-
a Canadian is somebody who knows how to make love in a canoenieobecnośćniewątki 18+takzaimkizaimkipostaćautor
Gdy John wracał z dyżuru, który trwał stanowczo zbyt długo zawsze wyglądał podobnie. Nosił dużą, często przydużą, ale ciepłą bluzę – po czterdziestu ośmiu godzinach bez konkretnego snu nawet optymalnie ciepły dzień wydawał się być chłodnym. Jego włosy były widocznie zmierzwione i pozbawione swojego naturalnego ładu. Jego twarz nosiła na sobie oznaki zmęczenia, widocznego w bledszym jej odcieniu, a także w widocznych zacienieniach pod oczami i wyraźniej zarysowanych zmarszczkach. Johnny był zwyczajnie zmęczony i nie dało się tego ukryć.
Rzuciwszy swoją sporą torbę w korytarzu, powędrował od razu do łazienki, żeby przemyć twarz. Marzył o tym, żeby wejść pod prysznic i zmyć z siebie te dwa dni ciężkiej pracy – w a l k i, bo takie były te dwa dni na szpitalnym oddziale ratunkowym. Zimne krople wody spływały po jego skórze, a jego spojrzenie zerknęło w lustrzane odbicie. Popatrzył na siebie przydługą chwilę, jednak nie zdążył zrobić nic więcej, gdy usłyszał silne uderzenie drzwiczek od szafki, prawdopodobnie tej kuchennej. W pierwszej chwili zesztywniał, a jego mięśnie napięły się, przygotowując się do walki z intruzem, a w drugiej przypomniał sobie, że... z tego całego przemęczenia zapomniał, że umówił się z Coraline po powrocie ze swojego dyżuru.
Miała klucze od jego mieszkania, więc mogła pojawić się w nim o dowolnej porze dnia i nocy. Gwoli ścisłości – dostała je na samym początku ich znajomości, gdy wyjeżdżał na krótki urlop, a ona zaoferowała się do opieki nad jego psem – i po prostu już tak zostało. Żadne z nich nie poddawało w wątpliwość tego specyficznego układu. Myśl, że owym intruzem była Valentine, a nie na przykład zwykły włamywacz, wcale go nie uspokajała. Dziwne? Niekoniecznie w ich sytuacji, a tym bardziej tej ówczesnej, która skomplikowała się przez ostatnie niespodziewane wydarzenia.
— Na pewno sobie zasłużyła — powiedział, pojawiając się w ogromnym, przestronnym pomieszczeniu, które łączyło ze sobą kuchnię, jadalnię i sferę wypoczynkową, odnajdując swoim badającym spojrzeniem brunetkę.
— Jak się trzymasz? — zapytał ostrożnie, starając się zachować możliwie największą neutralność w tej sytuacji. John dobrze pamiętał ich rozmowę sprzed trzech dni, gdy okazało się, że pogrzeb ojca Coraline wypada w jego dyżur. Pamiętał, jak naturalnie doszli do konsensusu, iż jego obecność nie jest potrzebna na tym wydarzeniu, gdyż ona sama będzie otoczona przez rodzinę oraz że spotkają się po jego dyżurze, w jego mieszkaniu, żeby porozmawiać o wszystkim.
Niestety John miał wrażenie, że ta rozmowa – o ile do przyjemnych z samej zasady należeć nie miała – to nie zaliczy się nawet do tych bezkonfliktowych.
coraline valentine
johnny
⟡ zbyt wiele tematów w jednym poście
⟡ zbyt szybkie tempo - przeskakiwanie przez ważne momenty
⟡ ignorowanie wcześniej ustalonych faktów
⟡ brak rozwojowości w grze oraz spójności w charakterze postaci
⟡ deus ex machina, meta-gaming, powerplaying, mary sue
⟡ błędy językowe utrudniające zrozumienie
⟡ brak akapitów i ściany tekstu
-
never be so clever, you forget to be kindnieobecnośćniewątki 18+takzaimkiona/jejpostaćautor
II
Znalazła się w obcym stanie, którego zawzięcie nie chciała określać mianem żałoby. Czuła się zdradzona przez własny organizm, silnie reagujący na stratę człowieka, o którym wypowiadała się z jawną goryczą. Jednocześnie łaknęła samotności i pragnęła łkać w objęciach drugiej osoby. Budziła się z uśmiechem na ustach, a następnie w lustrze widziała opuchniętą od nocnego płaczu twarz. Skupienie przychodziło jej z trudem, ponieważ ciągle myślała o zbliżającym się pogrzebie.
Bardzo nie chciała tam być. Widok trumny na dnie wykopanego dołu przyniósł jej ulgę. Jeżeli ktokolwiek ze znajomych jej osób zasługiwał na śmierć, to właśnie on. Nie żałowała go, nie zastanawiała się nad tym, co dalej stanie się z jego duszą – ta zapewne utonęła w alkoholu lata wcześniej. Było jej wstyd, że opłakuje wersję człowieka, którą nigdy nie zdecydował się stać. Że aż do jego odejścia miała nadzieję, że któregoś dnia dostrzeże swoje winy i postanowi się zmienić. I że utrata tej nadziei złamała jej serce.
Po wszystkim wróciła do siebie i zdjęła przesiąknięte ciężką energią ubrania. Weszła pod prysznic, gdzie łzy mogły nieskrępowanie spływać po jej policzkach. Ku jej zdziwieniu płacz nie nadszedł. Nie potrafiła się rozpłakać, chociaż tak bardzo potrzebowała ujścia dla nagromadzonych emocji.
Później wszystko było nie tak. Rozbity flakon ulubionych perfum, rozładowane słuchawki i klucze, których najpierw nie mogła znaleźć w przestrzeni niewielkiej torby, a następnie wylądowały z hukiem na podłodze korytarza. Weszła do mieszkania, które okazało się puste. Spojrzała na zegarek na nadgarstku, wtem przypominając sobie, że zatrzymał się tuż przed pogrzebem. Samotność nie była jej na rękę, jednak postanowiła zaczekać i się rozgościć.
Układ kuchni był jej dobrze znany. Czekając, aż woda się zagotuje, usłyszała brzęk kluczy, a następnie kroki. Sięgnęła do szafki po drugi kubek – gdy drzwiczki nie chciały się zamknąć, użyła więcej siły, niż chciała. Osiągnęła sukces, jednak huk najprawdopodobniej mogli usłyszeć też sąsiedzi.
Nie zareagowała na jego komentarz, ignorując jego lekki charakter. Twarz Coraline nie zdradzała jej nastroju – wyglądała na zmęczoną, ale wyraz utrzymywała neutralny. Przyglądała się Johnowi, jakby odpowiedź na pytanie znajdowała się na jego ciele. W końcu wzruszyła ramionami.
— Bywało lepiej — odparła zgodnie z prawdą. Zwykle była bardziej wylewna – nawet jeśli nie potrafiła jednoznacznie nazwać jakiegoś uczucia, opisywała je dokładnie. Skrzyżowała ramiona na piersi i oparła się o kuchenne meble — A Ty? Wyglądasz na wykończonego.
Hargrove potrzebował odpoczynku i w innych okolicznościach Valentine po prostu przełożyłaby to spotkanie i pozwoliłaby mu na spokojną regenerację. Woda zawrzała, Cora chwyciła czajnik i odwróciła się do Johna plecami, by wlać wrzątek do kubków.
— Czułabym się lepiej, gdybym miała na kim się oprzeć — wymamrotała pod nosem wystarczająco głośno, by ją usłyszał. Pamiętała o wspólnych uzgodnieniach, lecz te właściwe były wyłącznie w teorii. W praktyce z kolei dobitnie odczuła nieobecność Johna na pogrzebie.
John L. Hargrove
-
a Canadian is somebody who knows how to make love in a canoenieobecnośćniewątki 18+takzaimkizaimkipostaćautor
Mała ilość wypowiadanych słów przez kobietę z reguły nie zwiastowała nic dobrego. W tym konkretnym przypadku, który nazywał się – Coraline Valentine – to było bardzo rzadkie zjawisko, bo Cora nawet gdy nie miała nic ciekawego do powiedzenia, to i tak miała cokolwiek do powiedzenia albo chociaż w ostateczności miała tysiąc pytań do zadania. Odpowiedź składająca się z dwóch słów wskazywała na to, że nie było najlepiej.
