
Otworzyły się drzwi. Asystentka wsunęła głowę do środka.
— Klient już czeka.
— Niech czeka dalej — odpowiedziała bez cienia emocji. — To on potrzebuje mnie, nie odwrotnie — asystentka skinęła głową i zniknęła, jakby jej nigdy nie było. Charlene poprawiła marynarkę, schowała telefon do torebki i spojrzała na swoje odbicie w szybie. Perfekcyjny makijaż, gładko związane włosy, bystre spojrzenie. Tak, wyglądała jak ktoś, kto miał wszystko pod kontrolą. I właśnie o to chodziło. W rzeczywistości kontrola była jedyną rzeczą, której wciąż kurczowo się trzymała. Gdyby ktoś zapytał, dlaczego robi to, co robi, nie umiałaby odpowiedzieć prosto. Może chodziło o władzę. Może o udowodnienie, że nawet jeśli urodziła się z przewagą, potrafi wykorzystać ją lepiej niż ktokolwiek inny. A może po prostu o to, że nic nie dawało jej takiego dreszczu, jak świadomość, że w sali sądowej to ona może decydować o wszystkim.
Podniosła teczkę ze sprawą, którą znała już na pamięć. Każdy paragraf, każdą lukę, każde zdanie, które mogła wykorzystać przeciwko drugiej stronie. Wstała, poprawiła mankiety i ruszyła na spotkanie. Na korytarzu minęła grupkę młodszych prawników. Szeptali coś, myśląc, że nie słyszy. Oczywiście, że słyszała. I oczywiście, że nic z tym nie zrobiła. Wiedziała, że ich opinie kończyły się tam, gdzie zaczynała się jej skuteczność. Odetchnęła głęboko. Kolejna sprawa, kolejna bitwa, kolejne nazwiska. Tak wyglądało jej życie. I prawdę mówiąc, nie zamierzała nic w nim zmieniać. W końcu w tym świecie nie wygrywał ten, kto miał serce. Wygrywał ten, kto potrafił z niego zrezygnować.
§ w Kanadzie wtopiła się w nowy świat szybciej, niż ktokolwiek się spodziewał. Była ambitna, bezczelnie zdolna i wystarczająco sprytna, by zrozumieć, że prawo to nie tylko przepisy. Ukończyła University of Toronto z wynikami, które pozwoliłyby jej dostać się gdziekolwiek. Została w kraju — z praktycznych powodów. Ojczym był wspólnikiem w jednej z najlepszych kancelarii w Toronto: Vishwakar, Bradford & Grant LLP. Trafiła tam najpierw na staż, a potem już nikt nie potrafił się jej pozbyć. Od tamtej pory jej biurko było drugim domem. Czasem nawet pierwszym. Potrafiła pracować po dwadzieścia godzin, zasypiać na kanapie w sali konferencyjnej i wstawać z takim spokojem, jakby to było całkowicie normalne. Dla niej było. Charlene funkcjonowała w rytmie, który innych doprowadziłby do obłędu. Rano bieg — zawsze o tej samej porze, tą samą trasą, w słuchawkach tylko wiadomości finansowe. Potem śniadanie w małej kawiarni przy Bay Street. Potem praca. Zawsze praca.
§ w środowisku mówiono, że Charlene nie ma emocji — tylko procedury — że jest lodowata, wyrachowana, zbyt skuteczna żeby być lubiana. Nie obchodziło jej to. Skuteczność wystarczała. Ma swoje zasady — proste, bez miejsca na sentymenty. Nie ma przyjaciół. Nie dlatego, że nie chce — po prostu nie widzi w tym sensu. Relacje ją nudzą, a zaufanie jest dla niej czymś zbyt naiwnym. Matka nauczyła ją, że każdy związek ma swoją cenę, a Charlene nie lubi płacić. Mieszka sama, w apartamencie z widokiem na jezioro Ontario, gdzie wszystko ma swoje miejsce: dokumenty w segregatorach, ubrania według koloru, a buty — w idealnej symetrii. Jedynym wyjątkiem od tej zasady jest pies. Cocker spaniel o imieniu Hank. Nikt nie wie, skąd to imię. Nawet ona nie jest pewna.
§ jej wizerunek jest zawsze nienaganny: dopasowany garnitur, gładko związane włosy, szminka w neutralnym odcieniu, zapach który kosztuje więcej niż przeciętny czynsz w Toronto. Nigdy nic przypadkowego. Nigdy nic, co mogłoby sugerować słabość. Biżuterii prawie nie nosi — poza zegarkami. Kolekcjonuje je jak inni wspomnienia. Zegarki nie zawodzą, nie odchodzą i zawsze przypominają, że czas jest jedyną walutą, której nie da się odzyskać.
§ ma prawo jazdy, ale z niego nie korzysta — nienawidzi prowadzić, woli kierowcę z kancelarii albo taksówkę. Gotować nie potrafi, ale zna wszystkie najlepsze miejsca z wegańskimi opcjami w centrum miasta. Zna się na winie, choć pije rzadko. Lubi kontrolę, nawet w tak drobnych sprawach jak sposób, w jaki parzona jest jej kawa.
§ nikt w kancelarii o tym nie wie, ale Charlene od kilku lat współpracuje z lokalną fundacją zajmującą się pomocą kobietom po doświadczeniach przemocy. Nigdy nie robi tego pod własnym nazwiskiem — w dokumentach figuruje jako konsultantka fundacyjna, podpisująca się wyłącznie danymi organizacji. Wszystko pro bono. Dla tych kobiet jest kimś zupełnie innym — słucha, rozmawia godzinami, tłumaczy zawiłości prawne tak, jakby naprawdę jej zależało. Tam nie ma perfekcyjnego makijażu ani tonu, który mrozi krew w żyłach. Tam jest inna Charlene. Może ta, którą kiedyś mogłaby być. Ale kiedy wychodzi z budynku fundacji, wszystko wraca na swoje miejsce — maska, kontrola, chłód.
