Bycie Marshallem niosło w sobie pewien ciężar. Nie każdy nadał się do tego wielkomiejskiego świata i patrzenia na pospólstwo z najwyższego piętra w ogromnym budynku. Nie każdy potrafił nosić głowę wysoko i czuć się ważniejszym od innych. Nie każdy rozumiał biznesowy język, jak zachowywały się cyfry w budżecie i końcowym rozliczeniu oraz jak należało prowadzić negocjacje zarówno ze swoimi sprzymierzeńcami, jak i wrogami działającymi na tej samej – bądź zbliżonej – płaszczyźnie. Cordian H. Marshall większości z tych rzeczy nie rozumiał, jednak wychowanie w tym świecie – tej konkretnej rodzinie – sprawiło, że niektóre marshallowskie cechy zostały w nim zaszczepione i wyhodowane, tylko po drodze rozrosły się w niewłaściwym kierunku.
Stukot jej szpilek było słychać w narożnym gabinecie z oddali. Tuż za nimi unosił się dźwięk drugiej osoby, ale jej chód był inny, chaotyczny, ciężki, wymieszany z przerywanym oddechem i paplatniną, która swoją intensywnością irytowała zapewne samą panią prezes. Szklane drzwi otworzyły się, a dwie kobiety weszły do gabinetu, który wyglądał tak, jak zostawiła go Cherry, nie licząc faktu, że jej ogromny, wygodny fotel był obrócony tyłem do wejścia. Ten powoli zaczął się obracać, a w nim nie znajdował się nikt inny, jak jej ukochany brat bliźniak, który w łonie ich ukochanej matki wyssał wszelkie złe i brzydkie cechy charakteru oraz wyglądu, poświęcając się, żeby Charity była taka piękna i mądra, jaką teraz mógł ją widzieć swoim zmęczonym spojrzeniem ukrytym za ciemnymi okularami.
— Twój zdeterminowany głos sieje tutaj niemały popłoch, siostrzyczko — powiedział, przenosząc swoje spojrzenie na przeszkloną szybę. Ciekawskie spojrzenia zaglądały do środka, obserwując scenę, która właśnie rozgrywała się w jej gabinecie.
— Pamiętam, jak prosiłaś, żebym następnym razem, jak przyjdę do biura, założył marynarkę albo przynajmniej krawat... postarałem się prawda? — zapytał, podnosząc się z jej jakże wygodnego fotela z zadowoleniem namalowanym na twarzy.
Faktycznie, miał na sobie marynarkę, krawat i koszulę... tą ostatnią w krwiście czerwonym kolorze, która dobrze kontrastowała z jego jasną cerą. Do tego trochę biżuterii i... zaczerwieniona okolica oka, którą Cherry mogła zauważyć, jak już Marshall ściągnął okulary z twarzy. Nagle jego wzrok przeniósł się na towarzyszkę jego siostry i wbił się w nią intensywniej, wymagając od niej odpowiedzi.
— Świetnie pan wygląda, panie Marshall — odpowiedziała zdezorientowana, nie wiedząc za bardzo, co powinna uczynić w tej sytuacji, a Corey zaśmiał się cicho, gdyż jej reakcja wywołała w nim szczere rozbawienie.
— Pan Marshall... z jednej strony mnie to kręci, ale z drugiej mam przed oczami naszego ojca, a to już nie najlepsze połączenie — skomentował na głos, co spowodowało jeszcze większe spłoszenie w młodziutkiej dziewczynie, która zaproponowała, że przyniesie coś do picia i zaraz wróci. Corey odprowadził ją wzrokiem – a konkretnie jej tyłeczek w tej opinającej się ołówkowej spódnicy – po czym wrócił spojrzeniem do swojej ukochanej siostry.
— Rozdają takie na ulicy? Też mogę sobie taką przygarnąć? — zapytał, bo w sumie skoro był tutaj DYREKTOREM, to chyba wypadało, żeby też miał swoją służkę, to znaczy sekretarkę, wiadomo. Postąpił krok do tyłu, odwrócił fotel w jej stronie i wskazał na jej miejsce. — Nikt nie wygląda na nim tak dobrze jak ty, Cherry.
Cherry Marshall