało się tego wieczora, lecz bieg wszystkiego odmienił jednak głos jego dzisiejszej partnerki w upadku.
Przecież, wróciła…

Reszta po nich przestała i s t n i e ć do momentu, gdy z hukiem otworzył drzwi prowadzące do organizowanej przez niej wystawy. Wszystko w nim aż wrzało od emocji i komizmu tej sytuacji; zaginiona bez śladu pojawia się nagle wraz z pokazem swych dzieł. Nie powiedziała mi, nie powiedziała…. Zgubił gdzieśmy sobą Tamarę — ofiarę jego mknięcia ku demonom przeszłości — gdy nie nadążała za tempem jego gniewu.
Melusine — Opływające w palącej złości imię przebiło się prawie to krzykiem nad chaosem ludzkich rozmów i muzyki, która wraz z tym występkiem urwała się na moment w pół akordu. Następnie dość niezgrabnie powracała na swej melodii, lecz jego wrażliwe uszy nie wychwyciły już tych nieprzyjemnych niuansów, porwane wraz z resztą przez intensywne uczucie — niosące zgubę! Pokonał dystans dzielącego ich pomieszczenia pewnym krokiem, ignorując ostrzał wścibskich spojrzeń. Nie zatrzymał się nawet, gdy w tym wszystkim wytrącił kelnerowi srebrną tacęz kieliszkamiszampana, bo stanął dopiero przed nią.
Jeśli nie jesteś wyłącznie widmem, to niczego mocniej już nie pragnę, byś nim się właśnie stała — Wywarczane gniewnie prawie przez zaciśnięte zęby stać się mogło swojego rodzaju przekleństwem. Kiedy się ku niej pochylił ich twarze dzieliły zaledwie cale; och, zgrozo! — Ma sei impazzita del tuto, eh? Che diavolo to prende, dimmi?
-
a dajcie mi żyć w spokoju
24 y/o, 168 cm
malarka we własnej pracowni
Awatar użytkownika
The bear loved the deer, it was obvious. It ripped the deer's throat out, and then licked the dying deer with the most passionate affection. I thought of you and me.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

To miało być z a k o ń c z e n i e.
Jedno cięcie - ucinające wszystkie niewidzialne więzy, które uciążliwie krzyżowały ich drogi; jedno cięcie - by znajoma czerwień przeznaczenia przekleństwa w końcu opadła na ziemię, wypuszczając ją z błędnego tańca wokół współdzielonej tragedii.
Adieu, Vincencie...
... nigdy nie padło.
Jakby nie czekając na opadnięcie kurtyny, Melusine milcząco usunęła się ze sceny, wyłamując się tym samym ze złożonej gorliwie niczym modlitwy obietnicy, że na tych deskach rozlewać będą krew aż po kres swoich dni, pokutując za grzechy przeszłości. Zamiast tego - u c i e k ł a.
I choć zabieg ten został wykonany z chirurgiczną precyzją - zatarła po sobie ślady z dokładnością co do najmniejszego szczegółu - i miał nie pozostawić po sobie choćby blizny - wszystko w niej k r z y c z a ł o. Bo upływający czas jej nie wyzwolił tak jak powinien, nie uciszył chaosu plądrującego myśli, gdzie żywiona nienawiść wciąż była obecna, rozgościwszy się na dobre w zakamarkach pamięci.
Nie mogła się u w o l n i ć. Mimo dzielonych setek kilometrów, stale się zwiększających ze zmieniającym się krajobrazem; mimo długich dni zamieniających się w jeszcze dłuższe noce; mimo natury przywdziewającej nowe szaty wraz z nadejściem kolejnych pór roku - Vincent Beauregard bezczelnie wciąż zatruwał jej krwiobieg. Jakże go za to nienawidziła! Bo choć odeszła - to zawisła na pograniczu pomiędzy jawą a snem; tam gdzie dłonie skostniałe z zimna bezradnie uderzały w taflę jeziora, ż ą d a j ą c, by oddało kogoś, kogo bezdusznie u k r a d ł o; tam gdzie lodowate spojrzenie niebieskich oczu więziło ją w swoich objęciach, będąc tuż o oddech, będąc niemal na wyciągnięcie ręki...
Tak jak teraz.
