ODPOWIEDZ
29 y/o, 197 cm
dumny właściciel i czekoladnik w SOMA Chocolatemaker
Awatar użytkownika
I'm not a violent dog.
I don't know why I bite.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiwhatever
postać
autor


Po dwudziestej drugiej, kiedy opustoszała część SOMY dostępna zwykle dla klientów dopiero wypełniała się ciszą, a Axel kończył zmianę i po uprzątnięciu stanowiska zbierał się do domu, Felix czuł, że zaczyna się jego pora doby. Ta, w której jedynym dźwiękiem urozmaicającym względny bezruch były pracujące niestrudzenie żarna, a największym zmartwieniem – dopilnowanie temperatury prażenia. Nikt nie pytał jak minął mu weekend, nikt nie proponował wspólnego lunchu, nie musiał udawać, że przejmuje się narzekaniem uczestników wycieczki na brak klimatyzacji przy piecach (naturalnie tych zabytkowych, bo Hathaway prędzej zatłukłby moździerzem niż wpuścił kogokolwiek do swojej kuchni) i przede wszystkim mógł wreszcie zapalić, na pohybel BHP i inspekcjom wtykającym nos tam, gdzie ich nikt nie prosił.
Przez parę minut sterczał nad wielkim, pożółkłym brulionem zapisanym bardzo drobnym pismem i postukiwał rytmicznie paczką złotych Marlboro o kant roboczego blatu, ale prędko stracił cierpliwość do italiki swojej ciotki, przeżuł pod nosem jakąś bardzo cichą kurwę i poszedł przeprowadzać dalsze dywagacje na zaplecze.
Wszystko sprowadzało się do tego cholernego przepisu i jego wizji użycia limonki w inny sposób. Nie interesowała go tradycyjnie pozyskana wierzchnia warstwa skórki, w wyobrażeniu Felixa limonka musiała być koniecznie schłodzona w ciekłym azocie do najniższej możliwej do uzyskania temperatury i skruszona w całości. Problem polegał na tym, że wersja ciotki zakładała konkretną proporcję zestu do czekolady i głowił się, czy ta sama wartość powinna dotyczyć całości owocu czy należało ją zwiększyć.


Z przyjemnością przywitał się z kąśliwym chłodem wczesnej nocy, nawet nie zauważył kiedy z dziesiątej zrobiła się północ, ani tego, że w kuchni panowały istne tropiki. Cały nasiąknięty cierpkością niedosuszonych jeszcze owoców kakaowca i goryczkowo-cytrusowym aromatem limonki z ulgą zaciągnął się smogiem.
Przez zaplecze można się było łatwo dostać na tył manufaktury, tam, gdzie nieduży skwer od ulicy głównej odcinała wysoka siatka zamykana na kłódkę i gdzie Hathaway zaszywał się ilekroć ktoś koniecznie chciał rozmawiać z kierownikiem, a nie była to kwestia życia i śmierci. Podwinął rękawy, palcem poluzował rant koszulki pod szyją, oburącz otulił zapalniczkę i...
Pstryk.
Klik-klik-klik.

Co do chuja? 一 przemknęło mu przez myśl wyjątkowo klarownie jak na człowieka, który ostatnie czterdzieści osiem godzin spędził na nogach, w ruchu i w prawie czterdziestu stopniach. Wyremontowanie łazienek dla personelu było jedną z jego lepszych decyzji minionego roku, choć między bogiem a prawdą, zrobił to również dla siebie. Głównie dla siebie.
Opuścił ręce, papierosa zatknął sobie za ucho i zerknąwszy kontrolnie przez ramię w stronę uchylonych drzwi na zaplecze postanowił, że dla porządku sprawdzi skąd ten charakterystyczny dźwięk i chemiczny, gryzący w nos swąd farby.
Za ich prywatną altaną śmietnikową, na kartonach po suszonym bławatku i liofilizowanych owocach, pod samą lampą jak samozwańcza diva objawił mu się jakiś gówniarz – przynajmniej tak pomyślał na widok kolekcji kolorowych sprayów – bezczelnie dewastujący mu połać przyzwoitej, rudej cegły. Co więcej, musiał widocznie przeskoczyć przez siatkę, bo przecież nie sforsowałby kłódki. Nie sforsowałby... prawda?
Felix nie potrzebował wiedzieć nic więcej; przyłapał na gorącym uczynku, budynek po sam dach należał do niego, a zwykle dostawał piany na pysku przy mniejszych przewinieniach. Do tego nadal gryzł się z niejasnym przepisem, więc jak na to nie spojrzeć, domorosły artysta miał wyjątkowego pecha.
Nie zaanonsował się w żaden czytelny sposób. Nie potrzebował intro w postaci zaczepki, cwaniackiego tekstu słowem wstępu. Hathaway po prostu żwawym, sprężystym krokiem wychynął zza altany jak już się napatrzył, rękawy podwinął jeszcze wyżej, nad łokcie, i bezceremonialnie jak szczeniaka, który naszczał mu na ulubiony dywan, chwycił delikwenta za kark jakby miał zamiar go z miejsca udusić.
Nie, żeby nie chciał, po prostu zwłoki zazwyczaj nie wróżyły dobrze interesom.