John był całkiem dobrym obserwatorem – nie tyle z własnej natury, ale raczej z doświadczenia. Jako zawodnik musiał dostrzegać niewielkie ruchy w ciele, które mogły świadczyć o konkretnych zamiarach, a jako lekarz musiał nauczyć się odczytywać różne stany i emocje, które wielokrotnie potrafiły spiętrzyć się w przeciągu kilku sekund i wybuchnąć nagle, pozostawiając po sobie ogromne zniszczenia, niczym erupcja Etny. Uczył się na żywych organizmach, a teraz jeden taki – potencjalnie wzburzony – miał przed sobą, nie wiedząc nic o przewidywanej mocy i zasięgu r a ż e n i a.
— Jestem. To nie był jeden z tych przyjemnych dyżurów, po których od razu lecę na siłownię, żeby w końcu się zmęczyć — powiedział, zestawiając swoje ostatnie dwie, męczące doby z najlepszym możliwym scenariuszem dyżurowym, który jednak nie zdarzał się zbyt często. Jednakże czasami takie noce także miały miejsce. Rzadko, bardzo rzadko.
Odpowiedział, bo Coraline zadała pytanie, a nie dlatego że miał potrzebę się żalić – tego John raczej nie robił. Nie narzekał na zbyt ciężkie dyżury i przemęczenie, nawet ja to było widoczne na jego twarzy. Przyjmował to, co serwowało mu życie. Tak po prostu. Nawet jeżeli w obecnym scenariuszu miałoby nieustannie rzucać mu kłody pod nogi.
Oskarżenie nie zostało wypowiedziane wprost, jednakże zostało wymierzone w jego osobę. Podskórnie przeczuwał, że Valentine będzie miała do niego pretensje o jego nieobecność. Jednakże ich rozmowa przebiegła całkiem spokojnie i – wydawało mu się przynajmniej – klarownie, więc równocześnie czuł, że ten zarzut został skierowany bezpodstawnie.
— Ustaliliśmy, że nie ma potrzeby, żebym tam był. Ty też się zgodziłaś. Nie rozumiem, dlaczego teraz to kwestionujesz — powiedział od razu, mając bezpośrednią potrzebę, żeby się bronić. Według Hargrova jak coś było ugadane, to tak miało być – ustalenia były ważne, konkrety były ważne. On nie był wróżką, żeby przewidywać, co powinien zrobić w danej sytuacji, skoro Coraline zapewniła go, że da sobie radę. Temat jej rodziny był problematyczny, więc wcale nie zdziwiłoby go, że Coraline wręcz nie chciałaby jego obecności na tym wydarzeniu. Co więcej, przecież sama wspominała, że nie będzie tam sama, tylko będzie otoczona rodzeństwem, więc ona wydawał się tam całkowicie zbędny. — Teraz mówisz, że potrzebujesz oparcia, ale kiedy je proponowałem, to je odrzuciłaś. Nie mogę przewidzieć, kiedy zmienisz zdanie — dokończył, nie ruszając się z miejsca i wbijając w nią swoje kompletnie neutralne spojrzenie.
Oferta Johna nie była taka jawna i oczywista. Tamta rozmowa toczyła się, rozgrywała się dynamicznie, gdzieś między słowami rzucił jeśli chcesz, a ona zaprzeczyła. Na pewno nie była to forma oparcia, której wymagała dana sytuacja, jednak była ona jedyną, na którą było stać Johnny’ego. Jednak skoro już wyjaśnił – w swoim mniemaniu – że wina nie leżała po jego stronie, bo przecież umówili się na wszystko, to uznał, że temat wyczerpał. Podszedł bliżej, bo rozmawianie przez pół mieszkania było bez sensu.
coraline valentine
John był całkiem dobrym obserwatorem – nie tyle z własnej natury, ale raczej z doświadczenia. Jako zawodnik musiał dostrzegać niewielkie ruchy w ciele, które mogły świadczyć o konkretnych zamiarach, a jako lekarz musiał nauczyć się odczytywać różne stany i emocje, które wielokrotnie potrafiły spiętrzyć się w przeciągu kilku sekund i wybuchnąć nagle, pozostawiając po sobie ogromne zniszczenia, niczym erupcja Etny. Uczył się na żywych organizmach, a teraz jeden taki – potencjalnie wzburzony – miał przed sobą, nie wiedząc nic o przewidywanej mocy i zasięgu r a ż e n i a.
— Jestem. To nie był jeden z tych przyjemnych dyżurów, po których od razu lecę na siłownię, żeby w końcu się zmęczyć — powiedział, zestawiając swoje ostatnie dwie, męczące doby z najlepszym możliwym scenariuszem dyżurowym, który jednak nie zdarzał się zbyt często. Jednakże czasami takie noce także miały miejsce. Rzadko, bardzo rzadko.
Odpowiedział, bo Coraline zadała pytanie, a nie dlatego że miał potrzebę się żalić – tego John raczej nie robił. Nie narzekał na zbyt ciężkie dyżury i przemęczenie, nawet ja to było widoczne na jego twarzy. Przyjmował to, co serwowało mu życie. Tak po prostu. Nawet jeżeli w obecnym scenariuszu miałoby nieustannie rzucać mu kłody pod nogi.
Oskarżenie nie zostało wypowiedziane wprost, jednakże zostało wymierzone w jego osobę. Podskórnie przeczuwał, że Valentine będzie miała do niego pretensje o jego nieobecność. Jednakże ich rozmowa przebiegła całkiem spokojnie i – wydawało mu się przynajmniej – klarownie, więc równocześnie czuł, że ten zarzut został skierowany bezpodstawnie.
— Ustaliliśmy, że nie ma potrzeby, żebym tam był. Ty też się zgodziłaś. Nie rozumiem, dlaczego teraz to kwestionujesz — powiedział od razu, mając bezpośrednią potrzebę, żeby się bronić. Według Hargrova jak coś było ugadane, to tak miało być – ustalenia były ważne, konkrety były ważne. On nie był wróżką, żeby przewidywać, co powinien zrobić w danej sytuacji, skoro Coraline zapewniła go, że da sobie radę. Temat jej rodziny był problematyczny, więc wcale nie zdziwiłoby go, że Coraline wręcz nie chciałaby jego obecności na tym wydarzeniu. Co więcej, przecież sama wspominała, że nie będzie tam sama, tylko będzie otoczona rodzeństwem, więc ona wydawał się tam całkowicie zbędny. — Teraz mówisz, że potrzebujesz oparcia, ale kiedy je proponowałem, to je odrzuciłaś. Nie mogę przewidzieć, kiedy zmienisz zdanie — dokończył, nie ruszając się z miejsca i wbijając w nią swoje kompletnie neutralne spojrzenie.
Oferta Johna nie była taka jawna i oczywista. Tamta rozmowa toczyła się, rozgrywała się dynamicznie, gdzieś między słowami rzucił jeśli chcesz, a ona zaprzeczyła. Na pewno nie była to forma oparcia, której wymagała dana sytuacja, jednak była ona jedyną, na którą było stać Johnny’ego. Jednak skoro już wyjaśnił – w swoim mniemaniu – że wina nie leżała po jego stronie, bo przecież umówili się na wszystko, to uznał, że temat wyczerpał. Podszedł bliżej, bo rozmawianie przez pół mieszkania było bez sensu.
coraline valentine
johnny
⟡ zbyt wiele tematów w jednym poście
⟡ zbyt szybkie tempo - przeskakiwanie przez ważne momenty
⟡ ignorowanie wcześniej ustalonych faktów
⟡ brak rozwojowości w grze oraz spójności w charakterze postaci
⟡ deus ex machina, meta-gaming, powerplaying, mary sue
⟡ błędy językowe utrudniające zrozumienie
⟡ brak akapitów i ściany tekstu
-
never be so clever, you forget to be kindnieobecnośćniewątki 18+takzaimkiona/jejpostaćautor
Coraline powolnie skinęła głową, słysząc odpowiedź na zadane pytanie. Nie spodziewała się usłyszeć nic innego – dwie doby maksymalnego skupienia i minimalnego odpoczynku mogły skutkować wyłącznie wycieńczeniem, widocznym nawet z tak sporej odległości. Ścieżka kariery, którą wybrał John, nie należała do najłatwiejszych, ale on sam stale potrzebował bodźców. Cora z kolei lubiła schematy i chociaż w pracy do każdego małego człowieka podchodziła indywidualnie, nie była ślepa na wyraźne wzory. Sama również zwykle była dość przewidywalna – dla samej siebie, ale i dla innych ludzi. Znała swój charakter i niejednokrotnie posuwała się do samodiagnozy. Johnny w pewnym stopniu wciąż pozostawał zagadką – uzewnętrzniał się rzadko, niemal zawsze nieplanowanie, jakby wizja otwarcia się wykraczała poza granice jego odwagi – a już na pewno poza strefę komfortu.
