Byli już w Nicei, gdzie przez godzinę siedzieli na murku Promenade des Anglais, dzieląc się butelką wina i milcząc - pierwszy raz odkąd się znali, cisza między nimi nie brzmiała jak zagrożenie, tylko jak ulga. W Saint-Tropez zgubili się w bocznych uliczkach i trafili na tawernę, gdzie gospodarz zamiast menu przyniósł im to, co akurat wyciągnął z pieca. Był wieczór, wino lało się do późna, a Sloane parsknęła śmiechem, kiedy Marco próbował francuskiego, mieszając go z rosyjskim i angielskim tak, że właściciel tawerny kiwał głową tylko z grzeczności.
W innym dniu popłynęli w zatoczkę, gdzie skały osłaniały plażę od wiatru, a woda była czysta jak szkło. Marco pływał długo, głębiej niż większość ludzi odważyłaby się zejść, a ona patrzyła na niego z leżaka, nie przyznając głośno, że na widok jego zanurzenia serce zabiło jej szybciej. Odpłacając mu pięknym za nadobne, innego dnia wskoczyła na motocykl, który wynajęli w Cannes, i prowadziła ostrożniej niż w Toronto, ale wystarczająco pewnie, by Marco wreszcie pozwolił sobie uśmiechnąć się szerzej niż zwykle.
Między nimi nie było pocałunków, nie było deklaracji - tylko to coś, co budowało się w drobiazgach. Jej ramię ocierające się o jego, kiedy pochylali się nad mapą. Jego dłoń kładąca się na oparciu jej krzesła, gdy rozsiadała się wygodniej. Palce muskające się przy kieliszku. Spokój, którego nie szukała, a który znalazła właśnie tutaj, na pokładzie jego jachtu.
Teraz, ósmego dnia, słońce chyliło się ku zachodowi. Powietrze było ciężkie od soli i ciepła, fale kołysały łagodnie, jakby same wzięły urlop. Sloane leżała na leżaku, w białym bikini, z granatową koszulą narzuconą luźno na ramiona. Okulary przeciwsłoneczne zsunięte na czubek nosa, w dłoni szklanka z drinkiem - cytrusowym, cierpkim, orzeźwiającym. Po raz pierwszy od dawna naprawdę odpoczywała. Jej skóra złapała już odcień słońca, a mięśnie rozluźniły się w sposób, o jaki nigdy by siebie nie podejrzewała.
Marco siedział obok, bardziej wyprostowany, z książką, której nie czytał już od kilku minut. Spoglądał na nią, na morze, na niebo - i z powrotem na nią. Kiedy sięgnęła po szklankę, jej palce musnęły jego dłoń. Ledwie, jakby od niechcenia. Ale wystarczyło, żeby nie odsunął ręki.
- Jeżeli zamierzasz zamienić ten drink w talizman i trzymać go godzinami - odezwała się, spokojnym tonem wskazując na jego wódkę z lodem - to będę zmuszona ci go skonfiskować. - Uniosła lekko brwi, a kącik jej ust drgnął w półuśmiechu. – Marnujesz lód, Todorowski.
Uśmiech zatańczył w kąciku jej ust, gdy zsunęła okulary całkiem i spojrzała na niego spod przymrużonych powiek.
- I pomyśleć, że wystarczyło mnie wyciągnąć z miasta - dodała po chwili ciszy, która pachniała solą i rozgrzanym drewnem pokładu. - Tydzień. A ja naprawdę… odpoczywam.
Odłożyła szklankę obok i przesunęła dłonią tak, że ich palce znów się zetknęły — niby przypadkiem. Ale nie cofnęła jej od razu.
Marco Todorovski