Kupić ci kurwa kolorowankę?


Remigiusz Kaminski
Ostatnio zmieniony ndz sie 10, 2025 3:29 pm przez Felix Hathaway, łącznie zmieniany 1 raz.
default (dc: default_1010)
Completely ruthless when pissed off
27 y/o, 182 cm
mechanik w Scarborough Auto Care
Awatar użytkownika
It goes, all my troubles on a burning pile
All lit up and I start to smile
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

1
Łagodny podmuch sierpniowego wiatru porwał obłoczek dymu uciekającego z kącika ust Kamińskiego w stronę nocnego nieba. Ulice zapełnione były już tylko włóczącymi się między barami imprezowiczami i szemranymi typami, nieudolnie ukrywającymi swoje brudne sekrety łypiąc nieufnie na każdego przechodnia. Remik, wbrew pozorom i zdaniu osób, których opinie miał jeszcze głębiej niż zaglądały ostatnie promienie słoneczne, nie należał do żadnej z tych grup, robiąc w tej chwili za pobocznego obserwatora, chociaż przemykając w okręgach światła rzucanego przez uliczne latanie nie mógłby mieć bardziej wylane na resztę świata. Świadomość otaczających go osobników przydawała mu się tylko do wykluczenia potencjalnych zagrożeń, kiedy skręcał w stronę siatki przy jednym z licznych, starych budynków wieńczących tę ulicę. Jednak ten konkretny był specjalny. Zwrócił uwagę na starą cegłę kilka dni wcześniej, zbyt zajęty prywatnym zleceniem stałego klienta poszukującego konkretnych części do bardzo konkretnego auta, by zatrzymać się na dłużej, jednak zapamiętał adres. Właśnie po to, by być w stanie pod osłoną nocy przykucnąć przy zamkniętej na trzy spusty bramce i otworzyć ją jakby przez cały ten czas nosił w kieszeni pasujący do kłódki klucz. W pewnym sensie go posiadał, tylko był on kluczem uniwersalnym. Prześlizgnął się przez uchyloną bramkę i ponownie zamknął ją za sobą dla niepoznaki, dopiero po znalezieniu się na zamkniętym terenie wyciągając spomiędzy warg dopalającego się papierosa. Przekręcił filtr w palcach, kiedy spacerkiem przechodził równolegle do ściany, wolną dłonią wodząc po nierównościach, zagłębieniach i ułamanych rogach cegieł. Mało co grało mu na nerwach bardziej niż współczesne betonowe kloce, przeszklone akwaria biurowców i domy o papierowych ścianach, nie mógł na nie patrzeć i nie chciał mieć z nimi nic wspólnego, stąd trafienie na taką perełkę w środku miasta było spełnieniem marzeń. Jedynie jego skromnym zdaniem czegoś tam brakowało.
Zrzuciwszy zawieszony na ramieniu plecak, przy akompaniamencie brzęku obijających się o siebie puszek, wygasił resztkę papierosa pod podeszwą znoszonego trampka i wyjął z tylnej kieszeni spodni czarną bandanę, która za chwilę przykryła jego twarz od nosa w dół. Supeł zlał się z kosmykami jego włosów, związany bezmyślnie i na pełnym autopilocie doświadczonymi przez lata palcami, i dopiero po wstępnym zabezpieczeniu Remik obrzucił krytycznym spojrzeniem swoje nowe płótno. I od razu zabrał się do roboty.
Dwie wykończone puszki farby - walające mu się pod nogami, kiedy w kółko przemieszczał się od jednego końca ściany do drugiego - później, między cegłami znajdowała się dziura. Kontrastujące z czerwienią cegły błękity i ciemne zielenie tworzyły iluzję świata dostępnego na wyciągnięcie ręki tuż za solidną ścianą. Ogród, którego kwiaty wciąż czekały na zakwitnięcie w kolorach zamkniętych w ustawionych rzędem pod ścianą puszkach, odcinał się od tła ostrymi kątami i prostymi liniami, zupełnie jakby ktoś wybił poszczególne cegły by otworzyć te drzwi do innego świata, rzeczywistości jeszcze do niedawna istniejącej wyłącznie w odmętach umysłu Kamińskiego. Teraz jego małe dzieło nabierało kształtów, było namacalne i widoczne nie tylko dla niego, ale także dla reszty świata. Włącznie z typkiem, który właśnie z zaskoczenia złapał go za kark mrucząc coś o kolorowankach. Remik wzdrygnął się, szarpnął, instynktownie wyrzucając prawy łokieć w tył w próbie wyswobodzenia się z chwytu napastnika i wypuszczając z lewej dłoni ściskaną puszkę białej farby z wąską dyszą do akcentowania, która z brzękiem potoczyła się po betonowych płytkach.
- Kurwa, czego? - warknął z nieukrywaną frustracją na pojawienie się... kogo, właściciela budynku? Nie wyglądał na mieszkalny, co on tam robił o tej godzinie? Nie spodziewał się stróża nocnego. - Spierdalaj - sapnął, kręcąc się w jego chwycie i wymierzając mu bardziej skoordynowanego kuksańca, tym razem celując w brzuch. Znaczy się, tak mu się zdawało. Jak wysoki był ten typ? Czy naprawdę musiał wylosować na przeciwnika chodzące drzewo? Nie wiedział czy bardziej na nerwach grał mu fakt, że nieznajomy wziął go z zaskoczenia - w końcu po latach powinien mieć lepiej wyrobione instynkty - czy samo wyrwanie go z twórczego trybu. Niemalże czuł jak inspiracja ucieka mu między palcami. Dopiero za trzecią próbą szarpnął się dostatecznie by oswobodzić się z chwytu ochroniarza, po czym od razu myknął mu pod ręką i odsunął się o dwa kroki, odwracając się go niego przodem i zsuwając z nosa bandanę.
- Popierdoliło cię? Ostrzegaj, kurwa, ogłaszaj swoją obecność, a nie skradasz się jak jakiś... - urwał, nie mając słowa na dokończenie myśli i próbując uspokoić przyspieszone bicie serca. Nie wrócił już do tego toku myślenia, zbyt rozproszony pytaniem, które dopiero w pełni do niego dotarło. - Jak już oferujesz to przyjmę, ale czy trzeba było tak agresywnie? - upewnił się, rzucając mężczyźnie zawiedzione spojrzenie przeszyte nieukrywaną irytacją. Ponieważ oczywiście, że to on był w tym układzie pokrzywdzony.

