-
though everyone said that she was so strong but what they didn't know was that she could barely carry on
nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiona/jejtyp narracjitrzecioosobowyczas narracjiprzeszłypostaćautor
Od wydarzeń w restauracji wszystko działo się niezwykle szybko - o ile Alba miała wrażenie, że w jednej chwili dosłownie wszystko uległo nagłej zmianie, tak w kolejnych dniach zaczynała się przyzwyczajać do nowego stanu rzeczy. Co gorsza - prawdopodobnie - wcale nie doskwierał jej brak męża u boku, ale musiała liczyć się z tym, że ten w końcu wróci do Toronto, a wówczas wiele - o ile nie wszystko - niestety wróci do normy. Nowa rzeczywistość jednak była dość skomplikowana, głównie za sprawą obecności Maruica Santany, który na dobre zadomowił się w zamieszkiwanej przez nią rezydencji - chcąc więc czy nie, miała z nim kontakt dość często, a przecież uzgodnili, że powinni tego kontaktu się wystrzegać. Tym bardziej, że istniało nagranie tej drobnej chwili niewierności, której oboje się dopuścili w tamtym garażu i z całą pewnością teraz Alba miała częściej oczy dookoła głowy. To nie znaczyło jednak, że całkowicie zrezygnowała ze swojego sposobu bycia, bo o ile Moe musiał być obok, a za sprawą nadal dźwięczących jej w uszach słów Dante - miał nie spuszczać jej z oczu, to jednocześnie nie byłaby sobą, gdyby nie pozwoliła sobie znowu na te drobne utarczki - choćby słowne, gdy już ich drogi skrzyżowały się na którymś z licznych korytarzy.
Nieobecność Dante byłaby jej więc na rękę, ale nagła obecność Santany mocno komplikowała jej wszystkie plany, a jeszcze mocniej ingerowała w terminy, których nie dało się nagiąć. Od pewnych spraw zależało bowiem ludzkie życie i nie było tutaj miejsca na potknięcia - nie mogła odpuścić. Pozwoliła sobie jednak wdrożyć w życiu nowy scenariusz - miał on na celu uśpienie czujności jej nowego ochroniarza, bez którego oficjalnie miała się absolutnie nie ruszać poza teren rezydencji. I rzeczywiście dwa czy trzy razy opuścili posiadłość, by najpierw mogła odwiedzi rodzinę, leżącego w szpitalu Gordo i zapewnić ich o wsparciu ze strony Dante - również tym finansowym, następnie, by złożyć formalne zeznania na komendzie, bo policja rzeczywiście zainteresowała się tematem, a potem jeszcze musiała załatwić kilka rzeczy dla Boucher’a i tylko wtedy pozwalała sobie na wyjście na miasto. Stroniła raczej od kolejnych towarzyskich spotkań, od wymuszonych kolacji z żonami jego współpracowników, a już na pewno nie miała ochoty na zakupy czy wizyty u kosmetyczki. Spędzała te dni w domu, skutecznie grając na nosie nowemu lokatorowi - bo skrzętnie korzystała z krytego basenu, który znajdował się w jednej z części domu, często przechadzała się po wnętrzach w nieco bardziej kusych strojach, jednocześnie udając, że jego obecność nie robiła na niej żadnego wrażenia. Ponad to jednak nadal obawiała się o swoje bezpieczeństwo i o to - czy na terenie tej posesji na pewno byli w stu procentach bezpieczni, bo z tego co wiedziała nadal nie udało im się ustalić kto stał za tamtym atakiem. I to głównie dlatego Dante nadal nie mógł wrócić do domu. Pech chciał, że jego interesy niestety nadal w najlepsze funkcjonowały, a sprawy w jego imieniu załatwiali podlegli mu ludzie, których miał tu na miejscu całe mnóstwo - byli to także Ci odpowiedzialni za dostarczenie kolejnych kobiet do kraju. Wysoce tajnym szyfrem Alba otrzymała informację o tym, że taki transport znowu się pojawi - że informacje o tym są jeszcze bardziej tajne niż poprzednio, a wszystko za sprawą tego, że poprzednie dziewczyny udało im się uratować, co strasznie rozzłościło Boucher’a. Żadna z tych informacji nie mogła jednak paść jakąkolwiek oficjalną drogą - ani przez telefon, ani przez smsa, ani nawet przez pocztę elektroniczną - nie można było zostawić choćby grama śladu. Nigdzie.
To wymagało od niej ogromnych nakładów pracy, cierpliwości i czujności. Przede wszystkim jednak potrzebny był spryt, którego Albie z pewnością nie brakowało - gdy dostała informację, równie perfekcyjnym szyfrem ustaliła spotkanie z osobą, która te informacje dla niej zdobyła - ale która mogła jej je podać tylko i wyłącznie osobiście. Dla bezpieczeństwa. W tym celu jednak musiała pójść na układ i dotrzeć do Scarborough bez wzbudzania podejrzeń, bo tylko tam mogli się bezpiecznie spotkać, jednak dla Alby w obecnej sytuacji wymknięcie się tam graniczyło niemal z cudem. Od dwóch dni jednak skrupulatnie obserwowała rytm dnia Santany, to, że wcale nie był rannym ptaszkiem i chociaż normalnie wstawał przed nią, to mogła wykorzystać fakt, że nie zrywał się bladym świtem, by zając się robotą. W końcu - pozornie - nic się tutaj ostatnio nie działo i względnie wszystko było pod kontrolą. Dlatego też tego dnia Alba wstała wcześniej niż zwykle - nie był to blady świt, ale na pewno wczesny poranek, gdy świat dopiero budził się do życia - doprowadzenie się do porządku nie zajęło jej dużo czasu, zrezygnowała również ze śniadania, a potem jedynie upewniła się, że Moe nie opuścił jeszcze swojego pokoju, po czym powędrowała prosto do jednego z garaży - dla pewności do tego nieco oddalonego od części domu, w którym znajdował się mężczyzna. Tam zaparkowany był jeden z jej prezentów od męża, białe, nowoczesne, jeszcze niemal lśniące nowością Porsche Panamera, które miała na swój własny użytek - zawsze, ale nie w obecnej sytuacji i gdyby tylko Dante się o tym dowiedział, pewnie miałaby przechlapane. Musiała jednak zaryzykować - nie miała pojęcia czy ochrona przy bramie miała jakieś polecenia odnośnie nie wypuszczania jej poza teren posesji, ale przecież nikt z nich nie użyje wobec niej broni, więc jak inaczej mogliby ją zatrzymać? Wsiadła do samochodu, upewniła się jeszcze gdzie ma jechać, bo w Scarborough nie bywała raczej zbyt często, a potem wzięła głęboki oddech i najpierw - wcisnęła przycisk na pilocie, uruchamiający automatyczne otwieranie bramy garażowej. Automat, ku jej rozczarowaniu, wcale nie był szczególnie cichy, dlatego czym prędzej nacisnęła i drugi przycisk, który miał za zadanie otworzyć bramę wjazdową - miała wcale niemały odcinek do przejechania, ale wierzyła w swoje umiejętności. W końcu Santana nadal spał… Przekręciła kluczyk, gdy tylko drzwi pozwoliły jej wyjechać z garażu i to też uczyniła, ruszając niemal z piskiem opon w kierunku bramy - skoncentrowała się tylko i wyłącznie na obranym celu, którym było oczywiście minięcie tej przeklętej bramy i wyjechanie prosto na ulicę, skupiła się na tym na tyle mocno, że kompletnie nie zauważyła, co działo się wokół niej.
