-
Fata viam invenient, sed animus facit iternieobecnośćniewątki 18+takzaimkishe/herpostaćautor
#005
ubranie
Miała wrażenie, że całe jej ciało, cała fizyczność, a nawet najmniejsze cząstki świadomości stawały się obce i toporne, odkąd przekroczyła ocean i wprowadziła się do mieszkania w Toronto. Ściany, które winny nieść obietnicę bezpieczeństwa, oddawały wyłącznie chłód, a ciasnota nowego lokum zdawała się wypierać każdy tlen, gdy próbowała nazwać to miejsce domem. Z każdym wyjściem na zewnątrz osiadała na niej groteskowa powłoka niepewności, mięśnie usztywniały się jak pod rozkazem, ramiona dygotały w nieznacznym tikowym podrygu, a usta ściągały się w linijkę, w której więcej było rezygnacji niż odwagi. Trzy miesiące. Tyle trwało rozczarowanie, które zburzyło kruche konstrukcje wypracowane mozolną terapią, przynoszącą kiedyś namiastkę ulgi. Wszystko runęło – znów nadeszły ciemne fale, znów wróciły koszmary, w których echo wojennej zawieruchy rozrywało wnętrze, a obraz tamtej feralnej misji, zamazany i poszarpany, powracał jak gniewne widmo. Budziła się mokra, spocona, z roztrzęsionymi dłońmi, które bezradnie kryły twarz, jakby odcięcie widoku miało oddalić obrazy. Powtarzała sobie, że będzie dobrze, że przecież musi być, że nie może już nigdy cofnąć się do tej samej przepaści. A jednak pytanie, które raz po raz uderzało w jej umysł, rozdzierało resztki pewności – czy kiedykolwiek będzie jeszcze dobrze?
Ojciec mawiał, daj sobie czas, ale w jej świecie czas był walutą, której nigdy nie miała w nadmiarze. Uciekał jak piasek przesypujący się przez palce, a każda zwłoka, każdy dzień opóźnienia w formalnościach, ciążył niczym winny wyrok. Pudeł, które kurzyły się w wynajętym magazynie, nie sposób było tam trzymać w nieskończoność. Dom – to słowo wciąż brzmiało obco, zbyt dźwięczne, zbyt ciepłe, zbyt niewłaściwe dla czterech ścian, na które poszła cała odprawa i resztki oszczędności, wypracowane latami w rygorze i stalowej dyscyplinie. A jednak tamte cegły, jeszcze pachnące nowością, miały być jej fundamentem. Paradoks – nauka życia na nowo, po tym jak wcześniej żyło się na okrętowym padole, w trybie alarmowym, z wieczną świadomością, że każda chwila nieuwagi może kosztować utratę wszystkiego.
Najdziwniejsze w tej całej farsie dorosłości było nie to, że trzeba opłacać rachunki i wpisywać w grafiki terminy urzędowe, lecz że trzeba nauczyć się sąsiedztwa. Po latach ciszy, wojskowej samowystarczalności i zamykania emocji w stalowych ramach, miała nakreślić coś w rodzaju pozytywnej więzi z ludźmi. Przerażające uczucie.
– Nadal nie wiem, jak się mogę odwdzięczyć za taką pomoc. Spadłeś mi iście z nieba, a te niekiedy nie bywały przychylne – uśmiechnęła się niemalże blado, dopiero po dłuższym czasie oceniając ich ciężką pracę. Wniesienie pudeł to jedno, gdy najpierw trzeba było trochę ambicji i pracy, by odświeżyć ściany. – Nie licząc przyzwoitego obiadu, chociaż zdolności kulinarne zaliczam do ujemnych – westchnęła. Życie na racjach żywnościowych równie dawało ujmę, cóż... Kobietą wysokich lotów nigdy nie miała być. A jednak najtrudniejsze nie były konwenanse, lecz własne ograniczenia – zdradziecka noga, która coraz częściej odmawiała współpracy, i lewe oko, które gasło w mętnym obrazie, zmuszając ją do sięgania po okulary. To nie był wróg, którego można było zwyciężyć dyscypliną. To było ciało – własne, a przez to najokrutniej nieposłuszne. Pierwszy raz od dawna, może od lat, pozwoliła sobie na krok w stronę inności: poprosiła o pomoc. Dobroduszny sąsiad, z którym wymieniła dotąd tylko kilka zdawkowych zdań, stał się tego dnia jej podporą. Była z siebie dumna, choć wciąż z nutą goryczy, że musiała kapitulować przed codziennością. Ale czyż nie w tym właśnie kryła się siła – w umiejętności poproszenia, zamiast nieustannej walki?