Felix Hathaway
29 y/o, 197 cm
dumny właściciel i czekoladnik w SOMA Chocolatemaker
Awatar użytkownika
I'm not a violent dog.
I don't know why I bite.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiwhatever
postać
autor

Felix jako rasowy mruk, nieobyty gbur i stale utyskujący na życie towarzyski banita posiadał wiele przyzwyczajeń i narowów, które ciężko było wykorzenić, a jeszcze trudniej przekuć w coś, co nadawałoby się do zaprezentowania postronnym. Malokntenctwo pewno miał przyrodzone, z tym nie należało dyskutować, ale można było łagodzić obyczaje proponując mu stały dostęp do ekspresu do kawy (z jakim – co poniektórzy próbowali ustalić pół żartem pół serio – Hathaway zżył się wręcz emocjonalnie) i nie interesując się nadto co chodziło mu akurat po głowie. Z jawną i zazwyczaj obustronną niechęcią wobec ludzkiej obecności au general było trudniej, zwłaszcza, że Felix niczego nie ułatwiał i stawał okoniem gdy wietrzył jakieś podchody zamierzone na swoje samotnictwo. Cały personel, nie licząc Axela, który jakimś cudem potrafił z wprawą osoby obeznanej w ludzkich dziwactwach przeskoczyć nad polem minowym jego humorków i jeszcze wyjść bez szwanku po zasugerowaniu mu, by się jak człowiek wybrał do domu i przespał, nauczył się schodzić mu z drogi i traktował go bardziej w formacie przykrego defektu okupującego na całe szczęście wyłącznie obszary kuchenne i zaplecze. Nie utrudniał, sam dbał o tę równowagę i neutralność i nie zaglądał ani do wspólnej kantyny w godzinach obiadowych ani nie zabiegał o kontakt. Ignorował i cieszył się byciem ignorowanym, ale niedoszły Banksy właśnie zaskarbił sobie jego pełną uwagę.
Ledwo ominął bezpośredni cios łokciem wymierzonym na ślepo prosto w żebra, poczuł jednak smagnięcie w bok.
Może... coś ty powiedział? 一 Hathaway zmienił zdanie w połowie. Łypnął na miotającego się graficiarza nieprzychylnie, tak, jak często patrzył na wyroby czekoladopodobne w sklepach spożywczych. 一 Chlapiesz mi tu jakimś gównem po zakładzie i mówisz, że mam spierdalać? Się z chujem na rozum pozamieniałeś czy to ta farba? 一 Głową znacząco szarpnął w stronę puszek. Przez moment patrzył wyczekująco czekając, cóż, bóg wie na co, bo przecież nie na skruchę. Za dobrze znał takich jak on, sam był właśnie taki i wiedział, że prędzej zachęciłby gówniarza (bo w jego obecnym, choć dalekim od prawdy tak bardzo jak tylko możliwe odczuciu, niespełniony artysta miał góra dwadzieścia lat) do wylizania niedokończonego muralu niż wiarygodnych przeprosin.
Papieros, dotąd zatknięty za ucho i czekający na swoje pięć minut (albo raczej trzy, Hathaway rzadko kiedy rozsmakowywał się w czymś poza czekoladą) zachęcony gwałtownym miotaniem głową zaczął zsuwać się niebezpiecznie i to jedno rozkojarzenie kosztowało go niesparowany cios w okolicę żołądka. Oberwały co prawda żebra, choć nie jakoś szczególnie dotkliwie, ale dość, by Felix skrzywił się grymaśnie i bezwolnie spiął mięśnie brzucha. Po czasie, prawda, nic by mu nie pomogło, gdyby ręka sięgnęła celu, ale automatyzm zadziałał.
To, co początkowo bardzo lekkomyślnie wziął za swój atut okazało się kolejnym problemem, bo wzrost zamiast przysłużyć się sprawie umożliwił delikwentowi gładkie przemknięcie pod jego wyciągniętym ramieniem.