A już na pewno nie zauważyła biegnącego w jej stronę Santany.
Przynajmniej do momentu, w którym niemal wyrósł jej przed maską, ale to bynajmniej nie powstrzymało jej przed parciem do celu, bo nawet nie nacisnęła na hamulec.
Maurice Santana
-
the money count is the only moment of silence, cause hush money balances all this drugs and violencenieobecnośćniewątki 18+takzaimkizaimkityp narracjityp narracjiczas narracji-postaćautor
outfit
Maurice Santana był… Sfrustrowany.
Od wydarzeń w restauracji – i owszem – wszystko nabrało tempa. Pierwsze godziny były cholernie intensywne i wręcz filmowe – pościg ulicami miasta (dla Moe w formie deserku po daniu głównym-strzelaninie w barze) na absolutnym ryzyku, ze zwrotami akcji i szczęśliwym zakończeniem, masa iście szpiegowskich gierek i numerów, aż wreszcie to zakradanie się do domu w luźnym towarzystwie policji, mafijni prawnicy i węszenie kolejnych spisków. A wszystko to w atmosferze stresu, strachu o własne życie i intymnego napięcia, które nadawało temu wszystkiego jeszcze bardziej podniosłego, unikalnego charakteru. Ba, nawet krótka rozmowa telefoniczna z Dante „smakowała” jakoś inaczej, chociaż w gruncie rzeczy niczym nie różniła się od wszystkich poprzednich i tak jak zawsze była pełna uwag, poleceń czy rozkazów. W każdym razie – to wszystko było dobrą wróżbą na najbliższą przyszłość. Organizacja Bouchera została zaatakowana, więc adaptując się do nowych warunków, ten warowny zamek musiał zachwiać się w posadach i otworzyć przed Moe nowe możliwości pozyskania wiedzy czy materiałów dowodowych. Sęk w tym, że… Nie otworzył.
Chociaż tąpnięcie było odczuwalne na niemal wszystkich szczeblach przestępczej drabinki grupy Dante, Maurice przyglądał się wszystkiemu z bezpiecznej odległości. Oddelegowany do czuwania nad Albą, zupełnie stracił kontakt z biznesową codziennością w szajce i praktycznie z dnia na dzień przestał robić namacalne postępy w swojej pracy. Rezydencja Boucherów może i była najbardziej naturalnym środowisku, w którym Butcher spędzał czas, ale właśnie dlatego była wystarczająco czysta, żeby gliniarze nie mogli się w niej doszukać niczego, co mogłoby zaważyć na jego przyszłości. Oczywiście – w szerszej perspektywie zadbanie o to, aby żonie szefa nie spadł włos z głowy, mogło zaplusować bardziej od całej reszty rzeczy, którymi Maurice zajmował się dotychczas, ale wbrew pozorom federalni nie płacili mu za to, aby spędzał czas z dala od towaru, brudnych pieniędzy i przemocy; a już na pewno nie płacili za jej gierki, sztuczki i wszystkie inne wyszukane próby zagrania mu na nosie, którymi umiejętnie testowała męską cierpliwość. Gdyby jego przełożeni zdawali sobie sprawę z tego, że tuż po zamachu Santana spędzał całe dnie, odwracając wzrok, ilekroć Alba paradowała mu przed nosem ubrana nie do końca, to „spaliliby” tę operację przy pierwszej okazji; choćby po to, żeby wysłać odpowiedni sygnał do innych agentów, próbujących wniknąć w struktury którejś z grup.
W każdym razie – Maurice został odstawiony na boczny tor, a ponieważ żył głównie dzięki zastrzykom adrenaliny i utrzymywaniu jakiegoś rygoru, to z dnia na dzień coraz gorzej odbierał tę swoją nową rzeczywistość, gnuśniał i popadał w apatię. Może gdyby Alba zniosła to lepiej (bo jego zdaniem nie poradziła sobie dobrze z tym zamieszaniem i też bywała nieco depresyjna) i wróciła do swojego normalnego życia, byłoby mu trochę łatwiej się do tego przyzwyczaić, ale ponieważ bywały całe dni, kiedy nie wystawiali nogi poza bramę rezydencji, to sypiał coraz gorzej, a z lampki wina do kolacji zrobił się drink, z drinka cztery i tak dalej, i właśnie dlatego po kolei wyłączał wszystkie budziki, aż w końcu brama do garażu zatrzeszczała, mruknął silnik i…
– Alba! – Santana warknął do siebie, niemal jednym susem wyskakując z łóżka prosto pod okno. Gościnna sypialnia, którą zajmował, mieściła na parterze i „wyglądała” na dziedziniec; pierwotnie myślał, że wybrał ją po to, żeby o każdej porze dnia móc upewnić się, że wszystko było w jak najlepszym porządku, ale teraz doszedł do wniosku, że podświadomie dopuszczał taką zagrywkę z jej strony i z wyprzedzeniem dawał sobie szansę, żeby jej zatrzymać. Decyzja była oczywista: tak jak stał (boso i w samych bokserkach), szarpnął za klamkę, wyskoczył na trawnik i sprintem pobiegł w stronę garażu, ale zanim odnalazł się w sytuacji, porsche niemal w ostatniej chwili ominęło go na wybrukowanej alejce i za chwilę – z piskiem opon – wypadło na ulicę, rykiem silnika obwieszczając sąsiadom, że pani domu „miała wychodne”.
Moe nie miał zielonego pojęcia, co strzeliło jej do głowy, ale skoro nie zauważył, że go obserwowała i wstępnie planowała ten numer, to przecież zupełnie nic dziwnego; pewnie nie wpadłby na to nawet, gdyby powiedziała mu to wprost, tak bardzo był na tym wszystkim nieskoncentrowany. Na całe szczęście podziałało to otrzeźwiająco. Już dwie minuty później był w kontakcie z biurem, za kolejnych dziesięć siedział już za kierownicą auta, a po trochę grubszej godzinie wiedział już, gdzie dokładnie zaparkowała (Boże błogosław luksusowe auta i te tony elektroniki, którymi się je faszeruje; następnym razem nie powinna włączać radia) i pędził w tamtą stronę, posiłkując się nawigacją. Największy problem – paradoksalnie – sprawiło mu dostanie się do hotelowego garażu, w którym zatrzymała się Alba. Bez karty parkingowej, Moe odbił się od ochroniarza, a ponieważ nie chciał ryzykować, że mogłaby mu czmychnąć w czasie, kiedy wynajmowałby pokój, musiał sobie poradzić w inny, nieco bardziej wyszukany sposób. Zostawił więc swój wóz nieopodal pobliskiej budowy, z której buchnął kask ochronny i odblaskową kamizelkę, i kilka chwil później wślizgnął się do garażu za jakimś dużym dostawczakiem, dokładnie tą samą bramą, którą wcześniej nie udało mu się wjechać do środka. Dalej było już prosto – gps poprowadził go prosto do auta, więc po krótkiej przerwie na wizytę w automacie z przekąskami, Moe krzątał się w pobliżu, oczekując aż Alba w końcu skończy to, po co tu przyjechała i łaskawie wróci do swojego porsche, żeby odjechać nim do domu.