Valentine wiedziała, że Hargrove nie odpuści i odniesie się do jej wypowiedzi. W końcu taki był jej cel, a jednak nie potrafiła powiedzieć mu tego prosto w twarz, jakby chciała konfrontacji tylko w teorii. W praktyce jej myśli wybiegały już w kierunku następstw – tego, w jakim będzie stanie, gdy emocje opadną. Świadomość rychłego wybuchu sprawiała, że emocje z każdą sekundą stawały się coraz bardziej wzburzone, a znajdująca się w kubku melisa mogła okazać się niewystarczająca, aby je uspokoić.
— Więc liczy się to, co zostało ustalone, a nie to, jak się czuję? — pytanie brzmiało raczej jak stwierdzenie – wypowiedziała je spokojnym tonem, ale zaciśnięte wkrótce potem wargi sugerowały poruszenie.
Johnny potrzebował jasnych sygnałów – nie analizował każdego westchnienia ani nie rozkładał na czynniki pierwsze treści dialogu. Gdyby jednak to zrobił po rozmowie dotyczącej pogrzebu ojca Coraline, być może dostrzegłby niemą prośbę o obecność. Werbalne zapewnienia o tym, że Valentine poradzi sobie bez niego, nie szły w parze z ciałem – dłonie delikatnie drżały, a na dekolcie widoczne były czerwone plamy, które towarzyszyły jej zawsze w stresujących okolicznościach.
— Wtedy wydawało mi się, że dam sobie radę. Myślałam, że to będzie łatwiejsze. Wiem, że byłbyś tam ze mną, gdybym cię o to poprosiła — powiedziała ciszej, lecz z dużą dozą pewności. Rodzeństwo pozwoliło jej przebrnąć przez całą uroczystość, jednak musiała przy nich grać – udawać, że w sercu nie ma smutku. Brakowało jej tam Hargrova, który znał jej skomplikowany stosunek do ojca i przy którym nie wstydziła się przyznać, że jego śmierć ją dotknęła. Prowadziła Johna wzrokiem, dopóki nie zatrzymał się w niewielkiej odległości od niej — Ale wiem też, że poczułeś ulgę, gdy zapewniłam, że sobie poradzę.
To nie był przytyk – raczej wyraz zrozumienia dla jego postawy sprzed kilku dni, ponieważ Cora, gdyby tylko mogła, uniknęłaby uczestnictwa w wykańczającym przedstawieniu. W tym miejscu powinna postawić kropkę i na dobre uciąć temat, zajmując usta czymkolwiek innym, choćby studzeniem gorącego napoju, ale jedno jeszcze musiała wyjaśnić:
— I Johnny? Nie zaoferowałeś mi oparcia. To w najlepszym wypadku była grzecznościowa propozycja, ale nie szczera chęć wsparcia — zaczęła, przyglądając mu się badawczo. Przez krótką chwilę skanowała wzrokiem jego twarz, doszukując się oznak wzburzenia, jednak – jak zwykle z Johnem bywało – wyraz pozostawał niewzruszony — Nie mam prawa być o to zła, ale… chyba oczekiwałam od ciebie czegoś więcej.
Nie domyślania się i zgadywania jej nastawienia – tego nie mogła żądać. Liczyła jednak na inicjatywę z jego strony, odrobinę zainteresowania jej stanem.
John L. Hargrove
Valentine wiedziała, że Hargrove nie odpuści i odniesie się do jej wypowiedzi. W końcu taki był jej cel, a jednak nie potrafiła powiedzieć mu tego prosto w twarz, jakby chciała konfrontacji tylko w teorii. W praktyce jej myśli wybiegały już w kierunku następstw – tego, w jakim będzie stanie, gdy emocje opadną. Świadomość rychłego wybuchu sprawiała, że emocje z każdą sekundą stawały się coraz bardziej wzburzone, a znajdująca się w kubku melisa mogła okazać się niewystarczająca, aby je uspokoić.
— Więc liczy się to, co zostało ustalone, a nie to, jak się czuję? — pytanie brzmiało raczej jak stwierdzenie – wypowiedziała je spokojnym tonem, ale zaciśnięte wkrótce potem wargi sugerowały poruszenie.
Johnny potrzebował jasnych sygnałów – nie analizował każdego westchnienia ani nie rozkładał na czynniki pierwsze treści dialogu. Gdyby jednak to zrobił po rozmowie dotyczącej pogrzebu ojca Coraline, być może dostrzegłby niemą prośbę o obecność. Werbalne zapewnienia o tym, że Valentine poradzi sobie bez niego, nie szły w parze z ciałem – dłonie delikatnie drżały, a na dekolcie widoczne były czerwone plamy, które towarzyszyły jej zawsze w stresujących okolicznościach.
— Wtedy wydawało mi się, że dam sobie radę. Myślałam, że to będzie łatwiejsze. Wiem, że byłbyś tam ze mną, gdybym cię o to poprosiła — powiedziała ciszej, lecz z dużą dozą pewności. Rodzeństwo pozwoliło jej przebrnąć przez całą uroczystość, jednak musiała przy nich grać – udawać, że w sercu nie ma smutku. Brakowało jej tam Hargrova, który znał jej skomplikowany stosunek do ojca i przy którym nie wstydziła się przyznać, że jego śmierć ją dotknęła. Prowadziła Johna wzrokiem, dopóki nie zatrzymał się w niewielkiej odległości od niej — Ale wiem też, że poczułeś ulgę, gdy zapewniłam, że sobie poradzę.
To nie był przytyk – raczej wyraz zrozumienia dla jego postawy sprzed kilku dni, ponieważ Cora, gdyby tylko mogła, uniknęłaby uczestnictwa w wykańczającym przedstawieniu. W tym miejscu powinna postawić kropkę i na dobre uciąć temat, zajmując usta czymkolwiek innym, choćby studzeniem gorącego napoju, ale jedno jeszcze musiała wyjaśnić:
— I Johnny? Nie zaoferowałeś mi oparcia. To w najlepszym wypadku była grzecznościowa propozycja, ale nie szczera chęć wsparcia — zaczęła, przyglądając mu się badawczo. Przez krótką chwilę skanowała wzrokiem jego twarz, doszukując się oznak wzburzenia, jednak – jak zwykle z Johnem bywało – wyraz pozostawał niewzruszony — Nie mam prawa być o to zła, ale… chyba oczekiwałam od ciebie czegoś więcej.
Nie domyślania się i zgadywania jej nastawienia – tego nie mogła żądać. Liczyła jednak na inicjatywę z jego strony, odrobinę zainteresowania jej stanem.
John L. Hargrove
-
a Canadian is somebody who knows how to make love in a canoenieobecnośćniewątki 18+takzaimkizaimkipostaćautor
Hargrove niby podszedł bliżej, zapewne chcąc też zbić przynajmniej ten fizyczny dystans, ale równie prędko zatrzymał się w pobliżu, a w jego głowie zapaliła się ostrzegawcza lampka. Natychmiast po pierwszych słowach Valentine. W ten sposób wkraczali na bardzo delikatny teren, na którym John nie czuł się dobrze – to nie on tutaj miał największe doświadczenie w psychologii. Coraline była w tych tematach zbyt dobra, wiedziała, jak podejść do rozmowy i jak nią odpowiednio pokierować, żeby uzyskać pożądany przez siebie efekt. W gruncie rzeczy obydwoje byli siebie warci, tylko z tą różnicą, że Johnny był jawnie emocjonalnie niedostępny i nieprzyjemnie chłodny, a Cora używała znanych tylko sobie zagrywek w ich skomplikowanej sytuacji.
R e l a c j a z Coraline nauczyła go cierpliwości. Im szybciej wybuchał, tym szybciej stawał się podatny na jej psychologiczne sztuczki, których nie znosił. Przerabiali to wiele razy. Za każdym razem wyciągał z tego tę samą nauczkę – słuchaj jej. Bo w jej słowach, w tym co kryło się pod nimi, znajdowały się odpowiedzi, których potrzebował. Nie mógł odbierać ich pochopnie, jedynie powierzchownie, musiał wykonać krok do tyłu i spojrzeć na obraz całościowo, żeby mieć szansę mierzyć się z jej argumentacją.