M-e-l-u-s-i-n-e. Wykrzyczane ze złością gdzieś w oddali, można by powiedzieć, że stanowiące kolejny wytwór zmęczonej udręką wyobraźni, ale jednak nie, ono było boleśnie prawdziwe. Dlatego przebudziwszy się ze stanu chwilowego zawieszenia, gwałtownie obróciła głowę w kierunku źródła tego całego zamieszania. Urzeczona prowadzącą go ku niej wściekłością - zawsze najbardziej lubiła te waleczne stworzenia, dążące w swojej zaciekłości do rozdarcia gardła ofiary - nawet nie drgnęła. W momencie pole widzenia zawęziło się tylko do niego, a cała otoczka - pełne niedowierzania szepty i poruszone spojrzenia gości - przestała istnieć. Jedynie dźwięk tłuczonego szkła sprawił, że z niezadowoleniem przekrzywiła głowę na bok; jakby to rozlane hektolitry szampana na wypolerowanej czarnej podłodze raziły jej poczucie dobrego smaku, a nie obecność kogoś, kto właśnie po raz kolejny r u j n o w a ł wszystko.
Nigdy nie spełniałam Twoich życzeń i w tej kwestii nic się nie zmieniło — była bezwzględna w swojej nonszalancji, pozornie wygładzającej rysy twarzy w wykalkulowanej obojętności; pozornie, ponieważ w jej oczach toczyła się zupełnie odmienna walka, gdzie emocje zaczynały się iskrzyć i dzielił je już jedynie tylko jeden ruch, potrzebne było tylko jedno muśnięcie płomienia, by pojawiła się destrukcyjna pożoga, gotowa pochłonąć wszystko na swojej drodze. I kiedy zbliżył się, znów nieświadomie, a może i c e l o w o przyszpilając ją w kratach, jej samokontrola wisiała już na cienkim włosku.
Ty... — czerwone usta zatrzymały się w połowie, jakby wypuszczona przez niego wiązanka wytrąciła z rąk Melusine wszystkie argumenty. Dlaczego musiał tu przyjść? Dlaczego nie mógł odejść? Dlaczego zdradzieckie serce na nowo zaczęło łomotać w klatce piersiowej, jakby i ono się o b u d z i ł o. Nie mogła sobie na to pozwolić - dlatego położywszy dłonie na męskim torsie, odepchnęła go od siebie. Pełne szoku westchnięcia przybrały na intensywności, a tego nie mogła już zignorować. Uśmiechnąwszy się ze sztucznym zawstydzeniem, obróciła się w stronę obserwującej ich bacznie gawiedzi.
Przepraszam, kontynuujcie, zaraz wrócę — rzuciła łagodnym tonem - w ogóle do niej niepodobnym - i nawet nie patrząc na Vincenta, pochwyciła jego dłoń w mocnym uścisku, czarne paznokcie wbijając w skórę niemalże do bólu, a następnie nie zważając na nic, nawet na kolejne poruszone spojrzenia posyłane w ich kierunku, pociągnęła go za sobą w stronę bocznego wyjścia prowadzącego na widokowy taras. Tam dopiero, zatrzasnąwszy z łoskotem drzwi, puściła jego rękę jakby ją parzyła i zawiesiła na nim rozgorączkowane spojrzenie, ograbiona do reszty z wcześniejszej ogłady. — Nie miałeś prawa, Vincent! — wykrzyczała już z niepohamowanym gniewem, gdy powiew letniego wiatru szarpał materiałem czerwonej sukni i jasnymi puklami, które gęstymi falami opadały jej na ramiona. Może gdyby nie była taka niesiona na skrzydłach urazy, poczułaby deja vu - bo już kiedyś stali na podobnym balkonie, choć teraz wydawało się to być w jak odrębnym wszechświecie.
Nie miałeś prawa burzyć mi krwi. Nie miałeś prawa b y ć. Wszędzie.
Znowu wszystko zniszczyłeś — wyszeptane słabo, tym razem z żalem tlącym się w oczach; jakby to on był winny, a nie na odwrót; jakby to on wrócił, a nie ona, znów zakuwając ich losy w jedne k a j d a n y.