Karrion Mercer
ubranie
Miała wrażenie, że całe jej ciało, cała fizyczność, a nawet najmniejsze cząstki świadomości stawały się obce i toporne, odkąd przekroczyła ocean i wprowadziła się do mieszkania w Toronto. Ściany, które winny nieść obietnicę bezpieczeństwa, oddawały wyłącznie chłód, a ciasnota nowego lokum zdawała się wypierać każdy tlen, gdy próbowała nazwać to miejsce domem. Z każdym wyjściem na zewnątrz osiadała na niej groteskowa powłoka niepewności, mięśnie usztywniały się jak pod rozkazem, ramiona dygotały w nieznacznym tikowym podrygu, a usta ściągały się w linijkę, w której więcej było rezygnacji niż odwagi. Trzy miesiące. Tyle trwało rozczarowanie, które zburzyło kruche konstrukcje wypracowane mozolną terapią, przynoszącą kiedyś namiastkę ulgi. Wszystko runęło – znów nadeszły ciemne fale, znów wróciły koszmary, w których echo wojennej zawieruchy rozrywało wnętrze, a obraz tamtej feralnej misji, zamazany i poszarpany, powracał jak gniewne widmo. Budziła się mokra, spocona, z roztrzęsionymi dłońmi, które bezradnie kryły twarz, jakby odcięcie widoku miało oddalić obrazy. Powtarzała sobie, że będzie dobrze, że przecież musi być, że nie może już nigdy cofnąć się do tej samej przepaści. A jednak pytanie, które raz po raz uderzało w jej umysł, rozdzierało resztki pewności – czy kiedykolwiek będzie jeszcze dobrze?
Ojciec mawiał, daj sobie czas, ale w jej świecie czas był walutą, której nigdy nie miała w nadmiarze. Uciekał jak piasek przesypujący się przez palce, a każda zwłoka, każdy dzień opóźnienia w formalnościach, ciążył niczym winny wyrok. Pudeł, które kurzyły się w wynajętym magazynie, nie sposób było tam trzymać w nieskończoność. Dom – to słowo wciąż brzmiało obco, zbyt dźwięczne, zbyt ciepłe, zbyt niewłaściwe dla czterech ścian, na które poszła cała odprawa i resztki oszczędności, wypracowane latami w rygorze i stalowej dyscyplinie. A jednak tamte cegły, jeszcze pachnące nowością, miały być jej fundamentem. Paradoks – nauka życia na nowo, po tym jak wcześniej żyło się na okrętowym padole, w trybie alarmowym, z wieczną świadomością, że każda chwila nieuwagi może kosztować utratę wszystkiego.
Najdziwniejsze w tej całej farsie dorosłości było nie to, że trzeba opłacać rachunki i wpisywać w grafiki terminy urzędowe, lecz że trzeba nauczyć się sąsiedztwa. Po latach ciszy, wojskowej samowystarczalności i zamykania emocji w stalowych ramach, miała nakreślić coś w rodzaju pozytywnej więzi z ludźmi. Przerażające uczucie.