Gdyby ten cały wywód nie był wystarczający, to na sam koniec musiała wbić mu szpilę w miejsce, które musiało zaboleć. Hargrove i oczekiwania innych wobec niego. Spełniał je wszystkie, jakby to było jego misją życiową. Doskonale o tym wiedziała. Dopiero ona była pierwszą osobą, której Johnny postanowił się postawić i jak to się kończyło? Tak, że jak zachowywał się tak, jak sam uważał za słuszne – w zgodzie z samym sobą – to ponownie okazywał się niedostateczny. Żyłka na jego czole drgnęła, jednakże nie pozwolił sobie na wybuch. Zdusił emocje w sobie i skoncentrował się na tym, co padło wcześniej i było najważniejsze w jej wypowiedziach.
— Więc wymyśliłaś sobie jakiś test, którego nie zdałem, bo nie przeczytałem twoich myśli — zaczął spokojnie, ale każde słowo było precyzyjnie wymierzone. Chciał pokazać jej, że potrafił spojrzeć szerzej i nie z nim takie zagrywki, które miały w niego uderzyć i sprawić, żeby cykl rozpoczął się od początku: Cora go punktuje, John się denerwuje, dochodzi do ogromnej awantury. Naturalnie ten s c e n a r i u s z był jeszcze prawdopodobny, jednak może nie tak szybko, jak Valentine spodziewałaby się tego. — Powiedziałaś mi, że sobie poradzisz. Ja ci uwierzyłem. A teraz okazuje się, że to był błąd, bo miałem ignorować twoje słowa i skupić się na... czym? — zapytał, pochylając się nieco do dołu i spoglądając wymownie w jej oczy. Serio, chciał usłyszeć jej odpowiedź. Na podstawie konkretnie czego miał dojść do wniosku, że ona jednak potrzebowała jego wsparcia, skoro jej słowa temu zaprzeczały.
— A potem mówisz mi, że nie masz prawa być zła, ale jednak jesteś. Że rozumiesz moją postawę, ale jednocześnie mnie za nią oskarżasz — mówił dalej, a w jego tonie pojawiła się nuta frustracji, jednakże starannie kontrolowanej. Wyrażał swoje niezadowolenie, jednocześnie pokazując, że jest ono pod jego władaniem, a jej typowe próby wyprowadzenia go z równowagi i odegrania przedstawienia biedna Cora, zły Johnny były bezproduktywne. — Więc która wersja jest prawdziwa, Coraline? Ta, gdzie rozumiesz, czy ta, gdzie oczekujesz ode mnie więcej?
Jego ślepia pociemniały. One zdradzały najwięcej. Fakt gromadzącego się w nim zdenerwowania. Napięcia, które właśnie ogarniało jego mięśnie, spinając jego twarz i nadając mu bardziej srogiego wyglądu. Teraz już nie zmęczenie wysuwało się na pierwszy plan. O nim John zdążył już zapomnieć, bo nikt, jak Coraline potrafiła pobudzić go do życia.
— To nie ja się mylę. To ty chcesz, żebym był kimś innym – kimś, kto odgaduje twoje potrzeby, zamiast słuchać twoich słów. Kimś, kto ignoruje twoje zapewnienia i robi po swojemu — płynął dalej, trzymając się jej narracji, czyli Cora chciała, że jej słuchał, ale jednocześnie wykazywał się inicjatywą, której oczekiwała, ale o której wprost nie mówiła? I to jeszcze taką, jakiej by chciała, prawda? Bo inicjatywa nie była mu obca, jednak skąd te odgórne założenie, że Valentine byłaby zadowolona z tej, którą John postanowiłby podjąć?
Przechylił lekko głowę, wbijając w nią swoje i n t e n s y w n e spojrzenie. Zamilkł na moment, ale nie cofnął się. Przeciwnie, zrobił jeszcze jeden krok w jej stronę, teraz już na tyle blisko, że czuł zapach jej perfum mieszający się z aromatem melisy. Jego głos stał się cichy.
— Ale kiedy bym to zrobił, też byłoby źle, prawda? Bo wtedy byłbym natarczywy, dominujący...
W powietrzu zawisło coś niebezpiecznego. Elektryczne napięcie, które zawsze pojawiało się między nimi w takich momentach, gdy przestawali udawać, że to, co między nimi jest, ma jakiekolwiek z d r o w e granice.
coraline valentine
R e l a c j a z Coraline nauczyła go cierpliwości. Im szybciej wybuchał, tym szybciej stawał się podatny na jej psychologiczne sztuczki, których nie znosił. Przerabiali to wiele razy. Za każdym razem wyciągał z tego tę samą nauczkę – słuchaj jej. Bo w jej słowach, w tym co kryło się pod nimi, znajdowały się odpowiedzi, których potrzebował. Nie mógł odbierać ich pochopnie, jedynie powierzchownie, musiał wykonać krok do tyłu i spojrzeć na obraz całościowo, żeby mieć szansę mierzyć się z jej argumentacją.
Gdyby ten cały wywód nie był wystarczający, to na sam koniec musiała wbić mu szpilę w miejsce, które musiało zaboleć. Hargrove i oczekiwania innych wobec niego. Spełniał je wszystkie, jakby to było jego misją życiową. Doskonale o tym wiedziała. Dopiero ona była pierwszą osobą, której Johnny postanowił się postawić i jak to się kończyło? Tak, że jak zachowywał się tak, jak sam uważał za słuszne – w zgodzie z samym sobą – to ponownie okazywał się niedostateczny. Żyłka na jego czole drgnęła, jednakże nie pozwolił sobie na wybuch. Zdusił emocje w sobie i skoncentrował się na tym, co padło wcześniej i było najważniejsze w jej wypowiedziach.
— Więc wymyśliłaś sobie jakiś test, którego nie zdałem, bo nie przeczytałem twoich myśli — zaczął spokojnie, ale każde słowo było precyzyjnie wymierzone. Chciał pokazać jej, że potrafił spojrzeć szerzej i nie z nim takie zagrywki, które miały w niego uderzyć i sprawić, żeby cykl rozpoczął się od początku: Cora go punktuje, John się denerwuje, dochodzi do ogromnej awantury. Naturalnie ten s c e n a r i u s z był jeszcze prawdopodobny, jednak może nie tak szybko, jak Valentine spodziewałaby się tego. — Powiedziałaś mi, że sobie poradzisz. Ja ci uwierzyłem. A teraz okazuje się, że to był błąd, bo miałem ignorować twoje słowa i skupić się na... czym? — zapytał, pochylając się nieco do dołu i spoglądając wymownie w jej oczy. Serio, chciał usłyszeć jej odpowiedź. Na podstawie konkretnie czego miał dojść do wniosku, że ona jednak potrzebowała jego wsparcia, skoro jej słowa temu zaprzeczały.
— A potem mówisz mi, że nie masz prawa być zła, ale jednak jesteś. Że rozumiesz moją postawę, ale jednocześnie mnie za nią oskarżasz — mówił dalej, a w jego tonie pojawiła się nuta frustracji, jednakże starannie kontrolowanej. Wyrażał swoje niezadowolenie, jednocześnie pokazując, że jest ono pod jego władaniem, a jej typowe próby wyprowadzenia go z równowagi i odegrania przedstawienia biedna Cora, zły Johnny były bezproduktywne. — Więc która wersja jest prawdziwa, Coraline? Ta, gdzie rozumiesz, czy ta, gdzie oczekujesz ode mnie więcej?
Jego ślepia pociemniały. One zdradzały najwięcej. Fakt gromadzącego się w nim zdenerwowania. Napięcia, które właśnie ogarniało jego mięśnie, spinając jego twarz i nadając mu bardziej srogiego wyglądu. Teraz już nie zmęczenie wysuwało się na pierwszy plan. O nim John zdążył już zapomnieć, bo nikt, jak Coraline potrafiła pobudzić go do życia.
— To nie ja się mylę. To ty chcesz, żebym był kimś innym – kimś, kto odgaduje twoje potrzeby, zamiast słuchać twoich słów. Kimś, kto ignoruje twoje zapewnienia i robi po swojemu — płynął dalej, trzymając się jej narracji, czyli Cora chciała, że jej słuchał, ale jednocześnie wykazywał się inicjatywą, której oczekiwała, ale o której wprost nie mówiła? I to jeszcze taką, jakiej by chciała, prawda? Bo inicjatywa nie była mu obca, jednak skąd te odgórne założenie, że Valentine byłaby zadowolona z tej, którą John postanowiłby podjąć?