Kiedy wreszcie dostrzegł ją w końcu korytarza, Maurice bardzo zainteresował się najbliższą skrzynką przeciwpożarową i czekał aż do ostatniej chwili, żeby się objawić; pierwszy krok postawił, kiedy zabrzęczał „centralny”, a kiedy pociągnęła za klamkę…
– Bum. Nie żyjesz – rzucił nad jej głową, nagle wyrastając za jej plecami i mocnym pchnięciem trzasnął drzwiami, które właśnie otwierała, ale nie przyszpilił jej do samochodu (dzieliło ich jakieś pół kroku). – Brawo. To były jakieś trzy godziny i dwanaście minut życia bez opieki niańki. Zadowolona? – Zapytał, cynicznie podnosząc rękę, żeby oboje mogli spojrzeć na porysowany wyświetlacz g-shocka i zacmokał ustami. Alba dygotała, ale nie krzyknęła, nie stęknęła ani nie wydusiła z siebie żadnego słowa, co w jakiś dziwny sposób mu imponowało. Widział gangsterów, którzy w takich sytuacjach robili pod siebie. Ona była dumna. Miała klasę. – Możesz oddychać, jakby co. Już po wszystkim – mruknął niemal szeptem tuż nad jej uchem, żeby nieco rozluźnić sytuację i odstąpił od auta na kolejne pół kroku, żeby mogła się do niego odwrócić przodem. Przy okazji ściągnął też kask, a odłożywszy go na dach sąsiadującego samochodu, zabrał się za kamizelkę. – Więc od początku. O co tu, kurwa, chodzi?
Alba Boucher
-
though everyone said that she was so strong but what they didn't know was that she could barely carry on
nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiona/jejtyp narracjitrzecioosobowyczas narracjiprzeszłypostaćautor
Idealny plan nigdy jednak nie może być aż tak perfekcyjny - nieco pewności nabrała jednak w momencie, w którym przemierzała już długi podjazd i wówczas uwierzyła, że to naprawdę może się udać. Jedyny moment zwątpienia - cień zawahania - przemknął jej przez głowę w tym ułamku sekundy, gdy postać Santany mignęła jej gdzieś obok podjazdu. Miała wrażenie, że był niemal nagi i że wybiegł tutaj prosto z łóżka, właściwie to była tego pewna, bo przecież to właśnie miał robić o tej godzinie - spać. Była pod wrażeniem tego, że tak szybko się obudził, wybiegł i zmaterializował się niemal tuż obok, ale ta różnica zaledwie kilku sekund pozwoliła jej wyjść z tego starcia zwycięsko. Gdy eleganckie białe porsche wypadło z piskiem na ulice, wielki ciężar spadł jej z serca - przynajmniej na tą krótką chwile, w której pokonywała ulice miasta, zmierzając do tej jego części, w której bywała bardzo rzadko. Dotarcie na miejsce zajęło jej nieco więcej czasu niż by sobie tego życzyła przez remont jednej z dróg, ale wjazd na parking nie był już żadnym problemem, bowiem ochroniarz dostał wystarczający duży plik gotówki, aby nie robić jej problemów (i nie zadawać pytań) - potem Alba dla zmyłki wynajęła jeden z pokoi, a następnie wypiła kawę w restauracji na parterze, udając, że osoba, z którą się umówiła nie dotarła na miejsce, a potem zahaczyła jeszcze o salon kosmetyczny, udając zainteresowanie zabiegami i wolnymi terminami. Pozwoliła nawet jednym drobnym zabiegiem zadbać o swoje dłonie, za co sowicie zapłaciła. Natomiast całość głównego „spotkania” odbyła się w hotelowej windzie, którą jakby nigdy nic podróżowała wraz z kilkoma osobami i tym jednym mężczyzną, który przekazał jej miejsce, do którego tym razem zostaną przywiezione kobiety - po prostu pokazał jej napisaną na swoim telefonie wiadomość i w tych kilka sekund musiała zapamiętać dokładny adres, bo następnie tą wiadomość skasował. I się rozeszli. Alba zjechała prosto na parking podziemny, wiedząc, że w końcu musiała wrócić do domu, bo ten czas poza nim się przedłużał - domyślała się, że Maurice już jej szukał i miała tylko nadzieję, że nie poinformował o niczym Dante.
Rozglądając się po parkingu, bo przecież wolała nikogo nie spotkać, przemknęła do swojego samochodu, odblokowała zamek i dopadła do drzwi, które zdążyła zaledwie uchylić, gdy najpierw wyczuła czyjąś obecność za plecami, potem do jej uszu dotarł męski głos, a na koniec trzasnęły tuż przed nią drzwi, które gwałtownie puściła. Mimo, że serce zabiło jej w pierwszej sekundzie zastraszająco szybko, a ciało zadrżało, nie krzyknęła i nie wydobyła z siebie nawet najmniejszego dźwięku. Pierwszy szok był tak duży, że niemal zamarła w bezruchu, nie mając pojęcia, kto ją dopadł - więc wszystkie opcje przeleciały jej przez głowę, aż w końcu umysł zaczął się uspokajać i do jej świadomości dotarł znajomy głos Moe. Oczywiście. Oczywiście, że to był on, że nie poczekał na nią w rezydencji, tylko znalazł ją tutaj, tym samym nabierając jeszcze więcej podejrzeń - więcej niż sama zamierzała mu zdradzić po powrocie. Przeklęła w duchu, zdając sobie sprawę, że na jakiś czas istotnie wstrzymała oddech, przynajmniej do momentu, w którym usłyszała jego szept tuż obok swojego ucha, a jego ciepły oddech owiał jej szyję. Odetchnęła cicho, przełknęła ślinę, bo nagle zaschło jej w gardle i starała się opanować chaos myśli w głowie, by zebrać je w jedną sensowną całość. Musiała grać - teraz. Dumnie uniosła głowę, nie dając po sobie absolutnie nic poznać, po czym powoli odwróciła się do niego przodem. - Jak mnie tutaj znalazłeś? - wydusiła z siebie jako pierwsze, napotykając jego spojrzenie, ale jednocześnie zachowując niewzruszony wyraz twarzy, po czym zlustrowała wzrokiem jego ubiór, a mianowicie kask, który właśnie odłożył i kamizelkę, którą zaczynał zdejmować - Nie pytam jak się tutaj dostałeś… - skwitowała, mając na myśli te gadżety, które właśnie odkładał - Ale ten samochód nie ma lokalizatora - na sto procent nie ma, wiem o tym. I nie ma opcji żebyś zdążył go tutaj podłożyć - pomyślałam o wszystkim, mam ze sobą i na sobie rzeczy, w których nie mogłoby się znaleźć nic, po czym ktoś mógłby mnie namierzyć. Więc jak, do cholery, tutaj trafiłeś? - syknęła cicho i zmroziła go spojrzeniem, niemniej przyglądając mu się uważnie. Owszem, to ona była tutaj w gorszej sytuacji, bo przecież zależało jej na dyskrecji