– Nadal nie wiem, jak się mogę odwdzięczyć za taką pomoc. Spadłeś mi iście z nieba, a te niekiedy nie bywały przychylne – uśmiechnęła się niemalże blado, dopiero po dłuższym czasie oceniając ich ciężką pracę. Wniesienie pudeł to jedno, gdy najpierw trzeba było trochę ambicji i pracy, by odświeżyć ściany. – Nie licząc przyzwoitego obiadu, chociaż zdolności kulinarne zaliczam do ujemnych – westchnęła. Życie na racjach żywnościowych równie dawało ujmę, cóż... Kobietą wysokich lotów nigdy nie miała być. A jednak najtrudniejsze nie były konwenanse, lecz własne ograniczenia – zdradziecka noga, która coraz częściej odmawiała współpracy, i lewe oko, które gasło w mętnym obrazie, zmuszając ją do sięgania po okulary. To nie był wróg, którego można było zwyciężyć dyscypliną. To było ciało – własne, a przez to najokrutniej nieposłuszne. Pierwszy raz od dawna, może od lat, pozwoliła sobie na krok w stronę inności: poprosiła o pomoc. Dobroduszny sąsiad, z którym wymieniła dotąd tylko kilka zdawkowych zdań, stał się tego dnia jej podporą. Była z siebie dumna, choć wciąż z nutą goryczy, że musiała kapitulować przed codziennością. Ale czyż nie w tym właśnie kryła się siła – w umiejętności poproszenia, zamiast nieustannej walki?
Karrion Mercer
-
Nic tak nie rozwiązuje problemu jak prawy na wątrobęnieobecnośćniewątki 18+takzaimkiSierra/Leonepostaćautor
Outfit
Nie spodziewał się, że przyjdzie grać mu rolę pomocnego sąsiada, który poratuje sąsiadkę w potrzebie, gdy tylko będzie tego potrzebowała. W zasadzie to odkąd wprowadził się do dzielnicy Don Mills, nie nawiązał zbyt wielu kontaktów. Głównie chodziło o tryb pracy: wybywał wcześnie rano z domu, by wracać późnymi wieczorami i to też nie zawsze. Zdołał jednak nawiązać jakiekolwiek relacje, a przynajmniej poruszać się w zdawkowych konwenansach, wymienianych z Panią spod #8.
Tarianne Sullivan poprosiła go o to, by pomóc jej w rozpakowaniu ciężkich, przeprowadzkowych pudeł oraz w odświeżeniu ścian. Choć swoimi gabarytami nadawał się na pewno do zadania numer jeden, tak drugie sprawiło im trochę trudności, ale ostatecznie efekt był zadowalający. Sam Karrion nawet nie wahał się, czy pomóc sąsiadce, ponieważ lepszych zajęć i tak w domu nie miał, a skoro mógł ulżyć komuś w czymkolwiek, to nie pozostawało mu nic innego jak wspomóc brunetkę.
Spoglądając na efekt ich kilkugodzinnej pracy, westchnął cicho i ściągnął brwi do siebie.
- Żaden problem - odpowiedział zgodnie z prawdą. - Mam nadzieję, że to już wszystko - spojrzał na Tarianne, chcąc znaleźć w jej wyrazie twarzy potwierdzenie.
- Obiad w zupełności wystarczy - uśmiechnął się przyjaźnie oraz z charakterystycznym dla siebie spokojem w oczach. - Pozwól, że ja je ocenię, ok? - puścił jej oczko, spodziewając się, że Sullivan umniejsza sobie jak większość osób, które nie zajmowały się kuchnią zawodowo. Po jej sylwetce wnioskował, że potrafiła przede wszystkim zdrowo zjeść i nie pakowała w siebie nie wiadomo ile syfu, toteż jeśli nie miała zastępu kucharzy lub dożywotniej subskrypcji w jakiejś fit knajpie, najpewniej przygotowywała wszystko sama.
Zlustrował spojrzeniem sąsiadkę i uśmiechnął się lekko, nie kryjąc podziwu dla jej wyglądu, który mimo kilkugodzinnego wysiłku fizycznego, dalej prezentował się bardzo dobrze. Było to też w pewien sposób zabawne, że otaczało go tak wiele ślicznych sąsiadek, jak gdyby los chciał mu coś delikatnie zasugerować.