Przechylił lekko głowę, wbijając w nią swoje i n t e n s y w n e spojrzenie. Zamilkł na moment, ale nie cofnął się. Przeciwnie, zrobił jeszcze jeden krok w jej stronę, teraz już na tyle blisko, że czuł zapach jej perfum mieszający się z aromatem melisy. Jego głos stał się cichy.
— Ale kiedy bym to zrobił, też byłoby źle, prawda? Bo wtedy byłbym natarczywy, dominujący...
W powietrzu zawisło coś niebezpiecznego. Elektryczne napięcie, które zawsze pojawiało się między nimi w takich momentach, gdy przestawali udawać, że to, co między nimi jest, ma jakiekolwiek z d r o w e granice.
coraline valentine
johnny
⟡ zbyt wiele tematów w jednym poście
⟡ zbyt szybkie tempo - przeskakiwanie przez ważne momenty
⟡ ignorowanie wcześniej ustalonych faktów
⟡ brak rozwojowości w grze oraz spójności w charakterze postaci
⟡ deus ex machina, meta-gaming, powerplaying, mary sue
⟡ błędy językowe utrudniające zrozumienie
⟡ brak akapitów i ściany tekstu
-
never be so clever, you forget to be kindnieobecnośćniewątki 18+takzaimkiona/jejpostaćautor
Coraline nie pamiętała, kiedy po raz pierwszy spojrzała na Johna jak psycholog na pacjenta. Cienka granica pomiędzy zwyczajną rozmową a psychologicznym wywiadem zwykle była wystarczająco wyraźna, by Valentine zdołała dostrzec ją i w odpowiednim momencie się wycofać. W przypadku Hargrove’a było jednak inaczej – jako mężczyzna wzbudzał w niej lawinę emocji, jako przedmiot badań zaś wydawał się wyjątkowo intrygujący. Mocno zarysowane kontrasty dotyczyły nie tylko ich dwóch osobowości – występowały również w obrębie charakteru Johna.
A potrafił zachowywać się w skrajnie różny sposób – Corze wydawało się, że każde ich spotkanie to wielka niewiadoma. Z początku wybuchał bardzo szybko, jakby w ogóle nie panował nad emocjami – wystarczyło jedno, odpowiednio skonstruowane zdanie, aby całe napięcie osiągnęło szczytowy punkt. Uczyli się siebie nawzajem, dzieląc się tym, co potrafili najlepiej: on zauważył, że czasami warto wziąć głęboki oddech, a ona, że niekiedy lepiej wyrzucić z siebie myśli w najsurowszej formie. Brunetka była świadoma ogromnej dysproporcji – otwierała się i oferowała wiele, w zamian otrzymując tylko fragmenty jego wnętrza. Nie naciskała – nie w tradycyjny sposób. Dawała mu przestrzeń, jednocześnie robiąc bądź mówiąc rzeczy, obok których nie mógł przejść obojętnie.
Tym razem było podobnie – Hargrove reagował, czepiając się konkretnych sformułowań i przekręcając je tak, żeby pasowały do jego narracji. Podszedł bliżej, ale dystans między nimi wcale nie zmalał. Atmosfera stale gęstniała, a jednak żadne z nich nie zrobiło jeszcze nic, by temu zaradzić.
— Test? — krótki, niemal histeryczny śmiech wydobył się z jej gardła w odpowiedzi na zarzut Johna. Jego opanowanie dodatkowo drażniło nabuzowaną już Valentine. Nie odpowiadała jej niespodziewana zamiana ról: dotąd to ona wypadała na spokojniejszą i nie do końca potrafiła odnaleźć się w tej sytuacji. Gubiła rytm myśli i oddechu, stojąc u bram paniki. Brakowało jej poczucia asekuracji, bo nie wiedziała, do czego doprowadzi postawa Johna – jak długo uda mu się utrzymać ten spokój ani ile sama da jeszcze radę udźwignąć. Pewność słyszalna w jego tonie z kolei mimowolnie nastawiała ją na jeden cel: udowodnić, że mężczyzna nie ma racji. Cora na tym etapie była gotowa wykonać krok w tył i załagodzić sytuację. Ale najpierw musiała pokazać mu, jak błędne były jego założenia — Wymyśliłeś sobie, że obróciłam śmierć i pogrzeb ojca w jakiś test? Że celowo wprowadziłam cię w błąd moimi zapewnieniami?
Potrzebowała chwili, by zrozumieć, o co John ją oskarża. Intencje Coraline były czyste – droga do osiągnięcia zamierzonych efektów z kolei bywała podszyta podstępem. Subtelnym i nieszkodliwym w jej specjalistycznym odczuciu. Tym razem jednak to nie był element gry – to były jej życie, potrzeby i uczucia. Te dwa ostatnie czynniki były zmienne i, na nieszczęście Johna, w ostatnim okresie aktualizowały się wyjątkowo często.
— Obie wersje są prawdziwe i mogą współistnieć — Cora zaczynała tracić kontrolę. Tylko on potrafił do tego doprowadzić w tak krótkim czasie – żaden pacjent, żaden niereformowalny rodzic, jej własna matka. Wyłącznie Johnny. Była głośniejsza, chociaż wciąż daleka od krzyku. Nie spuszczała wzroku z jego twarzy, utrzymując wyprostowaną postawę – to wszystko było tylko blefem. Fałszywą fasadą odwagi, pod którą czaiła się panika — Dla ciebie wszystko jest czarne albo białe, John. Nie ma nic pomiędzy. Ale ja mam prawo do niezadowolenia, p o m i m o tego, że akceptuję ten stan rzeczy.
Akceptacja to duże słowo. Coraline nie miała innego wyboru – gdy chodziło o Johna, wiele musiała przyjmować, gdyż zmiany nie wchodziły w rachubę. Temperatura w kuchni zdawała się zejść poniżej zera, stawiając włoski na jej karku. Valentine gotowała się od środka, obserwując, jak napina się całe ciało Johna. Nie mylił się, ona też nie. Impas.
Podszedł bliżej – za blisko. Cora cofnęła się o mikrokrok, wbijając krawędź blatu w dolną partię pleców. Nie miała, gdzie uciec przed jego pociemniałym spojrzeniem, słowami, obecnością – przed nim samym.
— Nie chcę, żebyś był kimś innym. Gdyby było inaczej, już dawno by mnie tu nie było, bo ciebie nie da się zmienić — podobnie, jak Hargrove, ściszyła głos. Coraline unikała długich wypowiedzi, bo wiedziała, że John w obecnym stanie był gotów łapać się każdego słowa, byle podeprzeć swoje racje. Tym razem jednak nie miała już nic do stracenia – z nim nie dało się wygrać — Tak jest ci wygodniej, prawda? Wolisz snuć podejrzenia i oskarżać mnie o to, że cię testuję i oceniam. Wolisz teraz gdybać i robić ze mnie niezdecydowaną sukę, bo nie potrafiłeś się wykazać w trudnej sytuacji. Przychodzę i psuję ci krew moimi nastrojami i pretensjami. Biedny Johnny znowu nie sprostał oczekiwaniom innych.
Cora stąpała po cienkim lodzie – świadomie, nieco zbyt okrutnie, bo niemal od razu spuściła wzrok na własne stopy, jakby nie potrafiła znieść widoku jego twarzy. John świetnie maskował emocje, ale Valentine wiedziała, że temat oczekiwań nie był łatwy – być może najtrudniejszy. Ale zawsze działał.
— Może naprawdę powinnam zacząć przeprowadzać testy? Może wtedy zacząłbyś się starać? — prychnęła gorzko pod nosem, wciąż stojąc w tym samym miejscu – jego oddech poruszał delikatnie włosami jej grzywki. Wiedziała, że jej słowa przestały być już tylko wyrazem zawodu, a stały się toksyczną żółcią, czego nawet nie próbowała ukryć.
John L. Hargrove
A potrafił zachowywać się w skrajnie różny sposób – Corze wydawało się, że każde ich spotkanie to wielka niewiadoma. Z początku wybuchał bardzo szybko, jakby w ogóle nie panował nad emocjami – wystarczyło jedno, odpowiednio skonstruowane zdanie, aby całe napięcie osiągnęło szczytowy punkt. Uczyli się siebie nawzajem, dzieląc się tym, co potrafili najlepiej: on zauważył, że czasami warto wziąć głęboki oddech, a ona, że niekiedy lepiej wyrzucić z siebie myśli w najsurowszej formie. Brunetka była świadoma ogromnej dysproporcji – otwierała się i oferowała wiele, w zamian otrzymując tylko fragmenty jego wnętrza. Nie naciskała – nie w tradycyjny sposób. Dawała mu przestrzeń, jednocześnie robiąc bądź mówiąc rzeczy, obok których nie mógł przejść obojętnie.