i głównie na tym, aby to Dante się o niczym nie dowiedział, ale też nie mogła po prostu udawać pokornej, kiedy naprawdę chciała się dowiedzieć, jakim cudem ją odnalazł. Co zrobiła źle, skoro o wszystkim pomyślała - nie robiła tego przecież pierwszy raz, ale akurat o tym nie musiał (i nie mógł) wiedzieć. - O nic nie chodzi. Nie wiesz, po co się wynajmuje pokój w hotelu? - uniosła wymownie brew ku górze, wprost insynuując, iż być może miała tutaj nieco bardziej intymne spotkanie z jakimś mężczyzną. Była przekonana, że Maurice doskonale wiedział o zdradach Dante i być może sam był ich świadkiem - był nawet świadkiem tego, jak ona się o nich dowiedziała, chociaż wcześniej miała już swoje podejrzenia. I bardziej niż trochę uczestniczył w tej małej zemście, której się wówczas dopuściła - ale kto powiedział, że to był jedyny raz? Wolała wyjść na taką, która również zdradza aniżeli zdradzić mu więcej informacji niż powinna. - A może w ogóle to nie tutaj zmierzałam? - dopytała, wprowadzając więcej wątpliwości - Tutaj w środku nie ma kamer, Moe. Nie wiem czy wiedziałeś, ale to bardzo fajne miejsce - wyjęła z kieszeni dżinsów paragon za wynajęty pokój, którym pomachała mu przed nosem - Chcesz sprawdzić? - uniosła brew ku górze, ale nie oddała mu paragonu. Po prostu oparła się plecami o drzwi od strony kierowcy, te same, które chwile wcześniej to on zatrzasnął jej przed nosem i wsunęła paragon ponownie do kieszeni spodni, wytrzymując każdą sekundę tego intensywnego kontaktu wzrokowego, w trakcie którego prowadzili niemą walkę na spojrzenia. - Trzy godziny i dwanaście minut to bardzo dobry wynik, co? Raczej nie chciałbyś, aby Dante się o tym dowiedział, prawda? - insynuowała dalej, grając póki co na czas i starając się wybadać sytuację - jego podejście do niej i to, czy aby miała rację w osądzie. Jeszcze nie zamierzała prosić, skoro miała dostępne nieco inne opcje na start. Chwilę tej walki na spojrzenia przerwał jednak nagły odgłos otwieranych drzwi od windy - ktoś zjechał na parking, a zależało jej na tym, by nikt jej tutaj jednak nie zobaczył. - Ktoś idzie - mruknęła cicho i złapała za materiał jego kurtki, po czym przyciągnęła go bliżej siebie tak, że niemal się ze sobą zderzyli (udało się to pewnie tylko dlatego, że zaskoczyła go tym ruchem i dlatego pozwolił jej to zrobić, nie wzbraniając się większą ilością siły, którą z pewnością dysponował), ale to wystarczyło, by niemal zupełnie ją sobą zasłonił. Uniosła głowę, by ponownie na niego spojrzeć - tym razem z tej bardzo bliskiej odległości i chociaż niemal nie było pomiędzy nimi wolnej przestrzeni, nadal zachowywała zimną krew i niemal niewzruszony wyraz twarzy. Niemal, bo tylko oddech jakby nieco jej przyspieszył. - Nie musisz znać wszystkich szczegółów. Ale Dante nie może się o tym dowiedzieć. Nie może wiedzieć, że tutaj byłam, rozumiesz? Myślę, że obojgu nam to wyjdzie na dobre. Wiem, że reszta ochrony to widziała, ale chyba możesz coś na to zaradzić?
Maurice Santana
-
the money count is the only moment of silence, cause hush money balances all this drugs and violencenieobecnośćniewątki 18+takzaimkizaimkityp narracjityp narracjiczas narracji-postaćautor
Z drugiej strony – wniosek był prosty, chociaż niekoniecznie oczywisty. Alba i Maurice dzielili ostatnio bardzo podobne problemy i co więcej – w gruncie rzeczy rozprawiali się z nimi w bardzo podobny sposób. Ona – przejęta nową sytuacją, w której się znalazła – „do poduszki” próbowała się zmęczyć i dopiero potem czymś ogłupić; on – nową sytuacją znudzony – zanadto się nie wysilał i po prostu topił bezsenność w alkoholu (i to alkoholu, który raczej mu nie pasował). W każdym razie – gdyby Moe był bardziej spostrze… Nie, no. To by nic nie dało. Alba mogła o sobie myśleć co tylko chciała i umniejszać swoim planom ile jej się podobało, natomiast o ich jakości najlepiej świadczył fakt, że Santana niczego nie zauważył; że zupełnie się tego nie spodziewał. Dzień „minus jeden” upłynął im wszak zupełnie tak samo, jak wszystkie poprzednie, które spędzili za murami rezydencji Bouchera, a zamykając drzwi do swojej tymczasowej sypialni, Maurice był przekonany, że wszystko było jak w najlepszym porządku. Albie pomogła zatem nie rosnąca kolekcja butelek po drogich koniakach przy łóżku swojego nowego cienia, tylko własny spryt, dyskrecja i determinacja.
No i może odrobinę lekceważący stosunek ze strony Moe. Nawet jeśli wszak potrafiła obsłużyć broń, miała cięty język, gorący temperament i po prostu brała wszystko to, na co miała ochotę, to ciągle podchodził do niej jak do stereotypowej, mafijnej księżniczki i prędzej spodziewał się po niej złości o jakieś nieudane zakupy niż zwyczajnej chęci posmakowania wolności, czy spraw jeszcze większych. Tak, to brzmi okrutnie, ale on przecież nic o niej nie wiedział.
To dlatego nie przejął się tą ucieczką tak mocno. Pewnie, że okoliczności, które doprowadziły ich do tego momentu, były tak dramatyczne, że można było sobie wyobrażać jedynie nieprzyjemne wizje nadchodzących paru godzin, ale Maurice właściwie od początku był całkiem przekonany, że polowanie na Boucherów skończyło się w tym nieudanym pościgu za jego samochodem i dlatego nie sądził, żeby mógł z jej głowy spaść włos. Ba, ponieważ pod pełnymi względami mieli wspólną przeszłość, bardzo szybko sobie dopowiedział, co wypłoszyło Albę z domu i to całe zamieszanie bardziej go bawiło, niż gorączkowało. Ostatecznie – cokolwiek sobie myślała o nim albo jego robocie w roli prywatnego ochroniarza – nie zamierzał sterczeć nad jej głową przez cały czas, więc jeśli kazałaby się zawieźć do hotelu, to nie chowałby się pod łóżkiem i miałaby tę swoją chwilę prywatności. Z drugiej strony – rozumiał jej brak zaufania i co więcej – może nawet był wdzięczny, że nie chciała go stawiać w takiej sytuacji. A już na pewno był pewien, że coś uda się na tym ugrać. Ale po kolei.
