Drań należał do Pani Strickland, poczciwej kobieciny z sąsiedniej klatki i był jednym z niewielu psów, które wyprowadzała często i regularnie. Dzisiejszy spacer zdawał się w niczym nie różnić od tych, które odbywali na co dzień: Drań dreptał beztrosko wzdłuż chodnika, zatrzymując się okazjonalnie przy co ciekawszym krzaku albo słupie, a Indie dotrzymywała mu kroku, z cierpliwością i spokojem znosząc fakt, że był to krok ekstremalnie wolny. Trudno się dziwić, bo na tych małych łapkach sto metrów musiało być prawie jak kilometr i być prawdziwie męczące, ale wejście na klatkę szczęśliwie było dosłownie kilka ulic dalej, więc ich tułaczka nie miała trwać dużo dłużej. Zakręcali właśnie w jedną z cichych przecznic, ale gdy tylko znaleźli się za rogiem, Indie musiała momentalnie zatrzymać się w pół kroku, bo ktoś niespodziewanie stanął im na drodze.
Znajdujący się nie więcej niż kilkanaście metrów dalej łoś był — mówiąc wprost — wielkim skurwysynem, bo wraz z porożem mierzył sobie sporo więcej niż Caldwell, o Draniu nawet nie wspominając.
Spędzenie wczesnego dzieciństwa na górskim zadupiu na południu Albany miało mocno ograniczoną liczbę zalet, ale jedną z nich musiał być fakt, że Indie teraz przynajmniej wiedziała, czego nie robić, żeby nie musiał być to jej ostatni spotkany łoś. Nie ruszać się gwałtownie, tak na przykład. Zaczęła ostrożnie ciągnąć za smycz, żeby przyciągnąć zwierzaka do siebie, a kiedy tylko miała go w zasięgu rąk, spróbowała jak najpowolniej schylić się w jego kierunku i możliwie niepostrzeżenie podnieść go z ziemi. I wszystko szło zgodnie z planem, dopóki ten nie zaszczekał krótko, zwracając na siebie uwagę łosia.
— Cicho, ćśśś, błagam Cię — wyszeptała konspiracyjnie do Drania, którego teraz trzymała w objęciach, przyciśniętego blisko do klatki piersiowej. Łoś ewidentnie nie był zadowolony z ich obecności — zauważywszy ich dwójkę najpierw stulił uszy, a potem bujnął się o trzy czy cztery kroki w ich stronę.
Ochujochujochuj.
Wbrew wszelkim instynktom nie ruszyła się ze swojego miejsca, z ulgą przyjmując fakt, że łoś znów zatrzymał się w miejscu. Nie czyniło to sytuacji dużo lepszą, ale przynajmniej miała chwilę na namysł i zastanowienie się, jak z tego wybrnąć. Rozważała właśnie opcje, gdy zza pleców doszedł ją dźwięk silnika, najpierw odległy, ale z każdą sekundą coraz wyraźniejszy. Nieco ograniczał ją fakt, że musiała ruszać się bardzo powoli, bo nie mogła odwrócić się w stronę kierowcy, więc obecność łosia spróbowała zasygnalizować półdyskretnym machnięciem schowanej za plecami ręki, modląc się, że ktokolwiek siedział za kółkiem był skłonny jej teraz pomóc i wpuścić do środka.
Lucas Miller