vincent beauregard
-
sam sobie sterem, triggerem, okrętem
24 y/o, 182 cm
pianista, student toronto symphony orchestra
Awatar użytkownika
o, muzo moja biedna co się z tobą stało?
w tych marzycielskich oczach nocnych widzeń roje,
a szaleństwo i groza kolejno twe ciało
przyoblekają w chłodu i milczenia zbroję.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

Pamiętał tamten dzień, który teraz co noc wkradał się uparcie do jego snów. Dźwięczały w nich nadal ostatnie słowa Sereny w urwanej rozmowie; co gdyby tamte słowa nie wyszły nigdy z jego ust? Gdyby zdusił w sobie prawdziwe uczucia i nie pozwolił im rozkwitnąć, by wydały na świat swe trujące owoce? I czuł do dziś ciężar tych pytań; w każdym oddechu, kiedy klatka piersiowa unieść się miała ku górze. I w k a ż d y m wypitym kieliszku alkoholu w samotne wieczory, kiedy myśli stawały się nieznośnie głośne i niemożliwe do zagłuszenia. Pragnął wtedy zniknąć — tak jak ona — by wszystko to rozpłynęło się wraz z nim w nędznym podmuchu wiatru.
Przepadł jak o n a; powód jego wszelkich udręk oraz tego, że nadal jeszcze żył. Ten wieczór również niczym paralelny psikus wkradł się niespodziewanie do jego koszmarów. Zaginiona Melusine Baskerville, ostatnio widziana... Pod przymkniętymi powiekami odtwarzał raz za razem te same obrazy, żyjące w nim mimo jego woli — czyżby? Nie potrafił zapomnieć, jak wykrzywiała usta, gdy wymawiała jego imię. Ani symfonii westchnięć czy ciężkości jej dłoni na jego klatce piersiowej, gdy pchała go w złości. Ostatecznie kończąc na palącym spojrzeniu tych jednych oczu.
I nie-na-wi-dził za to, że pozostawiła go tu bez wyjaśnienia, skazując na samotne trwanie w tym rozpętanym przez nich chaosie. Och, bogowie, porzuciła go! Gdyż nucąc swoją pisaną już dla niej ostatnią symfonię, wyszarpała go z objęć nicości. Nie miała prawa; myślał ciągle gorączkowo o tym jak wykradła trzymaną przez Mojry nić jego życia, tuż przed tym jak spotkało ją ostrze przeznaczenia. Ona pomimo tego odeszła, a on nadal był,
był,
był! I choć stopy grzesznika prowadziły go w dół krętymi schodami do samego pandemonium, to czuł się jakby przez ostatnie miesiące tkwił w
c z y ś ć c u.

Zawieszony w nim między duchem jednej pochłoniętej przez wody a drugim unoszącym się w nieuchwytnym wietrze. Pozostawiony żywym na balu umarłych, wyciągającym ku jego marnej duszy swe chłodne dłonie. Ostrymi szponami kreśląc linie na skórze, by przez ból pamiętał od swojej przynależności do świata żywych.
Prawie to w transie przez nieustającą w nim złość, pozwolił się prowadzić przez korytarze galerii. Piekące uczucie na przegubie dłoni czy mijani prawie to przerażeni goście wystawy stanowiły w tamtym momencie jedynie wyblakłe tło dla ich dramatu. Po przekroczeniu progu prowadzącego na taras doznał niewątpliwe deja vu; byli wszędzie niczym w milionie poprzednich n i e s z c z ę ś l i w y c h żyć. Momentalnie zmniejszył dystans między nimi; krok za krokiem w tym tańcu szaleńców prowadząc ich do balustrady. Nawet chłodne powietrze późnego wieczoru smagające jego policzki nie zdołałoby ostudzić wrzących w nim emocji.
Jesteś wariatką — Syknięcie opuściło jego wykrzywione w grymasie usta, gdy wypuściła w końcu jego dłoń z bolesnych objęć swojej. Z mieszanką dziwnych — zbyt sprzecznych; wściekłości z ciepłym podmuchem nostalgicznych wspomnień — uczuć w sercu spoglądał na rząd zaróżowionych półksiężyców pozostawionych przez Melusine na jego skórze. Spojrzenie jednakże dość prędko przeniósł na swe widmo przeszłości, starając się uchwycić je w tych niewidocznych kajdanach, jakby miała rozpłynąć się w ciemnościach w chwili jego nieuwagi.
Po tym, co spotkało Serene myślałaś jak mogłem... oczywiście, liczysz się zawsze tylko Ty... — Zapewne głos Vincenta balansował na granicy półkrzyku, a klatka piersiowa unosiła się niespokojnie jak do rytmu wygrywanego przez oszalałe serce. Za słowami nie zdołała skryć się choćby połowa tragedii, jaką przeżywał w ciągnących się dniach niewiedzy. Powtarzającym się koszmarze, wybrzmiewającym w nim niczym nieubłagane przekleństwo, gdyż znowu ośmielił poczuć do kogoś coś g ł ę b s z e g o.
