Tego lata jezioro mieniło się tysiącem odcieni błękitu, a powierzchnię co jakiś czas marszczyły niewielkie fale, wywołane lekkim wiatrem znad lądu. Słońce stało wysoko, ale nie prażyło nieznośnie; było przyjemnie ciepło, powietrze pachniało mieszaniną wody i zbutwiałego drewna. Z brzegu dochodził czasem śpiew ptaków, a w oddali słychać było pomruki silników innych łodzi, ale tutaj, na środku tafli, panował spokój.
Romain siedział wygodnie na składanym krzesełku, skupiony na ruchu spławika. Oparł przedramię o kolano i przez chwilę po prostu obserwował linię horyzontu. Zanim tu przyjechał, odłożył telefon i wyłączył wszelkie powiadomienia – urlop był dla niego świętością, a dzień spędzony nad jeziorem stanowił jego własny rytuał. Nie potrzebował niczego więcej poza wędką, ciszą i dobrym towarzystwem.
Zaprosił Cema Ayersa nieprzypadkowo. Znali się wystarczająco dobrze, by milczenie między nimi nie było niezręczne. Zaczęli znajomość od potrzeby tłumaczenia medycznych tekstów z tureckiego na angielski i odwrotnie, gdy musiał zagłębić się w przypadki tureckich chirurgów podczas stażu. Cokolwiek złego słyszano o tureckiej medycynie estetycznej, nie można było im odmówić sporego postępu i nowatorskich rozwiązań. Ostatnio Romain zaczął pisać nowy artykuł i chciał poprosić Ayersa o pomoc. Póki co, zamierzał zaszczepić w nim wędkarskiego bakcyla. Noc mieli spędzić na jednej z wysp, a potem wrócić do miasta.
— Wszystko okej? — odwrócił się w jego kierunku, poprawiając na nosie okulary przeciwsłoneczne. Łodzią trochę bujało i miał nadzieję, że Ayers nie czuje nudności.