Tym razem było podobnie – Hargrove reagował, czepiając się konkretnych sformułowań i przekręcając je tak, żeby pasowały do jego narracji. Podszedł bliżej, ale dystans między nimi wcale nie zmalał. Atmosfera stale gęstniała, a jednak żadne z nich nie zrobiło jeszcze nic, by temu zaradzić.
— Test? — krótki, niemal histeryczny śmiech wydobył się z jej gardła w odpowiedzi na zarzut Johna. Jego opanowanie dodatkowo drażniło nabuzowaną już Valentine. Nie odpowiadała jej niespodziewana zamiana ról: dotąd to ona wypadała na spokojniejszą i nie do końca potrafiła odnaleźć się w tej sytuacji. Gubiła rytm myśli i oddechu, stojąc u bram paniki. Brakowało jej poczucia asekuracji, bo nie wiedziała, do czego doprowadzi postawa Johna – jak długo uda mu się utrzymać ten spokój ani ile sama da jeszcze radę udźwignąć. Pewność słyszalna w jego tonie z kolei mimowolnie nastawiała ją na jeden cel: udowodnić, że mężczyzna nie ma racji. Cora na tym etapie była gotowa wykonać krok w tył i załagodzić sytuację. Ale najpierw musiała pokazać mu, jak błędne były jego założenia — Wymyśliłeś sobie, że obróciłam śmierć i pogrzeb ojca w jakiś test? Że celowo wprowadziłam cię w błąd moimi zapewnieniami?
Potrzebowała chwili, by zrozumieć, o co John ją oskarża. Intencje Coraline były czyste – droga do osiągnięcia zamierzonych efektów z kolei bywała podszyta podstępem. Subtelnym i nieszkodliwym w jej specjalistycznym odczuciu. Tym razem jednak to nie był element gry – to były jej życie, potrzeby i uczucia. Te dwa ostatnie czynniki były zmienne i, na nieszczęście Johna, w ostatnim okresie aktualizowały się wyjątkowo często.
— Obie wersje są prawdziwe i mogą współistnieć — Cora zaczynała tracić kontrolę. Tylko on potrafił do tego doprowadzić w tak krótkim czasie – żaden pacjent, żaden niereformowalny rodzic, jej własna matka. Wyłącznie Johnny. Była głośniejsza, chociaż wciąż daleka od krzyku. Nie spuszczała wzroku z jego twarzy, utrzymując wyprostowaną postawę – to wszystko było tylko blefem. Fałszywą fasadą odwagi, pod którą czaiła się panika — Dla ciebie wszystko jest czarne albo białe, John. Nie ma nic pomiędzy. Ale ja mam prawo do niezadowolenia, p o m i m o tego, że akceptuję ten stan rzeczy.
Akceptacja to duże słowo. Coraline nie miała innego wyboru – gdy chodziło o Johna, wiele musiała przyjmować, gdyż zmiany nie wchodziły w rachubę. Temperatura w kuchni zdawała się zejść poniżej zera, stawiając włoski na jej karku. Valentine gotowała się od środka, obserwując, jak napina się całe ciało Johna. Nie mylił się, ona też nie. Impas.
Podszedł bliżej – za blisko. Cora cofnęła się o mikrokrok, wbijając krawędź blatu w dolną partię pleców. Nie miała, gdzie uciec przed jego pociemniałym spojrzeniem, słowami, obecnością – przed nim samym.
— Nie chcę, żebyś był kimś innym. Gdyby było inaczej, już dawno by mnie tu nie było, bo ciebie nie da się zmienić — podobnie, jak Hargrove, ściszyła głos. Coraline unikała długich wypowiedzi, bo wiedziała, że John w obecnym stanie był gotów łapać się każdego słowa, byle podeprzeć swoje racje. Tym razem jednak nie miała już nic do stracenia – z nim nie dało się wygrać — Tak jest ci wygodniej, prawda? Wolisz snuć podejrzenia i oskarżać mnie o to, że cię testuję i oceniam. Wolisz teraz gdybać i robić ze mnie niezdecydowaną sukę, bo nie potrafiłeś się wykazać w trudnej sytuacji. Przychodzę i psuję ci krew moimi nastrojami i pretensjami. Biedny Johnny znowu nie sprostał oczekiwaniom innych.
Cora stąpała po cienkim lodzie – świadomie, nieco zbyt okrutnie, bo niemal od razu spuściła wzrok na własne stopy, jakby nie potrafiła znieść widoku jego twarzy. John świetnie maskował emocje, ale Valentine wiedziała, że temat oczekiwań nie był łatwy – być może najtrudniejszy. Ale zawsze działał.
— Może naprawdę powinnam zacząć przeprowadzać testy? Może wtedy zacząłbyś się starać? — prychnęła gorzko pod nosem, wciąż stojąc w tym samym miejscu – jego oddech poruszał delikatnie włosami jej grzywki. Wiedziała, że jej słowa przestały być już tylko wyrazem zawodu, a stały się toksyczną żółcią, czego nawet nie próbowała ukryć.
John L. Hargrove
-
a Canadian is somebody who knows how to make love in a canoenieobecnośćniewątki 18+takzaimkizaimkipostaćautor
Coraline potrafiła doprowadzić go do szału swoją manierą wyższości. Była świadoma swojej psychologicznej przewagi, wykorzystała ją na sposoby, których Johnny się nie spodziewał, bo ostatecznie to ona poruszała się w materii, którą jak nikt potrafiła rozszyfrować. Przy niej Johnny musiał bardziej się postarać, traktował potyczki słowne z nią niczym dobrą partię szachów, w których należało przewidywać kilka kolejnych ruchów przeciwnika. Niestety wielokrotnie – pomimo jego licznych starań i stale przyswajanej nowej wiedzy – nadal pozostawał w tyle, a Valentine rozgrywała go ja chciała.
Ten szyderczy śmiech podniósł mu ciśnienie momentalnie. Tłumił wybuch w sobie, jednak jego twarz już zaczynała nabierać kolorów, co było jasnym sygnałem, że walczył o zewnętrzne utrzymanie spokoju, który z sekundy na sekundę stawał się coraz bardziej pozorny.
— Nie. Nie wymyśliłem sobie, że zrobiłaś test ze śmierci twojego ojca. Ty powiedziałaś mi jedno, a oczekiwałaś czegoś zupełnie innego. I teraz, zamiast przyznać, że może mogłaś być bardziej bezpośrednia, wolisz przedstawiać mnie jako potwora, który instrumentalizuje twoją żałobę — zdołał jeszcze odbić jej argument, jednak jego ton był już nieprzyjemnie chłodny. Johnny nie uważał przecież, że w tym trudnym dla siebie czasie Coraline celowo urządzała na nim jakieś eksperymenty na szczurach doświadczalnych, jednakże umyślnie – bądź mniej celowo – wystawiła go na kolejną próbę, zamiast zachować się klarownie, pomimo ogromnej świadomości tego, że Hargrove postrzegał świat jedynie w tych dwóch kolorach, o czym sama przyznała.
— Jak wygodnie. Wszystko może współistnieć. Twoja złość i zrozumienie, twoje potrzeby i zapewnienia, że ich nie masz. A ja mam się w tym wszystkim odnaleźć i zawsze trafić w punkt — mruknął, tym razem on w lekko sarkastycznym tonie. Teraz wyglądało na to, że nawet nie brał tego na poważnie, bo Coraline robiła z tego sytuację absurdalną, w której on nie miałby szansy się odnaleźć, bo nieważne, w jakim kierunku ruszyłby się, to ostatecznie i tak popełniłby błąd.
Tym bardziej – w chwilach jak te – Johnny na pewno nie czuł tej akceptacji. Raczej tolerancje jego pewnych zachowań, na które Cora nie miała wpływu, choć obydwoje wiedzieli, że bardzo by chciała. Gdyby był ł a t w i e j s z y do manipulacji, to Valentine byłaby pewnie przeszczęśliwa, aczkolwiek dobrały się dwa bardzo różne, skrajne i silne charaktery. Żadne z nich nie lubiło chodzić na ustępstwa, gdy byli w stanie wojny.