Znowu wszystko zniszczyłeś — ugodziła go sprawnie tymi słowami na dwa odmienne sposoby. Pierwszym wysłużonym już przez panią Beauregard sformułowaniu na każdy czyn syna. Tym lodowatym zawodzie sięgającym przeszywającym bólem do samych kości. Drugi zaś brutalnie przenoszącym go myślami do wspólnie dźwiganego przez nich grzechu — o jej imieniu — popełnionym w odruchach głupich żarliwych serc.
Ty... — Prawie to zachłysnął się palącą od środka złością, mierząc się nadal z wypowiedzianymi przez nią słowami. Czyż nie była jednak sztyletem, po który sam z tęsknotą sięgał? I choć oszukiwał się nieustannie, iż to nie ona wzniecała płomienie w jego pożodze pochłaniającej egzystencję, to los zawsze na nowo musiał spleść ich drogi. Stojąc teraz nawet przed nią gniewne odpowiedzi, nijak w całości pokrywały się z czynami... bo był tu, przed n i ą. — Było trzeba nie wracać Było trzeba tamtej nocy nie sięgać ku mnie, gdy objąć mnie miały ramiona wiatru... Tej cholernej nocy, kiedy zatańczył zbyt pewnie nad granicą własnego życia. Odsłonił się przed nią w ten najgorszy z możliwych sposobów, który teraz wprawiał jego dłonie w niekontrolowane delikatne drżenie — niech Cię szlag! Wtedy przerwała unoszące się wraz z melodią jego z a k o ń c z e n i e.
Melusine A. Baskerville
-
a dajcie mi żyć w spokoju
24 y/o, 168 cm
malarka we własnej pracowni
Awatar użytkownika
The bear loved the deer, it was obvious. It ripped the deer's throat out, and then licked the dying deer with the most passionate affection. I thought of you and me.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

Chciała, żeby c i e r p i a ł.
Chciała, żeby wypatrywał burzy jasnych włosów w każdym tłumie; by t o n ą ł w uczuciu beznadziei, ilekroć omyłkowo zaczepiał kogoś, kto łudząco ją przypominał.
Chciała, żeby jego myśli od momentu przebudzenia natrętnie skandowały jej imię, nie dając mu chwili wytchnienia; by nie potrafił p r z e ż y ć dnia bez warg bezwarunkowo układających się w znajome sylaby - jakby tylko one jeszcze miały jakiekolwiek znaczenie.
Tak, opuszczając Toronto z dnia na dzień, dokładnie tego pragnęła - by do reszty pochłonęła go bezkresna o b s e s j a.
By u m i e r a ł - tak jak ona.
Bo nie zasługiwał na słowa pożegnania; dlatego każda kartka papieru z naprędce nabazgranymi wyjaśnieniami ostatecznie kończyła w płomieniach, a każde jej egoistyczne pragnienie, by zamknąć go w pamięci po raz ostatni, ginęło w morzu wyrzutów sumienia, których prąd - mimo upływu czasu - nadal bezlitośnie próbował wciągnąć ją pod powierzchnię.
Bo krew na jej dłoniach mieniła się złowrogą czerwienią, choć nigdy tak naprawdę ich nie skalała. Bo o b o j e byli winni - uwikłani w akcie nienawiści tak burzliwym, jakby zapisany został w gwiazdach jako kara za grzechy poprzednich wcieleń. Być może i one odszukiwały się raz za razem, jakby nie potrafiły istnieć bez siebie na tym samym niebie; być może i one buntowały się wobec sznurów losu narzuconych przez Mojry, w ten sposób skazując się na cierpienie, które zdawało się być starannie wplecione pomiędzy linie ich życia.
Czy mógł ją zatem winić, że chciała stać się wolna od ciężaru przeszłości choć na chwilę? Czy mógł się dziwić, że chciała uciec od niego, od plątaniny zacierających się uczuć, od duchów stale majaczących się pomiędzy nimi, swoją obecnością dbających o to, by nigdy nie zaznali spokoju?
Ale cały paradoks tkwił w tym, iż pomimo pragnienia wolności, pomimo pospiesznego opuszczenia rodzinnej miejscowości, Melusine i tak powracała myślami do Vincenta; mimo że nie był bezpieczną przystanią, a prędzej wzburzonym wściekle oceanem, ona na oślep rzucała się w jego wiry.