- Nie chcę wyjść na wścibskiego, ale ile się zbierałaś do rozpakowania tego? - spytał, przypominając sobie o niektórych pudłach, które miały niewielką warstwę kurzu na sobie, co też świadczyło o tym, że musiały trochę przeleżeć. - I jeśli to nie kłopot, napiłbym się wody - nie miał problemu w tym, by informować o swoich potrzebach, toteż poprosił o szklankę wody, wszak taka góra mięśni musiała się regularnie nawadniać. Byle nie jak Bruce Lee, bo to wiemy jak się skończyło...
Tarianne Sullivan
Nie spodziewał się, że przyjdzie grać mu rolę pomocnego sąsiada, który poratuje sąsiadkę w potrzebie, gdy tylko będzie tego potrzebowała. W zasadzie to odkąd wprowadził się do dzielnicy Don Mills, nie nawiązał zbyt wielu kontaktów. Głównie chodziło o tryb pracy: wybywał wcześnie rano z domu, by wracać późnymi wieczorami i to też nie zawsze. Zdołał jednak nawiązać jakiekolwiek relacje, a przynajmniej poruszać się w zdawkowych konwenansach, wymienianych z Panią spod #8.
Tarianne Sullivan poprosiła go o to, by pomóc jej w rozpakowaniu ciężkich, przeprowadzkowych pudeł oraz w odświeżeniu ścian. Choć swoimi gabarytami nadawał się na pewno do zadania numer jeden, tak drugie sprawiło im trochę trudności, ale ostatecznie efekt był zadowalający. Sam Karrion nawet nie wahał się, czy pomóc sąsiadce, ponieważ lepszych zajęć i tak w domu nie miał, a skoro mógł ulżyć komuś w czymkolwiek, to nie pozostawało mu nic innego jak wspomóc brunetkę.
Spoglądając na efekt ich kilkugodzinnej pracy, westchnął cicho i ściągnął brwi do siebie.
- Żaden problem - odpowiedział zgodnie z prawdą. - Mam nadzieję, że to już wszystko - spojrzał na Tarianne, chcąc znaleźć w jej wyrazie twarzy potwierdzenie.
- Obiad w zupełności wystarczy - uśmiechnął się przyjaźnie oraz z charakterystycznym dla siebie spokojem w oczach. - Pozwól, że ja je ocenię, ok? - puścił jej oczko, spodziewając się, że Sullivan umniejsza sobie jak większość osób, które nie zajmowały się kuchnią zawodowo. Po jej sylwetce wnioskował, że potrafiła przede wszystkim zdrowo zjeść i nie pakowała w siebie nie wiadomo ile syfu, toteż jeśli nie miała zastępu kucharzy lub dożywotniej subskrypcji w jakiejś fit knajpie, najpewniej przygotowywała wszystko sama.
Zlustrował spojrzeniem sąsiadkę i uśmiechnął się lekko, nie kryjąc podziwu dla jej wyglądu, który mimo kilkugodzinnego wysiłku fizycznego, dalej prezentował się bardzo dobrze. Było to też w pewien sposób zabawne, że otaczało go tak wiele ślicznych sąsiadek, jak gdyby los chciał mu coś delikatnie zasugerować.
- Nie chcę wyjść na wścibskiego, ale ile się zbierałaś do rozpakowania tego? - spytał, przypominając sobie o niektórych pudłach, które miały niewielką warstwę kurzu na sobie, co też świadczyło o tym, że musiały trochę przeleżeć. - I jeśli to nie kłopot, napiłbym się wody - nie miał problemu w tym, by informować o swoich potrzebach, toteż poprosił o szklankę wody, wszak taka góra mięśni musiała się regularnie nawadniać. Byle nie jak Bruce Lee, bo to wiemy jak się skończyło...
