
 
Dorastała pod skrzydłami babci - kobiety, która potrafiła zamienić zwykły poniedziałek w przedstawienie. Performerka, artystka konceptualna, czarodziejka od opowieści. Jej mieszkanie pełne było zapachu farb olejnych i niedopitych kieliszków czerwonego wina. Ściany zdobiły obrazy, w których czasem można było zobaczyć fragmenty gazet, haftowane koronki albo zasuszone liście. Czasami wieczorami, gdy wiatr świstał w szybach, babcia siadała w fotelu i zaczynała opowiadać historię tak prawdziwie, że Courtney niemal czuła pod palcami deszcz z londyńskich ulic albo ciepło piasku gdzieś w Maroku. To od niej nauczyła się, że sztuka nie musi być piękna, ale zawsze musi być prawdziwa. Matka zniknęła, zanim zdążyła zapamiętać jej twarz. Jej imię pojawiało się tylko wtedy, gdy babcia stawiała na stole kawę i mówiła coś o młodości, która potrafi być okrutna. Tata był legendą rocka z lat dziewięćdziesiątych - tym rodzajem człowieka, o którym w starych barach mówiło się szeptem. Można go było usłyszeć na zakurzonych winylach, w głosie pełnym zadziorności i bólu, ale przy rodzinnym stole miejsca dla niego nigdy nie było. Ich relacja ograniczała się do dwóch wiadomości rocznie i kilku genów - tych, które zdradzały się w jej wysokich kościach policzkowych, w oczach, w nonszalanckim geście, gdy odgarniała włosy, i w niepokojącej łatwości, z jaką potrafiła zakochać się w chaosie. Jako nastolatka rysowała wszystko, co miała pod ręką. Marginesy zeszytów, stare jeansy, drewniane ławki w parku, kartony po pizzy. Ołówki, markery, spray - narzędzie nie miało znaczenia. Ale prawdziwy kierunek odkryła dopiero wtedy, gdy zrobiła swój pierwszy tatuaż. Był sierpniowy wieczór, upalny, a powietrze pachniało dymem z pobliskiego baru. Uczucie igły przesuwającej się po skórze, równy rytm brzęczenia maszynki, zapach tuszu - to było objawienie. Poczuła, że to jest jej język, sposób na to, by opowiadać historie na ludzkiej skórze.
Zaczęła tatuować amatorsko. Jej pierwszymi „płótnami” byli Bo i Sabrina. Siadała z nimi przy kuchennym stole babci, pod lampą, której żarówka już dawno powinna zostać wymieniona, i rysowała wzory, które potem powoli przenosiła na ich skórę. Nie były idealne - czasem linia była zbyt gruba, czasem cień kładł się nierówno - ale każde z nich niosło w sobie coś więcej niż technikę. Niosło wspomnienie chwili, zapach whisky, śmiech, głośną muzykę w tle. Salon tatuażu nie wziął się znikąd. Marzyła o nim od lat, ale jak to bywa w życiu Courtney - marzenia lubiły się odkładać na potem, topić w dymie papierosów i planach, które rzadko kiedy snuła. Tym razem jednak miała w sobie dziwną, rzadką dla niej determinację. Nie miała oszczędności, za to miała brata. Bo wysłuchał jej planu w babcinej kuchni, między haustem czarnej kawy a kolejnym „to się nie uda”. Pożyczył jej pieniądze bez większych pytań, choć rzucił ostrzeżenie, że nie chce widzieć ich przepalonych w jointach ani przelanych w barach. Courtney obiecała, jak zawsze z półuśmiechem, że przepalą i przepiją wspólnie dopiero jej pierwsze, zarobione pieniądze.

 
				
 
									 
				
 
									