I co to miało być? Jakaś zajebiście oryginalna ksywka? Klub sportowy, imię jakiejś dupy czy... och. No kurwa, to taki bazgroł, tak?
Dla pełnej jasności, Felix nadal miał przemożną ochotę mu wyjebać, ale w świetle nowych faktów jakie malowały się przed nim w wielu kolorach i całkiem zgrabnych kształtach, postanowił przemyśleć kwestię ewentualnego rękoczynu. To, co z rozpędu wziął za kolejny przykład bezrefleksyjnego wandalizmu okazało się projektem znacznie bardziej przemyślanym i, czy mu się to podobało czy nie, wyjątkowo dobrze leżącym na nudnej rdzawej cegle.
Ryzykując – bo nieznajomy mógł mu drogą niespodzianki wyskoczyć z nożem – Felix powoli, krok po kroku, przeszedł się wzdłuż ściany wciąż wilgotnej od dopiero schnącej farby i zatrzymał się mniej więcej tam, gdzie prawdopodobnie miały pojawić się detale zanim przeszkodził w procesie twórczym. Po krótkiej inspekcji, w której nie było rzecz jasna nic fachowego (Hathaway chuja znał się na sztuce, mógł najwyżej stwierdzić oględnie czy coś mu pasuje czy nie) obrócił głowę i skinął znacząco w stronę czegoś, co jak na jego oko miało potencjał by zaistnieć jako kwiat.

Czyli co? 一 dźgnął nagle z zainteresowaniem, które należało kuć póki nie ostygło. Był zmęczony, spolegliwość nie leżała w jego naturze, a potrzeba udowadniania własnych racji, nawet wówczas, gdy rozsądniej byłoby odpuścić, biła na głowę rozsądek i jakąkolwiek uprzejmość. 一 Nic obscenicznego? Żadnych... bo ja wiem, jebać policję, tylko kwiaty?
Ciężko stwierdzić, czy Felix był tym odkryciem bardziej rozbawiony czy wyprowadzony z równowagi. Uznał jednak, że te parę minut może poświęcić, a ręce można zająć papierosem.
Przez parę sekund mural rozświetlił blask wysłużonej, niestrudzenie naprawianej przez niego benzynowej zapalniczki Zippo, zupełnie gładkiej, bez graweru czy chwytającej za serce historii. Zwyczajnie nie lubił rozstawać się z tym, co dobrze mu służyło.
Zaciągnął się płytko, na smak, ale wraz zorientował się, że to nie cygaretka Grace, a wymięte Marlboro.

No i co tak sterczysz? Masz kwadrans żeby mnie przekonać, że za te pół ściany nie warto ci przypierdolić. Słyszysz, da Vici? Maluj.


Remigiusz Kaminski
default (dc: default_1010)
Completely ruthless when pissed off
ODPOWIEDZ

Wróć do „SOMA Chocolatemaker”