Tarianne Sullivan
-
Fata viam invenient, sed animus facit iternieobecnośćniewątki 18+takzaimkishe/herpostaćautor
Niemrawo wielką wdzięczność usłała w bladości kruchego uśmiechu, nieśmiało unosząc spojrzenie, które wciąż miało w sobie resztki tamtej podejrzliwości, tak dobrze znanej po miesiącach ciągłej czujności. Mężczyzna jawił się jako zaprzeczenie wszelkich obaw – nad wyraz przyjazny, prostolinijny, mocno faktyczny w całym swym usposobieniu. Nie grał, nie udawał, nie stroił się w maski. I choć jego sylwetka zdawała się powołana do odstraszania – przerażająco wielkie gabaryty, barki szerokie niczym skrzydła stalowej konstrukcji, muskulatura pieczołowicie rzeźbiona latami wyrzeczeń i wysiłku – to w tej posturze nie kryło się nic z groźby. Wręcz przeciwnie, każdy jego gest, powściągliwy, spokojny, przynosił dziwne, nieoczekiwane ukojenie.
Cóż, podziw miał już zapewniony, a ona, chcąc nie chcąc, pozwalała sobie na chwilowe rozluźnienie ramion w jego obecności. Brak negatywów, brak osądu, brak tego zimnego dystansu, który zwykle dzielił ją od ludzi.
– Właściwie coś dobrego się robi, w rodzinnych stronach grzechem było wypuszczać gości o pustym żołądku – Bez zbędnego faszerowania atmosfery odpowiedziami, zrzuciła powoli z nowej kanapy foliowe nakrycie, chroniące dotąd przed kurzem i obojętnością pustki. Podobny los spotkał stolik i fotel, które wreszcie ukazały się w całej swej zwyczajności, jakby dopiero teraz mogły przyjąć rolę mebli, a nie pozornej scenografii. – Poproszę o dobrą notę, dla podniesienia morali oddziału i szeregowej Sullivan.
Dom, jeszcze wczoraj chłodny i nieprzystępny, zaczynał nieśmiało przypominać przybytek, który można nazwać życiem. Pytanie tylko, czy ona sama zdoła je wypełnić, czy pozwoli, by echo korytarzy nadal brzmiało głośniej niż własny głos. Nalała cały dzbanek wody, dorzuciła kilka kostek lodu, wrzuciła parę listków mięty, jakby potrzebowała udowodnić, że potrafi nadać świeżość codzienności, choćby w tak drobnym geście. Chwila odpoczynku nie była grzechem – nie po tygodniach wypełnionych ciężarem ciała i myśli. Piekarnik chuchał ciepłem, a w środku drobna forma obiadu niemalże sama doprowadzała się do końca, jakby świat przez moment postanowił jej ulżyć. A jednak między stukiem lodu w dzbanku a monotonnym dźwiękiem piekarnika pobrzmiewało ciche pytanie, czy naprawdę potrafi jeszcze żyć, czy tylko nieporadnie odgrywa ten rytuał przed samą sobą.
– Trzy miesiące, odkąd zameldowałam się tutaj na stałe – pomyślała przez chwilę nad zgrabną odpowiedzią, stawiając zapas wodopoju na stoliku. Samej odciążając boleść kolano, wygodą miękkości oparcia sofy za plecami. – Cztery, gdy dostałam odprawę i zwolnienie z czynnej służby; pozbieraniu rzeczy z okrętu. Powiedzieć mogę, że uczę się nudnego, cywilnego życia – Ile razy przerabiała już podobny temat, ile razy musiała powtarzać wciąż te same frazy, jak zdarta płyta rozbrzmiewająca echem w ciasnym pokoju terapeuty? Nie liczyła. Terapia zdawała się nie mieć końca, a każde spotkanie rozbijało ją na drobne odłamki, które ledwo sklejała do następnego tygodnia. – Czuj się jak u siebie, niewiele prywatnych rzeczy jeszcze odnalazło swoje stałe miejsce tutaj. Praktycznie mieszkam w pracy, niż tutaj; kocham przyzwyczajenia życiowe – Propozycja leków brzmiała jak zgrabna furtka, łatwa droga, której nie zamierzała jednak otworzyć. Blistry pełne obietnic spokoju i zapomnienia wylądowały z hukiem w koszu, a potem na śmietniku, jak niechciany dar, jak symbol, że nie zamierza poddać własnego życia farmaceutycznej ciszy. Szprycowanie była ostatnią rzeczą, której pragnęła – miała już wystarczająco wiele cieni i ciężaru na barkach, by dokładać kolejną warstwę chemicznej obojętności. Wolała dusić się w chaosie, szarpać w niespokojnych snach, niż pozwolić, by tabletki zabrały jej resztki tego, co jeszcze pozostało prawdziwe. – Walczyłeś zawodowo, czy zdrowy tryb życia to swoiste hobby?