Bez świadomości o tym, jak bardzo złożony plan miała Alba, jej pośpiech był osobliwy i raczej nie wystawiał dobrej laurki godzinom, które rzekomo spędziła w hotelu, natomiast stworzył Santanie idealne okienko do tego, żeby zrobić to małe przedstawienie. I to żaden wstyd – nawet gdyby nie była nieco roztargniona, to pewnie i tak nie udałoby się jej tak od razu rozczytać Moe. W jego przypadku to już nie były tylko szkolenia, ale jeszcze doświadczenie i to w sytuacjach „życia i śmierci”, więc miał nad nią przewagę. Ale kto wie, może jeszcze nadrobi braki. Nauczyciel był na wyciągnięcie ręki.
– A jak myślisz? – Odparł znudzony i wywrócił oczami. Kiedy blefował, wiarygodne kłamanie przychodziło mu najłatwiej w sytuacji, gdy mógł postawić na postawę zblazowanego, nieco zgryźliwego i lekceważącego wszystkich dookoła cynika; bo w rzeczywistości był tylko odrobinę mniej opryskliwy. – No, no. – Pokiwał leniwie głową, niby z uznaniem, ale raczej nikt by się na to nie nabrał. – Jestem pod wrażeniem. To z tych seriali, czy przeczytałaś to w jakimś romansidle? – Zapytał złośliwie i z wyraźną satysfakcją uśmiechnął się do siebie, przyglądając się zacięciu odmalowanemu na kobiecej twarzy. Na swój sposób było w tym coś uroczego; może tego powinna spróbować. – Nie chcę zranić twojego wewnętrznego Jamesa Bonda, więc ci nie powiem, bo to totalna podstawa i byłabyś na siebie wściekła. Ale ogólnie sześć na dziesięć – urwał temat, korzystając z przewagi, którą dawało mu zawodowe tło czy zaufanie jej męża. Abstrahując od prawdy, nie chciał jej podsuwać choćby pomysłu na drugą kartę kredytową, bo gdyby kiedyś naprawdę miała zapaść się pod ziemię, to jeszcze tym można by się posiłkować w poszukiwaniach. – Próbowałaś mnie rozjechać tylko po to, żeby kogoś przelecieć? Dante naprawdę za mało mi płaci[ – rzucił szorstko, stawiając wyraźny akcent na imię jej męża. Wcale nie miał satysfakcji z tego, że posuwał się do tak bezdusznej manipulacji, ale jakoś musiał sobie radzić. W końcu dla niego każda rozmowa była „o życie” i nie mógł sobie pozwolić na to, żeby Alba podważała jego charakter czy wiarygodność. Zresztą – ona też ostro grała. Moe zmarszczył brwi. – Jeżeli liczysz na to, że dokończę po kimś robotę, to jesteś w błędzie. Trochę się jeszcze szanuję – mruknął kpiąco, wpatrując się w jej oczy. Spojrzenie Alby może go nie krępowało, ale na pewno było wystarczająco intensywne, żeby nie wszystko musiał udawać. – Dlaczego ja miałbym nie chcieć? – Pokręcił z niedowierzaniem głową, ale zanim zdążył skontrować, szarpnęła go za kurtkę i nagle zrobiło się bardzo ciasno. Teraz czuł już nie tylko zapach jej perfum, ale i miętową gumę do żucia w oddechu, którym muskała jego skórę. Odzyskiwała kontrolę; już tak bardzo nie drżała, a bezczelny błysk w jej oku wcale nie różnił się tak bardzo od tego, z którym złapała go za rękę tamtego wieczoru. No, albo przynajmniej tak mu się wydawało. – Skarbie – westchnął po krótkiej chwili milczenia, napierając na jej drobną sylwetkę i oparł jedną z dłoni na dachu samochodu. – Mógłbym cię teraz udusić, a twój mąż pewnie by mi jeszcze za to podziękował, więc to ty się zastanów, co możesz na to zaradzić. – Rzekł bardzo powoli Moe, spokojnym lecz zachrypniętym tonem głosu, a kiedy po kropce wreszcie zapadła cisza i bez słowa patrzyli sobie w oczy, jeszcze bezczelnie się uśmiechnął. Chyba działało. – Ale najpierw kluczyki i do auta. Potem powiesz, co wymyśliłaś – syknął nieprzyjemnie nad jej uchem, a potem odstąpił na krok i wystawił rękę. Zanim jednak zdążyła wsiąść do auta, a konkretniej – tuż po tym jak otworzyła drzwi, Maurice zapukał w dach samochodu, żeby zwrócić na siebie uwagę i sugestywnie kiwnął dłonią w swoją stronę. – Na początek paragon – rzucił szorstko, w zawoalowany sposób sygnalizując chęć rozwiązania problemu, ale jeszcze przed tym, jak zareagowała, machnął ręką i wsiadając za kierownicę, dodał jeszcze. – Albo wiesz co? Wypierdol go. Nie chcę mieć z nim nic wspólnego.
Alba Boucher
-
though everyone said that she was so strong but what they didn't know was that she could barely carry on
nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiona/jejtyp narracjitrzecioosobowyczas narracjiprzeszłypostaćautor
Dlatego obecnie najważniejszym punktem na liście była dyskrecja. Jeżeli chciała przeżyć w tym nietypowym układzie, w którym świadomie i celowo ingerowała w interesy męża - dosłownie zdradzając go również i na tym polu - musiała zachować maksimum uwagi i skupienia. Jakiekolwiek potknięcie kosztowałoby ją życie, a co gorsza zapewne nie tylko ją, ale również i jej bliskich, bowiem interesy dla Boucher’a była najważniejsze na świecie. Składały się na jego renomę i reputację, a gdyby wyszło na jaw, że własna żona go nie tylko przechytrzyła, ale również wystawiła jego interesy na szwank, a ludzi, z którymi współpracował na pośmiewisko - byłby skończony na wielu polach. Ryzyko było tak ogromne, że każdorazowo odczuwała ogromne pokłady adrenaliny - każdy transport kobiet wiązał się z ogromną odpowiedzialnością za życie ich, ludzi, którzy jej pomagali, a także jej własne oraz jej rodziny. Na szali leżało tak wiele, że naprawdę nie mogła pozwolić sobie na najmniejszy nawet błąd - ale też nie potrafiła odpuścić. Ta adrenalina ją napędzała, pozwalała jej przetrwać w tym marazmie życia, które zostało jej ofiarowane, ale przede wszystkim pozwalała jej cokolwiek poczuć, bo te uczucia już dawno zostały w niej pogrzebane. Może nie była więc w tym wszystkim perfekcyjna, może niektóre rozwiązania mogły być lepsze - albo lepiej dopracowane, ale póki to działało, nie mogła narzekać. Determinacja w niej była tak duża, że istotnie Maurice nie miał prawa niczego zauważyć - nie musiał się o to obwiniać, bo w gruncie rzeczy zrobiła to wszystko tak dobrze, że nie mógł jej o nic podejrzewać. Celowo uśpiła jego czujność, a poniekąd przecież sam jej w tym nieco pomógł swoim znudzeniem, które bez problemu dało się dostrzec w jego postawie - Alba może nie znała go zbyt długo, a właściwie to nie znała go w ogóle, ale potrafiła czytać z ludzi na tyle, by spokojnie wywnioskować, że Maurice Santana wolałby być w każdym innym miejscu na świecie, ale nie zamknięty z nią w tej rezydencji. A już na pewno wolałby być u boku jej męża.