A on więził ją w nich z taką łatwością, że nie protestowała w ogóle, gdy przez narzucony przez niego prędki rytm na chwiejnych nogach cofnęła się aż pod samą balustradę i dopiero kiedy odsłonięte plecy zderzyły się z metalową barierką, przez twarz mimochodem przebiegł jej cień bólu, który jednak zaraz zastąpiony został wystudiowaną obojętnością, jakby nie mogła sobie pozwolić na przejaw jakiejkolwiek słabości.
Ja? — niedowierzanie natychmiastowo wdarło się w jej słowo, a brwi poszybowały do góry niemalże pod samą linię włosów, jakby nie mogła pojąć poziomu jego impertynencji. Przelotnie zerknęła na pozostawione przez siebie ślady na jego skórze, ale nie skomentowała tego w żaden sposób; być może dlatego, że uważała, że on odcisnął się na jej duszy znacznie b a r d z i e j. — To Ty bez zaproszenia pojawiłeś się na mojej wystawie, siejąc zamęt, ale to ja jestem wariatką, tak? — w tonie głosu brzęczało coś niepokojącego, coś, co wtórowało iskrzeniu się ciemno-niebieskich oczu, a sama Melusine mocniej oparła się o poręcz, niemalże chcąc, by ból emanujący z miejsca stykającego się z metalem, powstrzymał ją od zatracenia się w buzującej pod powierzchnią skóry złości.
Gwałtownie zaczerpnęła powietrza, gdy wypowiedział imię, którego nie śmiała przywoływać nawet w myślach, burząc po raz wykreowaną fasadę niewzruszenia. Zbił ją z tropu, lecz jedynie na moment, ponieważ prędko odzyskała rezon, przyszpilając go pełnym politowania spojrzeniem.
A nie tego chciałeś? Nie tego mi życzyłeś? Nawet jeśli ja... To co? Co z tego?
pytała drwiąco, wojowniczo zadzierając podbródek, po raz kolejny pod maską złośliwości kryjąc swoje prawdziwe odczucia, które nakazywały jej stawiać zupełnie inny rodzaj pytań - Dlaczego się przejąłeś, Vincencie? Czy nie powinieneś mnie n i e n a w i d z i ć?
Bez trudu dostrzegła moment, w którym jej słowa przebiły się przez jego mury i nawet przez ułamek sekundy odczuła z tego powodu wyrzuty sumienia, bo doskonale wiedziała, iż to musiało zaboleć. Rozchyliła nieznacznie wargi, po raz pierwszy na końcu języka mając coś innego niż podłe obelgi, ale kiedy znów się odezwał, tym razem rewanżując się równie trafnym ciosem gdzieś na wysokości miejsca, gdzie powinno znajdować się s e r c e, Melusine zacisnęła wargi w cienką linię i zagryzła policzek od środka niemalże do krwi. Przez chwilę mierzyła go jedynie spojrzeniem rozpalonym od gniewu, pozwalając wiatru smagać się zimnym powietrzem po twarzy. W końcu jednak zrobiła krok naprzód, po raz kolejny tego wieczoru zmniejszając dystans pomiędzy nimi do minimum, do jednego oddechu, który teraz zdawali się dzielić, a jej dłoń - jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie - odnalazła tę jego, drżącą, którą tym razem oplotła z delikatnością, graniczącą z czułością, kiedy opuszkiem kciuka pogładziła zadane przez siebie wcześniej rany.
Miałabym nie wracać po Ciebie? — ponownie szepnięte tak cicho, że z łatwością mogłoby się zgubić w szumie dochodzącym z miasta i przepaść w niebycie. — Kiedy jesteśmy na siebie skazani? — choć dotyk jeszcze pozostawał łagodny, to słowa zdawały się parzyć, bo daleko im było od romantycznego wyznania; to był po raz kolejny splot przekleństwa i s z a l e ń s t w a, któremu poddawała się za każdym razem, gdy na niego spoglądała. I tylko krok dzielił od popadnięcia w przepaść.

vincent beauregard
-
sam sobie sterem, triggerem, okrętem
24 y/o, 182 cm
pianista, student toronto symphony orchestra
Awatar użytkownika
o, muzo moja biedna co się z tobą stało?
w tych marzycielskich oczach nocnych widzeń roje,
a szaleństwo i groza kolejno twe ciało
przyoblekają w chłodu i milczenia zbroję.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

Była p r z e k l e ń s t w e m.