— Więc tak to robimy teraz? Wykorzystujemy przeciwko sobie nasze najczulsze punkty? — zapytał, tonem, który brzmiał jak groźba. Lepiej, żeby Coraline upewniła się, że chciała podążać w tym kierunku. Jego głos zaczął drżeć z emocji. — Myślałem, że jesteś lepsza, Valentine — powiedział, godząc w jej ego. Wykorzystywała swoją wiedzę i psychologiczne sztuczki, żeby wejść wyżej, uderzyć mocniej i rozbudzić w nim najsilniejsze i najgorsze emocje. — W czym miałem się wykazać?! Bo oprócz tego, że uwierzyłem ci na słowo i uszanowałem twoje g r a n i c e – o których lubisz bardzo dużo mówić – to nie wiem, co jeszcze mogłem zrobić. Chyba że chodziło o to, żebym je zlekceważył! — kontynuował, już wyraźnie niezadowolonym i podniesionym tonem. Uderzył go ten fragment jej wypowiedzi. Wykorzystywała coś, czego nie powinna, a smutek czy żałoba wcale jej nie usprawiedliwiały. Miała potrzebę się wkurzyć, pokrzyczeć czy wyżyć na nim? Proszę bardzo. Johnny był dużym chłopcem, dałby sobie z nią radę, ale wykorzystanie wiedzy tajemnej, żeby celowo zabolało, było zwyczajnie niesprawiedliwe.
— Starać się? Myślisz, że się nie staram?! Może problem leży w tym, że twoje oczekiwania są nierealne! — Wulkan Johnny uaktywnił się. Już krzyczał jej prosto w twarz, jego oczy płonęły, skóra na twarzy była wyraźnie zaczerwieniona, a jego zaciśnięta pięść uderzyła w blat kuchenny na sam koniec ostatniej wypowiedzi, żeby jeszcze mocniej podkreślić swoje niezadowolenie i gniew.
coraline valentine
Ten szyderczy śmiech podniósł mu ciśnienie momentalnie. Tłumił wybuch w sobie, jednak jego twarz już zaczynała nabierać kolorów, co było jasnym sygnałem, że walczył o zewnętrzne utrzymanie spokoju, który z sekundy na sekundę stawał się coraz bardziej pozorny.
— Nie. Nie wymyśliłem sobie, że zrobiłaś test ze śmierci twojego ojca. Ty powiedziałaś mi jedno, a oczekiwałaś czegoś zupełnie innego. I teraz, zamiast przyznać, że może mogłaś być bardziej bezpośrednia, wolisz przedstawiać mnie jako potwora, który instrumentalizuje twoją żałobę — zdołał jeszcze odbić jej argument, jednak jego ton był już nieprzyjemnie chłodny. Johnny nie uważał przecież, że w tym trudnym dla siebie czasie Coraline celowo urządzała na nim jakieś eksperymenty na szczurach doświadczalnych, jednakże umyślnie – bądź mniej celowo – wystawiła go na kolejną próbę, zamiast zachować się klarownie, pomimo ogromnej świadomości tego, że Hargrove postrzegał świat jedynie w tych dwóch kolorach, o czym sama przyznała.
— Jak wygodnie. Wszystko może współistnieć. Twoja złość i zrozumienie, twoje potrzeby i zapewnienia, że ich nie masz. A ja mam się w tym wszystkim odnaleźć i zawsze trafić w punkt — mruknął, tym razem on w lekko sarkastycznym tonie. Teraz wyglądało na to, że nawet nie brał tego na poważnie, bo Coraline robiła z tego sytuację absurdalną, w której on nie miałby szansy się odnaleźć, bo nieważne, w jakim kierunku ruszyłby się, to ostatecznie i tak popełniłby błąd.
Tym bardziej – w chwilach jak te – Johnny na pewno nie czuł tej akceptacji. Raczej tolerancje jego pewnych zachowań, na które Cora nie miała wpływu, choć obydwoje wiedzieli, że bardzo by chciała. Gdyby był ł a t w i e j s z y do manipulacji, to Valentine byłaby pewnie przeszczęśliwa, aczkolwiek dobrały się dwa bardzo różne, skrajne i silne charaktery. Żadne z nich nie lubiło chodzić na ustępstwa, gdy byli w stanie wojny.
— Więc tak to robimy teraz? Wykorzystujemy przeciwko sobie nasze najczulsze punkty? — zapytał, tonem, który brzmiał jak groźba. Lepiej, żeby Coraline upewniła się, że chciała podążać w tym kierunku. Jego głos zaczął drżeć z emocji. — Myślałem, że jesteś lepsza, Valentine — powiedział, godząc w jej ego. Wykorzystywała swoją wiedzę i psychologiczne sztuczki, żeby wejść wyżej, uderzyć mocniej i rozbudzić w nim najsilniejsze i najgorsze emocje. — W czym miałem się wykazać?! Bo oprócz tego, że uwierzyłem ci na słowo i uszanowałem twoje g r a n i c e – o których lubisz bardzo dużo mówić – to nie wiem, co jeszcze mogłem zrobić. Chyba że chodziło o to, żebym je zlekceważył! — kontynuował, już wyraźnie niezadowolonym i podniesionym tonem. Uderzył go ten fragment jej wypowiedzi. Wykorzystywała coś, czego nie powinna, a smutek czy żałoba wcale jej nie usprawiedliwiały. Miała potrzebę się wkurzyć, pokrzyczeć czy wyżyć na nim? Proszę bardzo. Johnny był dużym chłopcem, dałby sobie z nią radę, ale wykorzystanie wiedzy tajemnej, żeby celowo zabolało, było zwyczajnie niesprawiedliwe.
— Starać się? Myślisz, że się nie staram?! Może problem leży w tym, że twoje oczekiwania są nierealne! — Wulkan Johnny uaktywnił się. Już krzyczał jej prosto w twarz, jego oczy płonęły, skóra na twarzy była wyraźnie zaczerwieniona, a jego zaciśnięta pięść uderzyła w blat kuchenny na sam koniec ostatniej wypowiedzi, żeby jeszcze mocniej podkreślić swoje niezadowolenie i gniew.
coraline valentine
johnny
⟡ zbyt wiele tematów w jednym poście
⟡ zbyt szybkie tempo - przeskakiwanie przez ważne momenty
⟡ ignorowanie wcześniej ustalonych faktów
⟡ brak rozwojowości w grze oraz spójności w charakterze postaci
⟡ deus ex machina, meta-gaming, powerplaying, mary sue
⟡ błędy językowe utrudniające zrozumienie
⟡ brak akapitów i ściany tekstu
-
never be so clever, you forget to be kindnieobecnośćniewątki 18+takzaimkiona/jejpostaćautor
Palce Valentine zacisnęły się na krawędzi blatu, gdy z ust Johna wydobyły się szorstkie dźwięki. Słyszalna zmiana w tonie jego głosu bynajmniej nie ostudziła jej rezonu – na wpół fałszywego, zgubnego i nienaturalnego dla Coraline, ale kapitulacja oznaczałaby przyznanie mu racji. Wciągnęła powietrze nosem, by kolejno wypuścić je ustami. Jeden głęboki wdech to za mało, by uspokoić wzburzone emocje i zebrać myśli – Cora nie potrafiła działać w pośpiechu. Nawet w przedsionku wybuchu bomby, jaką był Hargrove, życzyłaby sobie pauz, podczas których w umyśle formowałaby argumenty nie do podważenia.
Kłótnie tak nie wyglądały – a już na pewno nie te z Johnem. Jego policzki nabrały koloru, a mięśnie mimiczne wyraźnie się napięły. Coraline nerwowo wystukiwała paznokciami bliżej nieokreślony rytm o powierzchnię blatu, jakby odbijający się w bębenkach stukot miał pomóc jej ułożyć w głowie spójne odpowiedzi na jego słowa.
— Jak wygodnie… — powtórzyła oschle, odwracając wzrok. Johnny zawzięcie bronił własnej niewinności, od której w ocenie Valentine był tak daleki — Wygodnie jest tak tłumaczyć obojętność szacunkiem wobec mojego zdania. Bo to nie ma żadnego związku z granicami i dobrze o tym wiesz.
Ich spojrzenia ponownie się przecięły – Cora, chociaż jej słowa brzmiały pewnie, swoją postawą wskazywała raczej na chęć ucieczki. Ostatnie dni były wymagające psychicznie, a pomysł wykorzystania Johna do odblokowania tłamszonych emocji z każdą mijającą chwilą wydawał się coraz głupszy.
Nie miała już siły na analizowanie każdego jego ruchu czy najdrobniejszej zmiany tonu głosu. Nie miała już energii na kontrolowanie własnych wypowiedzi i to wprawiało ją w największy dyskomfort.