Moe ją ignorował - nie doceniał jej działań i spoglądał na nią w sposób stereotypowy, dokładnie tak jak każdy mężczyzna w jej otoczeniu. Była TYLKO żoną Boucher’a, kobietą u boku wpływowego gangstera, może nawet mafijną księżniczką, która uwielbiała drogie rzeczy, liczne zabiegi estetyczne, a w efekcie tego po prostu błyszczała u jego boku. TYLKO. Żaden z tych mężczyzn jej nie doceniał, a każdy z nich posyłając jej te czasami obrzydliwie spojrzenia widział w niej po prostu ładne ciało i równie ładną buzię - chociaż za każde to spojrzenie Dante śmiało wpakowałby im kulkę między oczy. Jej jednak było to absolutnie na rękę i z całą pewnością nie mogła zdjąć tej maski z twarzy - nie mogła tego zrobić przede wszystkim w obecności Moe, bo ten mógł zbyt wiele wywnioskować z jej postawy. Już i tak ingerował w jej mały, prywatny świat zbyt intensywnie - a nie mogła pozwolić na to, by zaczął zadawać zbyt wiele pytań, dlatego przeklinała w duchu to, że to spotkanie musiało mieć miejsce akurat teraz i akurat dzisiaj, kiedy wszystko wokół interesów Boucher’a się sypało, a sytuacja była napięta. Kiedy więc zjawił się tuż obok niej na tym przeklętym parkingu naprawdę w pierwszej chwili serce dosłownie stanęło jej w miejscu, a całe ciało niemal zamarło - przez ułamek sekundy nie miała pojęcia kto znajdował się za nią, ale gdy do jej świadomości dotarło już, że to Santana to jej emocje wcale nie opadły. A głowa pracowała na najwyższych obrotach, bo nie mogła się pogubić w zeznaniach. - Och, doprawdy? To jeżeli według Ciebie wzorowałam się na serialach czy romansidłach, to chyba to nie świadczy zbyt dobrze o Tobie, bo w ostateczności ktoś, komu właśnie umniejszasz w działaniach spieprzył Ci sprzed nosa - wyrecytowała pewnie, wpatrując się śmiało w jego oczy z wyraźną determinacją wymalowaną na twarzy. Tak, oczywiście, że irytowała ją jego postawa, a każde słowo godziło w jej starania i w to wszystko nad czym tak ciężko pracowała - może miał w tym jakiś cień racji, ale z drugiej strony zapominał jednak o tym, że ten plan był przede wszystkim skuteczny. - A pytanie brzmiało, jak mnie tu, do cholery, znalazłeś. I nie, jeżeli myślisz, że jestem głupia i naiwna, to jesteś w błędzie, więc mnie w ten sposób nie zbywaj. Mogę być na siebie wściekła, ale chce wiedzieć jak to zrobiłeś - wycelowała w niego palcem, posyłając mu ostrzegawcze spojrzenie - Skąd masz sprzęt, który Ci to umożliwił, co? Bez lokalizatora nie miałeś szans nawet pomyśleć o tym, gdzie mogę się znajdować, więc kto pomógł Ci mnie namierzyć? - dopytywała, nie odpuszczając najbardziej interesującego ją tematu. I nie, bynajmniej nie chodziło tutaj o zdobycie cennych informacji odnośnie jakiegoś przyszłościowego planu (chociaż może trochę, bo mogłaby udoskonalić znikanie), ale przede wszystkim chciała wiedzieć jakie Maurice miał możliwości i kto mu je zagwarantował. Była niemal pewna, że żaden z ludzi jej męża nigdy by jej w takim przypadku nie zlokalizował. - Telefon? Radio? Czy to nie tylko policja przypadkiem dysponuje takimi możliwościami? - rzuciła jeszcze podejrzliwie, nie pozwalając mu uciec wzrokiem przed atakiem jej własnego spojrzenia. Jeżeli myślał, że tak łatwo się podda, to był w dużym błędzie - i znowu jej nie doceniał. Pokręciła z niedowierzaniem głową, gdy już oparła się o samochód i ponownie zlustrowała go wzrokiem. - Ja wcale nie zamierzałam Cię rozjechać, ja tylko chciałam wyjechać z terenu posesji. Nikt nie kazał Ci się niemal rzucać pod koła rozpędzonego auta - stwierdziła, wzruszając nonszalancko ramionami. Puściła mimo uszu wzmiankę o tym, że chciała kogoś przelecieć, ale - już po krótkiej chwili utwierdziła się w przekonaniu, że Moe uwierzył w jej historyjkę, a to jej bardzo pasowało. Nawet jeżeli jej samej to nie stawiało pewnie w zbyt dobrym świetle, ale przecież wcale nie musiał mieć o niej dobrego zdania. Pewnie i tak go nie miał. - Nie martw się, już nigdy więcej do tego nie dojdzie - mruknęła złośliwie, gdy już sytuacja zmusiła ją do tego, że go do siebie przyciągnęła, by mógł ją zasłonić przed ciekawskim spojrzeniem jakiegoś faceta. A miała oczywiście na myśli ich dwoje - razem, w jakiejkolwiek intymnej sytuacji, o której chwile wcześniej wspominał. Uniosła dumnie głowę, gdy wsparł rękę o dach samochodu, nieco bardziej napierając na jej drobne ciało. Prychnęła pod nosem, wytrzymując ciężar jego spojrzenia, a także jego bliskość i ten znajomy zapach, który raz za razem sprawiał, że traciła zdrowy rozsądek. Odetchnęła i pokręciła głową. - Skarbie - zaakcentowała to samo słowo, którym on zwrócił się do niej - Oczywiście, że byś mnie nie udusił, bo w żaden sposób nie wytłumaczyłbyś tego potem swojemu szefowi. Przypominam, że jestem pod Twoją opieką i to Ty spieprzyłeś sprawę, bo mnie nie upilnowałeś - uniosła rękę i przycisnęła ją do jego ciała na wysokości klatki piersiowej, by zachować między nimi chociaż odrobinę dystansu - Nie mógłbyś w żaden sposób udowodnić, że go tutaj zdradziłam, bo nie ma na to choćby cienia dowodu. A oboje dobrze wiemy, że nie pokażesz mu tamtego nagrania, bo sam byś zginął… - przekręciła nonszalancko głowę, uśmiechając się cwanie w jego stronę. Jeszcze przez chwile mierzyli się wzrokiem, a potem, gdy wreszcie odsunął się o krok, odetchnęła. - Mogę prowadzić, to moje auto - odparła hardo, ale widząc jego minę wywróciła jedynie oczami i uznając, że nie ma sensu się dłużej spierać, oddała mu te przeklęte kluczyki, a sama obeszła samochód, kierując się na miejsce pasażera. Lepiej było się już stąd wynosić. Kiedy zastukał w dach samochodu, ponownie skierowała na niego wzrok, otwierając drzwi. - Jeżeli choćby przez chwilę pomyślałeś, że dam Ci ten paragon, to byłeś w dużym błędzie - prychnęła znowu pod nosem, po czym wsiadła do auta i zatrzasnęła ostentacyjnie drzwi, demonstrując tym swoje niezadowolenie z tej patowej sytuacji. Kiedy zajął miejsce kierowcy, zapięła pasa i zerknęła na niego, czując, że to jeszcze nie koniec tej trudnej dyskusji - dopiero się rozkręcali. A przecież musiała przede wszystkim mieć pewność, że Dante o niczym się nie dowie. - Słuchaj, możemy tak jeszcze długo, ale najważniejsze jest jedno - Dante nie może wiedzieć, że tutaj byłam. Ani że Ci uciekłam, możesz coś z tym zrobić? Ludzie z rezydencji mnie zignorują, ale Ciebie posłuchają, więc…
Maurice Santana
-
the money count is the only moment of silence, cause hush money balances all this drugs and violencenieobecnośćniewątki 18+takzaimkizaimkityp narracjityp narracjiczas narracji-postaćautor
A więc wszystko jasne – Maurice po prostu cierpiał za swoje grzechy. Oczywiście – w swoim mniemaniu miał ku temu pewne podstawy i może nawet nadal uważał, że jedna jaskółka wiosny nie czyni, ale uczciwie trzeba przyznać, że ocenił Albę strasznie niesprawiedliwie. I że było to z jego strony spore niedopatrzenie. Dante Boucher nie płacił mu przecież za to, żeby w swojej pracy kierował się dowodami anegdotycznymi, jakimiś statystykami czy pierwszym wrażeniem. Miał być raczej ostoją pragmatyzmu, widzieć więcej od innych i dbać o szczegóły, więc taka pomyłka była, łagodnie mówiąc, nieładną plamą w cv. Na usprawiedliwienie jednak – problem polegał na tym, że w zakres obowiązków Moe nie wchodziła najbliższa rodzina szefa, a już na pewno nie jego żona. No, albo przynajmniej tak mu się wydawało; w każdym razie – wiele wskazywało, że odtąd, zamiast posyłać jej ukradkowe spojrzenia, kiedy zrzucała szlafrok przed wejściem do basenu, będzie musiał zajrzeć „za kulisy”, w jej przeszłość i przyglądać się jej uważniej. No i – rzecz jasna – nie spuszczać jej z oka. Tak, to zdecydowanie najważniejsze. I prawdopodobnie najtrudniejsze.