Mknącym iskrzącą się wędrówką pod jego skórą, gdy tylko ich spojrzenia się krzyżowały, a w płucach boleśnie brakło tchu. Słowami — które zaplątały się w wiatr lub piekły niedopowiedzeniem w usta — niczym echo nieustannie wybrzmiewającymi w ciszy, choć niektóre z nich zrodziły się jeszcze dawno temu. Ich grzesznymi czynami, które wyszarpały szponami z życia Serenę. I przede wszystkim tą cholerną melodią urwaną między jednym uderzeniem serca a drugim, kiedy pochłonąć miały go słodkie nicości.
Nadal n i e s k o ń c z o n ą,
kiedy to błogi koniec miał jakby nigdy nie nadejść. Pozostać poza sferą marzeń tej dwójki nieszczęśników, zamykając ich w więzieniu własnych egzystencji. Czyśćca, którym ostatecznie byli dla siebie oni sami. Przekleństwo, które ich dopadło, wydawać się mogło, iż spętało dwie dusze nierozerwalnym węzłem cierpienia. W jego obecności więzy te zacieśniały się coraz mocniej, dławiąc go każdym wspomnieniem wspólnej przeszłości. Teraźniejszość w oczach Vincenta jawiła się niczym złudzenie — fikcja rozmywająca się w jego umyśle, gdyż każdy dzień rozbrzmiewał wciąż echem dawnych wydarzeń. Pod ciężarem wyrzutów sumienia błąkał się przez życie, aż po kres wszystkiego — jego, ich.
Udajesz idiotkę? Ottimo lavoro… — Z oburzeniem cofnął głowę o cale, unosząc przy tym brwi w szczerym zdziwieniu. W tym wszystkim na moment zapomniał o piekących półksiężycach na jego własnej dłoni. — Znikasz tak jak... ona. I myślisz, że wszystko jest w porządku? — Oskarżycielskim tonem zamierzał splątać ją... po co? Naiwnie wierząc, że kiedykolwiek liczyłaby się z czymś więcej niż czubkiem własnego nosa? Vincent sam siebie oburzył taką myślą, kiedy ponownie nie zapanował nad swym zdradliwym sercem wodzącym go ku klęsce.
Poza tym wystawa nie wydawała się zbyt prestiżowa, by oczekiwać zaproszenia — Dodał niby to mimochodem, bo jednak nie zamierzał szczędzić właśnie dla niej swoich uszczypliwości. W dodatku poczuł się urażony — w tej sytuacji to małe słowo — faktem, że wszystko sprowadziła do jakiegoś wydarzenia, nad którym sam zbyt długo się nie zastanawiał. K ł a m a ł; gdyż ten jeden z obrazów na długo miał pozbawiać go tchu i wpędzać w ten stan, gdy drżał cały po straceniu gruntu pod swoimi stopami. S p a d a ł ku przepaści.
Ja... — Zachłysnął się przy tym powietrzem, unosząc wolną od jej dotyku dłoń i zawieszając ją gdzieś między nimi w ogromnym zawahaniu. Uderzyło to w niego mocniej, niżby się spodziewał. — Brzydzisz mnie, jeśli myślisz, że mógłbym... ...że mógłbym tak komuś życzyć... T o b i e!
Mogłaś mnie nigdy nie zostawiać.
Mogłaś pozwolić mi to dawno zakończyć — Gorzko wyszeptał ku niej, choć szelest jego głosu chwiał się na granicy gniewnego syku. Bo tracił oddech, kiedy na nowo rozszarpywała jego ranę. O poszarpanych brzegach połyskiwać miała w szkarłacie krwi, sączącej się nieustannie; wystarczyłoby, by na chwilę przymknął powieki, a mógłby opuszkami palców odnaleźć miejsce gdzieś po lewej stronie piersi oraz w wyobraźni poczuć wilgotne i nadal ciepłe wgłębienie, które zadała mu właśnie ona. Tym właśnie się stali; czy może tak było od zawsze? Potępione dusze, uwikłane w odwieczny pojedynek aż po ostatni impuls serca, pędzącego galopem ku upadkowi. A najtragiczniejszym był fakt, iż nikt inny nie byłby zdolny dotrzymać im w tym kroku. Ogarniało go niewyrażalne przerażenie na myśl, że naprawdę doświadcza głębi tylko wtedy, gdy rani... i gdy sam jest raniony. Przez nią.
