And I didn't like the ending
You're not my homeland anymore
So, what am I defending now?
Widział ją.
Widział ją. Nie jak fatamorganę, nie jak złudzenie optyczne, ale jak fakt, pewnik z krwi i kości, usadzony bokiem pod kątem otwartej kuchni przy siedemnastce - jednym z najlepiej usytuowanych dwuosobowych stolików w restauracji.
Rozsądek podpowiadał Atlasowi, że jej obecność w tej przestrzeni - w jego przestrzeni - nie może być prawdą. Że się pomylił (w końcu minęły lata), że tylko się łudził (w końcu nadzieja była nie tylko głupia, ale i najwyraźniej nieśmiertelna). Ale serce wiedziało swoje.
Dzisiejsza zmiana zaczęła się jak każda inna: stalowe powierzchnie błyszczały od pary, noże sunęły po deskach w równym, wypracowanym starannie tempie, filetując mięsa i tnąc świeże warzywa na równe, cieniutkie paski, a powietrze było gęste aromatami palonego masła i pieczonego czosnku. Atlas zwykle trzymał się kurczowo tego rytmu – wdech, wydech, krojenie, przyprawianie, talerz podany dalej. Cała jego dyscyplina, cała sztuka, sprowadzała się do tych powtarzalnych ruchów.
Zazwyczaj nie lubił wychodzić na salę - zarzekał się, że zaburzało mu to proces kreacji, dostarczało niepotrzebnych dystrakcji, wybijało go z kuchennego transu - ale i to było częścią jego obowiązków w Ritzu. To była jedna z tych restauracji, w których goście lubią wiedzieć nie tylko co jedzą, ale również - kto za to odpowiada. Krytyka zdarzała się niezwykle rzadko. Komplementy - choć nie zawsze szczere - dochodziły do Ellery'ego obficie, wraz z propozycjami współpracy, prośbami o wspólne zdjęcie, deklaracjami, że restaurację poleci się temu, albo innemu znajomemu o prestiżowym nazwisku. Choć zajęło mu to trochę czasu, Atlas nauczył się nawigować w tym kontekście za sprawą uprzejmego, czarującego uśmiechu, krótkich podziękowań, i w końcu przeprosin: naprawdę chciałby porozmawiać dłużej, ale praca go wzywa - musi wracać do kuchni.
Dzisiaj wcale nie było inaczej. Podany na długich talerzach turbot z szałwią i pieprzem cytrynowym, feeria komplementów, small talk z dłońmi pośpiesznie wytartymi w rąb fartucha. Nic nowego.
Aż do momentu, kiedy - najpierw kątem oka, a potem en face, ze źrenicami rozwartymi szokiem - między młodym kelnerem a stołem przy oknie, zobaczył ją.
Signy.
Jak obraz, którego nikt nie spodziewa się w galerii – znajomy i bolesny jednocześnie. Zrobiło mu się duszno, a potem słabo, choć klimatyzacja chodziła pełną parą. Dziewczęcy profil, oświetlony miękkim światłem lampy, kęs czegoś na widelcu, ruch dłoni odgarniającej włosy od linii pociągniętych szminką warg. Obok niej: obcy mężczyzna, rosły, starszy. Jego nazwisko nic dla Atlasa nie znaczyło, ale jego obecność mówiła sama za siebie.
Musiał powiedzieć coś zabawnego, bo jego rozmówca parsknął salwą szczerego śmiechu, ściskając dłoń Atlasa zbyt mocno, zbyt przyjaźnie. Atlas podziękował, raz i drugi, ukłonił się lekko, obiecał, że nie zasiądzie na laurach. Do kuchni wrócił jak we śnie. Palce drżały, tasak uderzył w deskę o sekundę za późno. Sos rozlał się po brzegu talerza, zamiast czystej linii produkując brzydkiego kleksa. Młodsi stażem kucharze spojrzeli po sobie, skonfundowani – Atlas Ellery nigdy nie popełniał takich błędów.
- Szefie? - spytał ktoś, ale on nie odpowiedział. W głowie miał tylko echo przeszłości: jej twarz, jej śmiech, ich wspólne noce, a potem dzień, kiedy zostawiła go z kilkoma zdaniami i pustką, która rozprzestrzenia się po wszelkich sferach życia jak trucizna. Dwie sekundy nieuwagi i niemal pomylił zamówienia – foie gras zamiast polędwicy, dwa talerze pomylone na jednej linii.
Adam, jego sous-chef, dotknął go lekko w ramię.
– Stary - z przekrzywioną lekko głową i troską w ciemnych oczach, Adam wyglądał na młodszego niż był. Atlas próbował go zbyć, ale bezskutecznie. - Daj spokój... Chcesz zrobić sobie przerwę? Parę minut – Adam proponował ostrożnie, spokojnie, jakby przemawiał do kogoś na krawędzi urwiska, a nie do przełożonego - Zmiana trochę zwolniła. My tu sobie damy radę.
Atlas skinął głową - za szybko, i z bliską desperacji wdzięcznością. Zdjął fartuch, odsunął się od stali i pary, od wszystkich tych zapachów, które nagle zdawały się go dusić. Tylnymi drzwiami, w stronę chłodnego, miejskiego powietrza i dymu papierosa, uciekł tak prędko, jakby biegł, a w dodatku prosto w pułapkę.
Niskie schodki przeciwpożarowe na tyłach budynku, zawieszone nad śliskim od niedawnego deszczu trotuarem niczym teatralny balkon, zaskrzypiały cicho pod ciężarem męskiego ciała gdy Atlas ciężko oparł łokcie o balustradę. Palcem wskazującym i kciukiem, wystukał z paczki papierosa, i zapalił, pozwalając by szara wstążka dymu przyjemnie rozdrażniła mu gardło. Wdech, wydech, dym rozsnuwał się w powietrzu, podczas gdy Atlas próbował uspokoić rytm rozszalałego serca.
I właśnie wtedy - zobaczył ją ponownie. Felernie, po raz drugi tego nieszczęsnego wieczora.
Stała niżej, na chodniku; jej sylwetka była jak akwarela rozmyta lekko w świetle neonów; trochę roztrzęsiona, mimo pozornego bezruchu. Znał jej twarz lepiej niż własne odbicie, choć dwa lata rozłąki wysmukliły jej rysy i nadały jej nowej, zmęczonej powagi. Była sama - i wyglądała na samotną. I wyglądała, jakby potrzebowała
Atlas na moment zapomniał oddychać. Papieros zawisł między jego palcami w pół drogi do warg. W gardle suchość, jakby połknął kredę. Nie był gotowy. Nigdy nie byłby na to gotowy.
– Signy – powiedział tonem zarezerwowanym dla przekleństw i modlitw. Jakby to jedno słowo mogło wstrzymać ziemię w jej obrotach, cofnąć czas, zmienić bieg przeszłych wydarzeń.
Signy Morrow