Tymczasem nie było jednak miejsca na takie przemyślenia. To znaczy – one Santanie majaczyły, gdzieś tam, z tyłu głowy, wiadomo, natomiast w tej konkretnej chwili to niewiele zmieniało. Liczyły się fakty: Alba skutecznie urwała się spod narzuconego jej nadzoru i bez swojego „cienia” na kilka godzin zapadła się pod ziemię, a co gorsza – wiele wskazywało na to, że pożytkowała ten czas, łamiąc już dawno zaprzepaszczone śluby. Moe mógł więc, rzecz jasna, „grać kozaka” – lekceważyć to wszystko i w pełnym przekonaniu o swojej racji grać z nią pozycji siły, ale umówmy się: to wszystko było gówno warte. Chciał tego albo nie – w słowach kobiety było sporo sensu i ostatecznie to wcale nie było takie oczywiste, że Dante zgodziłby się z jego punktem widzenia. Owszem, wściekły i naćpany mógłby potraktować jej domniemaną zdradę jako wykroczenie z gatunku tych śmiertelnych, natomiast pozostawał jeszcze jeden problem. Maurice. Maurice, a właściwie to fakt, że był niejako świadkiem tych wydarzeń i że odtąd patrząc na swojego szefa, mógłby widzieć na jego głowię parę rogów, które Alba mu dorobiła. A w branży, w której liczyła się respekt i lojalność (to, rzecz jasna, nie dotyczyło małżeńskiej obietnicy ze strony męża, żebyśmy się dobrze rozumieli; tak patologiczne były relacje w tym środowisku), byłby zagrożeniem porównywalnym z tym gradem kul, który wpadł przed kilkoma dniami do baru, raniąc biednego Gordo. Gordo przeżył, ale czy reputacja Bouchera wytrzymałaby jeszcze jedną plotkę? Moe wolałby nie musieć tego sprawdzać. Wniosek był więc prosty – trzeba było nad tym zapanować i to zapanować szybko. Zwłaszcza dlatego, że w gruncie rzeczy, po ludzku, rozumiał Albę i że tak jak w przypadku Dante, jej też by nie wydał; zwłaszcza, że to mógł być jeszcze jeden as w jego federalnym rękawie.
– Okay, trafna uwaga. – Kiwnął porozumiewawczo głową, a jego twarz przyzdobił charakterystyczny grymas umiarkowanego uznania. Najważniejsze było jednak to, że przez dosłownie ułamek sekundy oczy rozbłysły mu zupełnie niekontrolowanym rozbawieniem i że z trudem opanował uśmiech. Chyba mogliby się polubić, gdyby nie musiał być twardym gangsterem albo jeszcze twardszym gliną. Ale to nie dlatego pozwolił jej święcić chwilę triumfu; to był element tych słynnych szachów 4d i psychologicznej gierki, którą przynajmniej próbował z nią prowadzić, licząc na to, że przyznana racja obniży kobiecą czujność i pozwoli mu się łatwiej wyplątać z tej gmatwaniny pytań. Łatwo przecież nie było. – Alba, ja tropiłem talibańskich bandziorów w Kabulu, a jestem biały jak papier. Naprawdę myślisz, że możesz się przede mną ukryć w mieście, w którym nikt na mnie nie patrzy, jak na trędowatego? – Rzucił gorzko, choć przenikliwe spojrzenie Alby sięgało pewnie teraz jego potylicy. Mimo to powieka nie drgnęła mu ani przez moment; nie zadrżał mu głos ani wargi, a spokojny, miarowy oddech nie zgubił ani jednego taktu. Kłamstwo było proste, kiedy mówiło się prawdy. – A gdybym ci opowiedział, jak cię tu znalazłem, to popadłabyś w paranoję. Zaufaj mi, wiem, co mówię – dodał stanowczo; trochę jako ten bardziej doświadczony życiowo – z przestrogą, ale jednak nie pozostawiając miejsca na dyskusję – bezwzględnie. Szantaż emocjonalny w swoim najlepszym wydaniu. – Więc teraz – podjął po chwili ciszy, znacznie obniżając ton głosu i wyciągnął głowę, żeby jeszcze mocniej podkreślić to, jak bardzo górował nad nią fizycznie. Musiała zadrzeć brodę, żeby śledzić jego spojrzenie, a paznokieć opierała już na jego torsie. – Grzecznie zabierzesz ten palec, bo gdyby nie to, że ta ręka będzie ci potrzebna, jak już Dante wróci do domu, to już dawno bym go złamał – syknął tak pogardliwie, jak tylko potrafił; brzmiał podle, tym bardziej że to zachowanie mocno kontrastowało z tą namiastką uśmiechu sprzed kilku chwil, natomiast czy był w tym w 100% autentyczny, to już trudno powiedzieć. Mówił jak zły człowiek, a to nie była rzecz, z jakiej chciałby zostać zapamiętany. – Ale jak jeszcze raz usłyszę coś o federalnych w moim kontekście, to złamany palec będzie twoim najmniejszym problemem – zapewnił, opuszczając wzrok na jej dłoń. Przeszedł go dreszcz; ten flegmatyczny rytm wypowiedzi i spokój, z jakim ją wyartykułował, autentycznie go zaniepokoił. Nie ponieważ był przekonany o tym, że Alba się przestraszy, ale bo w ogóle powiedział to na głos. – Więc się rozumiemy. Świetnie – dodał luźno, kiedy wreszcie zdecydowała się go posłuchać i jak gdyby nic przed chwilą się nie wydarzyło, uśmiechnął się szeroko i postawił krok do tyłu, na nowo oddając jej trochę miejsca. Nie był z siebie dumny, ale nie miał wyjścia. Okoliczności wymagały od niego takich zachowań.