Drugi raz nie dałby powtórzyć tego błędu, by powstrzymała go przed ostatnim lotem; czyż nie powinno być to oczywiste od pierwszej chwili, gdy opleciona wokół jej smukłych palców nić jego życia zaczęła się napinać? Nieszczęsna Baskerville była uosobieniem jego upadku; ceną, jaką przyszło mu płacić za wieczną tułaczkę w pół-życiu, w zamian za bezwstydną chwilę uniesienia. Trwaj chwilo, jesteś piękna; prawie to szeptał, nie wiedząc, że tym samym zaprzedaje duszę w diabelskim pakcie, który niegdyś przypieczętował pocałunkiem śmierci.
A wieczność stała się jego przekleństwem; wyrokiem odbijającym się w jej jasnym spojrzeniu.

Melusine A. Baskerville
-
a dajcie mi żyć w spokoju
24 y/o, 168 cm
malarka we własnej pracowni
Awatar użytkownika
The bear loved the deer, it was obvious. It ripped the deer's throat out, and then licked the dying deer with the most passionate affection. I thought of you and me.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

Nie umiała mu wybaczyć. Nie chciała mu wybaczyć.
Nie umiała też dać mu o d e j ś ć. Nie chciała dać mu odejść.
I za to go nienawidziła. Nienawidziła siebie.
Bo to ona wróciła.
Wróciła... dla niego.
By znów dławić go swoją obecnością niczym trucizną; by znów pochłonął ich gniewny taniec na zgliszczach przeszłości, której żar wciąż zdawał się parzyć w stopy mimo upływającego czasu.
Może ich wolą losu naprawdę mieli być na siebie skazani aż po ostatni oddech.
Mój czy Twój, Vincencie?
Teraz jednak mury...
r u n ę ł y.
A huk zapytania - znikasz tak jak... ona - na moment wygasił szum odgłosów nocy, szmery rozmów, zawieszając Melusine w głuchej ciszy. Pył z ruin tłumionych latami uczuć osiadł ciężko na skórze, skradając się przez gładką kolumnę szyi, aż po kości policzkowe, smagając je krwawą czerwienią. A jej dłoń - niczym odrębny byt - machinalnie przecięła powietrze, by jak za pociągnięciem pędzla, policzek Vincenta pomalować bliźniaczym kolorem.
Nienawidzę Cię — już nie wyszeptane, a niemalże wykrzyczane, gdy po raz pierwszy od bardzo dawna bladoniebieskie spojrzenie wypełniło się ogniem, nad którym nie miała nawet cienia kontroli. Wcześniejsza pieczołowicie dopracowana obojętność poszła z dymem, pozostawiając ją drżącą z emocji, niemalże n a g ą w prawdziwości odczuwanych uczuć. Opuściwszy dłoń, wzięła głęboki oddech, jakby na nowo chciała wznieść wokół siebie mury, ochronić się przed własną wewnętrzną wojną, ale... B e s k u t e c z n i e.
Nie musiałeś wcale przychodzić — wytknęła mu ostro, spoglądając na niego z czymś na kształt poirytowania pomieszanego z urazą, ponieważ długimi miesiącami szykowała tę wystawę; długimi miesiącami na płótno przelewała wszystko to, czego nie mogła powiedzieć, by teraz on bezczelnie to podeptał. N-i-e-s-ł-y-c-h-a-n-e.
Uśmiechnęła się smutno, ale nic nie odpowiedziała na jego słowa. Czy nie istotą ich odwiecznej walki było, kto uderzy mocniej? Krew n i g d y nie przestawała się sączyć. Rany nie miały prawa się zagoić - nie, kiedy ciągle rozrywali skórę, skazując się na kolejne fale cierpienia. Kto wie, może kiedyś nadejdzie taki dzień, że porównają swoje blizny.
Ja... — zaczęła, ale gwałtownie urwała, kiedy jej uszu doleciały słowa dochodzące z balkonu znajdującego się piętro niżej.
Gdzie ona jest? Przecież nie opuściłaby własnej wystawy? To miała być szybka akcja - mieliśmy ją zwinąć i zostawić list — męski głos, którego nie potrafiła przypisać do żadnej twarzy, sprawił, że mimochodem zastygła w bezruchu, ale ze wzrokiem zawieszonym na twarzy Vincenta - jakby potrzebowała mieć pewność, iż się nie przesłyszała.
Podobno wyszła z tym gówniarzem od Beauregarda. Mówiłem, że będą z nim problemy, trzeba było zacząć od niego — nie zdołała zamaskować niepokoju, który teraz na dobre rozgościł się na jej twarzy. Odepchnąwszy się od barierek, na moment odłożyła wcześniejszą złość i ponownie - wbrew zdrowemu rozsądkowi - chwyciła Vincenta za dłoń. — Chodźmy stąd. Proszę — ostatnie słowo dodała znacznie ciszej, znów krzyżując z mężczyzną spojrzenie. Bała się. Ale paradoksalnie nie o siebie.