Spojrzała na niego niemal z lękiem, gdy wygłosił swoje ostrzeżenie. Hargrove wiedział, że pomimo wykształcenia psychologicznego, Coraline stale uciekała przed pewnymi tematami, zamiast je przerobić. Taka groźba w dzień pochówku człowieka, który paradoksalnie miał największy wpływ na jej osobowość, była ciosem poniżej pasa, aczkolwiek stanowiła godną odpowiedź na jej zaczepkę.
Myślałem, że jesteś lepsza, Valentine.
To jedno zdanie wystarczyło, by fasada zbudowana z imitacji pewności siebie zaczęła się kruszyć. Zazgrzytała zębami na dźwięk własnego nazwiska, którym Hargrove wyłącznie podkreślił swój gniew i dzielący ich dystans. Coraline długo walczyła z demonami przeszłości – niełatwo wierzyć we własną wartość, gdy jeden rodzic oddaje się uzależnieniu, a drugi tonie razem z nim, jawnie sygnalizując dziecku, że nie jest wystarczające, żeby się nim zająć. Valentine chciała chwycić Johna i potrząsać nim, wykrzykując, że jest dokładnie taka, za jaką ją uważał, dopóki mężczyzna nie cofnąłby swojego stwierdzenia bądź sama Cora nie wybuchłaby histerycznym płaczem. Zamrugała prędko kilkakrotnie, gdy tylko pod powiekami poczuła zbierającą się wilgoć.
— Mogłeś zrobić cokolwiek, John! — podniósłszy głos, wzruszyła ramionami. Była głośniejsza niż jeszcze moment przedtem, a jednak brzmiała na bardziej zrezygnowaną — Mogłeś ponowić propozycję, zadzwonić, napisać smsa przed pogrzebem. Cokolwiek, co sprawiłoby, że czułabym twoje wsparcie. Tak zachowują się ludzie wobec ludzi, na których im zależy!
Coraline niczego nie implikowała – zależało jej wyłącznie na podkreśleniu tego, jak niewiele w praktyce oczekiwała. Nie chciała przekraczania wytyczonych granic czy działania wbrew ustaleniom – tylko odrobiny zainteresowania jej samopoczuciem. Śmierć ojca, nawet – a może: zwłaszcza – takiego była sytuacją wyjątkową, która wymaga wyjątkowych środków.
Wzdrygnęła się, gdy pięść Johna uderzyła w blat. Jego twarz była już w pełni czerwona, jej zaś straciła cały swój kolor. Jej wzrok zatrzymał się w miejscu, w które Johnny wymierzył swój cios – blisko niej. Valentine nie bała się o siebie – myśl o tym, że Hargrove mógłby posunąć się do rękoczynów, nawet w momencie ogromnego wzburzenia wydawała się abstrakcyjna. Obawiała się jednak, że tak gwałtowne działania mogą w konsekwencji doprowadzić do urazu.
— Nie wymagam od ciebie niemożliwego, John — zaczęła spokojniej, choć w jej tonie dało się usłyszeć zachwianie — Jesteś sfrustrowany, bo gdy ten jeden raz nie zapewniłam ci jasnych instrukcji, po prostu się pogubiłeś. Nie wiedziałeś, co powinieneś zrobić, więc nie zrobiłeś nic. A nie wiedziałeś, co zrobić, bo mnie nie znasz — ostatnie zdanie wymamrotała pod nosem, jakby liczyła, że nie dotrze ono do uszu Johna – jakby w połowie uzmysłowiła sobie, że źle dobrała słowa. Zakryła twarz dłońmi, wzdychając z poirytowania. Opuściła ręce, by spojrzeć na Hargrove’a — Nie to chciałam powiedzieć.
John L. Hargrove
Kłótnie tak nie wyglądały – a już na pewno nie te z Johnem. Jego policzki nabrały koloru, a mięśnie mimiczne wyraźnie się napięły. Coraline nerwowo wystukiwała paznokciami bliżej nieokreślony rytm o powierzchnię blatu, jakby odbijający się w bębenkach stukot miał pomóc jej ułożyć w głowie spójne odpowiedzi na jego słowa.
— Jak wygodnie… — powtórzyła oschle, odwracając wzrok. Johnny zawzięcie bronił własnej niewinności, od której w ocenie Valentine był tak daleki — Wygodnie jest tak tłumaczyć obojętność szacunkiem wobec mojego zdania. Bo to nie ma żadnego związku z granicami i dobrze o tym wiesz.
Ich spojrzenia ponownie się przecięły – Cora, chociaż jej słowa brzmiały pewnie, swoją postawą wskazywała raczej na chęć ucieczki. Ostatnie dni były wymagające psychicznie, a pomysł wykorzystania Johna do odblokowania tłamszonych emocji z każdą mijającą chwilą wydawał się coraz głupszy.
Nie miała już siły na analizowanie każdego jego ruchu czy najdrobniejszej zmiany tonu głosu. Nie miała już energii na kontrolowanie własnych wypowiedzi i to wprawiało ją w największy dyskomfort.
Spojrzała na niego niemal z lękiem, gdy wygłosił swoje ostrzeżenie. Hargrove wiedział, że pomimo wykształcenia psychologicznego, Coraline stale uciekała przed pewnymi tematami, zamiast je przerobić. Taka groźba w dzień pochówku człowieka, który paradoksalnie miał największy wpływ na jej osobowość, była ciosem poniżej pasa, aczkolwiek stanowiła godną odpowiedź na jej zaczepkę.
To jedno zdanie wystarczyło, by fasada zbudowana z imitacji pewności siebie zaczęła się kruszyć. Zazgrzytała zębami na dźwięk własnego nazwiska, którym Hargrove wyłącznie podkreślił swój gniew i dzielący ich dystans. Coraline długo walczyła z demonami przeszłości – niełatwo wierzyć we własną wartość, gdy jeden rodzic oddaje się uzależnieniu, a drugi tonie razem z nim, jawnie sygnalizując dziecku, że nie jest wystarczające, żeby się nim zająć. Valentine chciała chwycić Johna i potrząsać nim, wykrzykując, że jest dokładnie taka, za jaką ją uważał, dopóki mężczyzna nie cofnąłby swojego stwierdzenia bądź sama Cora nie wybuchłaby histerycznym płaczem. Zamrugała prędko kilkakrotnie, gdy tylko pod powiekami poczuła zbierającą się wilgoć.
— Mogłeś zrobić cokolwiek, John! — podniósłszy głos, wzruszyła ramionami. Była głośniejsza niż jeszcze moment przedtem, a jednak brzmiała na bardziej zrezygnowaną — Mogłeś ponowić propozycję, zadzwonić, napisać smsa przed pogrzebem. Cokolwiek, co sprawiłoby, że czułabym twoje wsparcie. Tak zachowują się ludzie wobec ludzi, na których im zależy!
Coraline niczego nie implikowała – zależało jej wyłącznie na podkreśleniu tego, jak niewiele w praktyce oczekiwała. Nie chciała przekraczania wytyczonych granic czy działania wbrew ustaleniom – tylko odrobiny zainteresowania jej samopoczuciem. Śmierć ojca, nawet – a może: zwłaszcza – takiego była sytuacją wyjątkową, która wymaga wyjątkowych środków.
Wzdrygnęła się, gdy pięść Johna uderzyła w blat. Jego twarz była już w pełni czerwona, jej zaś straciła cały swój kolor. Jej wzrok zatrzymał się w miejscu, w które Johnny wymierzył swój cios – blisko niej. Valentine nie bała się o siebie – myśl o tym, że Hargrove mógłby posunąć się do rękoczynów, nawet w momencie ogromnego wzburzenia wydawała się abstrakcyjna. Obawiała się jednak, że tak gwałtowne działania mogą w konsekwencji doprowadzić do urazu.
— Nie wymagam od ciebie niemożliwego, John — zaczęła spokojniej, choć w jej tonie dało się usłyszeć zachwianie — Jesteś sfrustrowany, bo gdy ten jeden raz nie zapewniłam ci jasnych instrukcji, po prostu się pogubiłeś. Nie wiedziałeś, co powinieneś zrobić, więc nie zrobiłeś nic. A nie wiedziałeś, co zrobić, bo mnie nie znasz — ostatnie zdanie wymamrotała pod nosem, jakby liczyła, że nie dotrze ono do uszu Johna – jakby w połowie uzmysłowiła sobie, że źle dobrała słowa. Zakryła twarz dłońmi, wzdychając z poirytowania. Opuściła ręce, by spojrzeć na Hargrove’a — Nie to chciałam powiedzieć.
John L. Hargrove