Karrion Mercer
Cóż, podziw miał już zapewniony, a ona, chcąc nie chcąc, pozwalała sobie na chwilowe rozluźnienie ramion w jego obecności. Brak negatywów, brak osądu, brak tego zimnego dystansu, który zwykle dzielił ją od ludzi.
– Właściwie coś dobrego się robi, w rodzinnych stronach grzechem było wypuszczać gości o pustym żołądku – Bez zbędnego faszerowania atmosfery odpowiedziami, zrzuciła powoli z nowej kanapy foliowe nakrycie, chroniące dotąd przed kurzem i obojętnością pustki. Podobny los spotkał stolik i fotel, które wreszcie ukazały się w całej swej zwyczajności, jakby dopiero teraz mogły przyjąć rolę mebli, a nie pozornej scenografii. – Poproszę o dobrą notę, dla podniesienia morali oddziału i szeregowej Sullivan.
Dom, jeszcze wczoraj chłodny i nieprzystępny, zaczynał nieśmiało przypominać przybytek, który można nazwać życiem. Pytanie tylko, czy ona sama zdoła je wypełnić, czy pozwoli, by echo korytarzy nadal brzmiało głośniej niż własny głos. Nalała cały dzbanek wody, dorzuciła kilka kostek lodu, wrzuciła parę listków mięty, jakby potrzebowała udowodnić, że potrafi nadać świeżość codzienności, choćby w tak drobnym geście. Chwila odpoczynku nie była grzechem – nie po tygodniach wypełnionych ciężarem ciała i myśli. Piekarnik chuchał ciepłem, a w środku drobna forma obiadu niemalże sama doprowadzała się do końca, jakby świat przez moment postanowił jej ulżyć. A jednak między stukiem lodu w dzbanku a monotonnym dźwiękiem piekarnika pobrzmiewało ciche pytanie, czy naprawdę potrafi jeszcze żyć, czy tylko nieporadnie odgrywa ten rytuał przed samą sobą.
– Trzy miesiące, odkąd zameldowałam się tutaj na stałe – pomyślała przez chwilę nad zgrabną odpowiedzią, stawiając zapas wodopoju na stoliku. Samej odciążając boleść kolano, wygodą miękkości oparcia sofy za plecami. – Cztery, gdy dostałam odprawę i zwolnienie z czynnej służby; pozbieraniu rzeczy z okrętu. Powiedzieć mogę, że uczę się nudnego, cywilnego życia – Ile razy przerabiała już podobny temat, ile razy musiała powtarzać wciąż te same frazy, jak zdarta płyta rozbrzmiewająca echem w ciasnym pokoju terapeuty? Nie liczyła. Terapia zdawała się nie mieć końca, a każde spotkanie rozbijało ją na drobne odłamki, które ledwo sklejała do następnego tygodnia. – Czuj się jak u siebie, niewiele prywatnych rzeczy jeszcze odnalazło swoje stałe miejsce tutaj. Praktycznie mieszkam w pracy, niż tutaj; kocham przyzwyczajenia życiowe – Propozycja leków brzmiała jak zgrabna furtka, łatwa droga, której nie zamierzała jednak otworzyć. Blistry pełne obietnic spokoju i zapomnienia wylądowały z hukiem w koszu, a potem na śmietniku, jak niechciany dar, jak symbol, że nie zamierza poddać własnego życia farmaceutycznej ciszy. Szprycowanie była ostatnią rzeczą, której pragnęła – miała już wystarczająco wiele cieni i ciężaru na barkach, by dokładać kolejną warstwę chemicznej obojętności. Wolała dusić się w chaosie, szarpać w niespokojnych snach, niż pozwolić, by tabletki zabrały jej resztki tego, co jeszcze pozostało prawdziwe. – Walczyłeś zawodowo, czy zdrowy tryb życia to swoiste hobby?