A o niego.
vincent beauregard
-
sam sobie sterem, triggerem, okrętem
24 y/o, 182 cm
pianista, student toronto symphony orchestra
Awatar użytkownika
o, muzo moja biedna co się z tobą stało?
w tych marzycielskich oczach nocnych widzeń roje,
a szaleństwo i groza kolejno twe ciało
przyoblekają w chłodu i milczenia zbroję.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

Sam rozniecał tę pożogę; każdym słowem, spojrzeniem i samym o d d e c h e m. Wdzierając się boleśnie pod skórę Melusine, by zostawić pod nią swoje piętno, by cierpiała również jak on od dnia, kiedy ich nici ich losu postanowiły się ze sobą spleść. A grzechy ciążące mu na sercu pisane były wszak jej przeklętym imieniem. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość wiązała ich dusze ciasno sznurem, a każda próba wyrwania się z więzów skutkowała utratą oddechu, gdy te zacieśniały się jeszcze mocniej, jeszcze, jeszcze, j e s z c z e...
I teraz to on pragnął tego dla niej, celnie - choć zapewne w części dość nieświadomie - wymierzając w jej kierunku gorzkie słowa, które dosięgnąć jej miały niczym kule. Przedrzeć się przez kolejne warstwy i boleśnie dotrzeć do samego serca. P r z e p a d n i j.
Dlatego też powinien być w pełni świadom tego, co mogło nastąpić po tym. Po przywołaniu tego nieszczęsnego ducha przeszłości, który dzielił ich nieustannie unosił się między nimi. Nim zdążył uchylić się w porę od ciosu, dosięgła go otwarta dłoń Melusine. Od impetu uderzenia jego twarz zwróciła się na moment w bok, a on sam zasyczał z bólu, gdy po policzku rozszedł się kłujący ogień. Mimowolnie dłonie zacisnęły się w pięści, choć nie drgnął przy tym choć na cal ku niej. Dopiero po niesłychanie długiej chwili zwrócił swe rozwścieczone spojrzenie na Baskerville, jakby mógł nim ją pogrzebać na siedem stóp pod ziemią.
- Ty... - Oddychał przy tym ciężko, gdyż nagle każde słowo wypowiadane do niej rozlewało się goryczą po jego języku. Cierpkim uczuciem dusiło w nim wszystko, by drżał od rozszalałego w nim chaosu emocji. Nienawidzę Cię; mów mi tak pięknie, przyrzeknij mi to! - Powiedz mi coś, czego jeszcze nie wiem, Baskerville
Miał pochłonąć go ogień; podyktować drogę dla kolejnych ruchów i spopielić ostatecznie do cna, gdyż wszystko poza nią zadawało się boleśnie nie istnieć. Pochylił się ponownie, zmniejszając dzielący ich dystans. Zdążył jedynie wykrzywić usta, by ponownie zaatakować, lecz ciszę zamiast jego głos przerwał zupełnie mu obcy.
Podobno wyszła z tym gówniarzem od Beauregarda. Mówiłem, że będą z nim problemy, trzeba było zacząć od niego; przebiegło nieprzyjemnym dreszczem wzdłuż kręgosłupa Vincenta. Języki ognia wnet w nim przygasły, gdy w pełnym zdziwieniu odszukał jej oczu. Kompletnie nie rozumiał sytuacji kryjącej się za niepokojącymi słowami i pragnąc nawet w pierwszym odruchu skonfrontować je z ich właścicielami. Ocknął się dopiero z szoku, dostrzegając strach Melusine; ...proszę. Ścisnęło go w gardle, bo w myślach zamajaczyła mu wizja, że mógł ją ponownie stracić i pozwolić na jej cierpienie. Niewiele myśląc, objął ją ramieniem, jakby starając się przy tym skryć jej ciało własnym. I choć ciepło bijące od niej parzyło niemiłosiernie, nie odsunął jej nawet na cal, kiedy śpiesznym krokiem prowadził ją ku parkingowi - jak najdalej od tych głosów.



zt

Melusine A. Baskerville
-
a dajcie mi żyć w spokoju
ODPOWIEDZ

Wróć do „Art Gallery of Ontario”