Karrion Mercer
-
Nic tak nie rozwiązuje problemu jak prawy na wątrobęnieobecnośćniewątki 18+takzaimkiSierra/Leonepostaćautor
Naturalność Karriona wiązała się z prostotą, jaką prezentował podczas całego swojego życia. Nie należał do skomplikowanych ludzi, nie utrudniał sobie egzystencji wymyślanymi problemami i podchodził do wielu rzeczy zero-jedynkowo. Dzięki temu właśnie osiągnął pewien spokój oraz wewnętrzną szczerość, którą epatował wszem i wobec. Nie musiał nikogo grać, nie musiał niczego udawać. Wystarczyło, że był sobą i już kontrolował sytuację. Prawie tak jak na ringu.
- Podobają mi się takie rodzinne strony - znów uśmiechnął się, szanując tego typu podejście.
W Toronto wielu zapominało o tym, by być serdecznym, gościnnym i miłym dla innych, bo tutaj tempo życia było wręcz zawrotne. To też sprzyjało konfliktom czy nawet przestępczości, która ostatnio wywaliła w górę. Nic więc dziwnego, że takie proste gesty spotykały się z aprobatą Karriona, który wychowany w duchu włoskim, bardzo cenił gościnność.
- Na dobrą notę trzeba zasłużyć, szeregowa - odparł nieco rozbawiony. - Ale to pewnie kwestia nie czy, tylko kiedy - puścił jej oczko.
Zapachy dopiero zaczęły do niego docierać, ponieważ wcześniej był skupiony na zupełnie innych zadaniach. W dodatku znajdowali się dość daleko od kuchni, pracując nad drugą częścią jej lokum. Od razu uśmiechnął się szerzej, czując jak aromat przypraw podkręcił wszystko, a sam brzuch Mercera jakby w odpowiedzi na wezwanie nawet delikatnie burczał. Był gotów przyjąć solidną dawkę podziękowań.
Nalał sobie wody do szklanki i od razu wypił całą jej zawartość. Czynność powtórzył jeszcze raz i dopiero przy trzeciej szklance, nie załadował w siebie wszystkich kropel, zostawiając mniej więcej połowę szkła.
- Stąd ten kurz - rzucił bardziej do siebie, acz dalej słyszalnie dla niej.
Zainteresował go temat wojskowej przeszłości Tarianne, jednak słysząc jej obojętność, gdy co nieco o tym powiedziała, nie podejmował prób drążenia tematu. Bądź co bądź byli jedynie sąsiadami, a że Karrion do najbardziej wścibskich nie należał, toteż nie czuł aż takiej potrzeby w uzyskaniu pewnych informacji.
- Czym się zajmujesz? - skoro nie przeszłość, to może teraźniejszość Sullivan będzie lepszym tematem do rozmowy.
Rozsiadł się wygodnie na sofie zgodnie z jej zaleceniem, zachowując przy tym odpowiednią odległość od niej.
- Zawodowo - odparł krótko. - Waga ciężka. Lata temu byłem całkiem blisko walki o tytuły - dodał. - Nieskromnie mówiąc... zaliczam się do top 10 bokserów w historii Kanady - jego kraj nie mógł pochwalić się aż taką ilością znakomitych bokserów jak choćby sąsiedzi z południa - USA czy Meksyk, dlatego też mimo braku tych najważniejszych sukcesów w postaci pasów mistrzowskich, Mercer bez problemu mógł się zaliczyć do topki.
- Teraz już nie walczę, jedynie trenuję siebie i innych. Jestem właścicielem Kingsway Boxing Club - wyjawił, bo przecież nie była to żadna tajemnica. - Gdybyś potrzebowała trochę się poruszać, zapraszam. Będzie sąsiedzki rabacik - uśmiechnął się znów ze spokojem i szczerością wypisaną na twarzy. Celowo też nie użył określenia "wyżyć na worku", bo to starał się wypleniać u wszystkich bez wyjątku.
Tarianne Sullivan
- Podobają mi się takie rodzinne strony - znów uśmiechnął się, szanując tego typu podejście.
W Toronto wielu zapominało o tym, by być serdecznym, gościnnym i miłym dla innych, bo tutaj tempo życia było wręcz zawrotne. To też sprzyjało konfliktom czy nawet przestępczości, która ostatnio wywaliła w górę. Nic więc dziwnego, że takie proste gesty spotykały się z aprobatą Karriona, który wychowany w duchu włoskim, bardzo cenił gościnność.
- Na dobrą notę trzeba zasłużyć, szeregowa - odparł nieco rozbawiony. - Ale to pewnie kwestia nie czy, tylko kiedy - puścił jej oczko.
Zapachy dopiero zaczęły do niego docierać, ponieważ wcześniej był skupiony na zupełnie innych zadaniach. W dodatku znajdowali się dość daleko od kuchni, pracując nad drugą częścią jej lokum. Od razu uśmiechnął się szerzej, czując jak aromat przypraw podkręcił wszystko, a sam brzuch Mercera jakby w odpowiedzi na wezwanie nawet delikatnie burczał. Był gotów przyjąć solidną dawkę podziękowań.
Nalał sobie wody do szklanki i od razu wypił całą jej zawartość. Czynność powtórzył jeszcze raz i dopiero przy trzeciej szklance, nie załadował w siebie wszystkich kropel, zostawiając mniej więcej połowę szkła.
- Stąd ten kurz - rzucił bardziej do siebie, acz dalej słyszalnie dla niej.
Zainteresował go temat wojskowej przeszłości Tarianne, jednak słysząc jej obojętność, gdy co nieco o tym powiedziała, nie podejmował prób drążenia tematu. Bądź co bądź byli jedynie sąsiadami, a że Karrion do najbardziej wścibskich nie należał, toteż nie czuł aż takiej potrzeby w uzyskaniu pewnych informacji.
- Czym się zajmujesz? - skoro nie przeszłość, to może teraźniejszość Sullivan będzie lepszym tematem do rozmowy.
Rozsiadł się wygodnie na sofie zgodnie z jej zaleceniem, zachowując przy tym odpowiednią odległość od niej.
- Zawodowo - odparł krótko. - Waga ciężka. Lata temu byłem całkiem blisko walki o tytuły - dodał. - Nieskromnie mówiąc... zaliczam się do top 10 bokserów w historii Kanady - jego kraj nie mógł pochwalić się aż taką ilością znakomitych bokserów jak choćby sąsiedzi z południa - USA czy Meksyk, dlatego też mimo braku tych najważniejszych sukcesów w postaci pasów mistrzowskich, Mercer bez problemu mógł się zaliczyć do topki.
- Teraz już nie walczę, jedynie trenuję siebie i innych. Jestem właścicielem Kingsway Boxing Club - wyjawił, bo przecież nie była to żadna tajemnica. - Gdybyś potrzebowała trochę się poruszać, zapraszam. Będzie sąsiedzki rabacik - uśmiechnął się znów ze spokojem i szczerością wypisaną na twarzy. Celowo też nie użył określenia "wyżyć na worku", bo to starał się wypleniać u wszystkich bez wyjątku.
Tarianne Sullivan