To dlatego tak dobrze (chyba) grał swoją rolę i niewzruszony bił kolejne rekordy w byciu dupkiem. Chociaż zarzekał się, że tamta opowieść, którą wspólnie napisali jednego wieczoru, nie miała żadnego znaczenia, chętnie grał z nią fizycznością i to pomimo, że jej bliskość bywała (żeby nie powiedzieć wprost: była) niebezpieczna. Alba pociągała go bowiem czymś ważniejszym od zwyczajnej, prymitywnej cielesności: była ryzykiem – zakazaną pokusą, po którą nie można było sięgnąć (i to nie tylko ze względu na Dante, byli jeszcze federales), chociaż pamięć i wyobraźnia bardzo tego chciały, a co gorsza – im dłużej ją poznawał, tym głębiej poznawać ją chciał. Wbrew złamanym palcom i pogardliwym obelgom.
– Mówiłem coś o tej ręce – warknął, kiedy poczuł jej dotyk i pokręcił głową. – Jeżeli uważasz, że Dante machnąłby ręką na to, co tu robiłaś, tylko dlatego, że spieprzyłaś mi sprzed nosa, to jesteś naiwna. I nawet nie wiesz jak bardzo – powiedział niezależnie od tego, co zrobiła ze swoją dłonią, a po chwili głupkowato zaśmiał się pod nosem. – Cienia dowodu, słodki Jezu. Alba, czy ty się słyszysz? – Pokręcił głową na boki. – Na miejscu Dante na pewno pomyślałbym, że to po prostu twoje hobby i lubisz sobie polatać z mopem po korytarzu. O, albo wiem. Że pomagasz jakimś biednym dzieciom czy coś w tym stylu – zakpił. W kontraście do tych wszystkich gróźb i obrzydliwych rzeczy, które jej wcześniej mówił, był teraz najjaśniejszym promyczkiem słońca. Taki może nawet był „lubialny”. – Wiesz, zdarzało mi się rozmawiać z ludźmi, którzy bardzo nie chcieli powiedzieć prawdy na różne tematy, ale jestem pewien, że nie znalazłbym tu ani jednego faceta, który próbowałby ukryć, że pozwoliłaś mu się dotknąć. Bądź poważna – rzucił i wymownie przesunął po niej spojrzeniem; przynajmniej tak daleko, jak pozwalała mu na to dzielona bliskość. Obrzydliwy był to komplement, ale co zrobić. Santana miał być gangsterem wiarygodnym, a nie wyjętym prosto z książki dla znudzonych swoją rutyną kur domowych. Zależało mu zresztą na tym, żeby przemilczeć temat taśmy. Wbrew pozorom – myślenie o konsekwencjach jej istnienia wcale nie było dla niego łatwe i dopóki nie stanie się jedynym posiadaczem, wolał do tego nie wracać.
– Świetnie. Zaczynasz coś łapać – skontrował szybko jej tekst o paragonie i posłał jej przelotne spojrzenie. Moe wcale nie chciał o wszystkim wiedzieć; pytanie brzmiało tylko, czego potrzebowała Alba, żeby mu w to uwierzyć. – To ty mówisz, że nie może o niczym wiedzieć. Osobiście uważam, że przydałaby ci się solidna reprymenda – odparł po krótkiej chwili i cwaniacko uśmiechnął się pod nosem, ale nie od razu na nią spojrzał. Udawał zamyślonego i niby milcząc, rozważał wszelkie „za i przeciw” sytuacji, kiedy tak naprawdę wcale nie zastanawiał się nad swoją decyzją, a tym jak dobrze ten impas wykorzystać na swoją korzyść. Albo jeszcze lepiej – czy cena, która urodziła się w jego głowie, była adekwatna; czy nie chciał za mało. Ale po kolei. – To zależy od tego, jak bardzo się boisz – podjął wreszcie i obrócił się w jej stronę. – Jeżeli czujesz się bezpiecznie, kiedy ci gamonie kręcą się po rezydencji, to w porządku, ale moglibyśmy się ich po prostu pozbyć. Ja i tak za nimi nie przepadam, dodatkowo są po prostu bezużyteczni. Oni przecież też cię nie dopilnowali i zasługują na zjebkę. A żeby za bardzo nie pyskowali, to postawimy ich na bramce w Shop. Wiesz, żeby mieć ich „blisko” – zaproponował i przechylił głowę nieco w bok. Miał wrażenie, że po awanturze i tych wszystkich groźbach, nieśmiało pobrzmiewająca w jego głosie troska nie była wiarygodna, ale dobrze wiedział, jak ją wytłumaczyć, więc nie przejmował się jej kpiącym spojrzeniem. – Ale wtedy musimy się umówić, że nie będziesz już wycinać takich numerów. Cokolwiek sobie o mnie myślisz, mam w dupie, co i z kim tu robiłaś. Gdybyś powiedziała, że musisz tu przyjechać, to nie zadałbym ani jednego pytania i zaczekałbym, aż wrócisz. Ba, może nawet bym nie komentował. A na pewno z nikim bym o tym nie gadał. Mam być twoim ochroniarzem, a nie przyzwoitką – mówił dalej ze swoją typową, cwaniacką manierą w głosie, mniej lub bardziej wyraźnie dając jej do zrozumienia, że zachowałby dyskrecję również przed Dante, gdyby była z nim szczera. – Tylko, że ja ci nie ufam, Alba. I w tej chwili nie mogę ci zaufać tylko dlatego, że mi to obiecasz. Jak już słusznie zauważyłaś, tutaj chodzi też o mój tyłek, więc nie mogę sobie drugi raz pozwolić na to, żebyś mi spieprzyła – kontynuował. Po wcześniejszym zapewnieniu, którym być może wlał w nią nutkę nadziei na porozumienie, to pewnie brzmiało jak ogromny cios, natomiast w słowach Maurice nie było żadnej ostateczności; nigdy nie padła w nich kropka. Miał przecież w głowie gotowe rozwiązanie. Najpierw jednak chciał wysondować rynek (ale naprawdę "na nic" nie liczył!). – Masz jakiś pomysł, jak to zmienić? Propozycję? Ofertę?
Alba Boucher
-
though everyone said that she was so strong but what they didn't know was that she could barely carry on
nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiona/jejtyp narracjitrzecioosobowyczas narracjiprzeszłypostaćautor
Gdy wspomniał o jej ręce w kontekście jej męża skrzywiła się instynktownie, jakby uderzył ją otwartą dłonią w twarz. Nie spodziewała się tego po nim. Nie spodziewała się, że sięgnie po tak tani - i tak poniżej poziomu - komentarz. Jeszcze chwilę temu widziała w nim kogoś, kto mógł być niebezpieczny, ale nie prymitywny; kogoś, kto potrafił wyczekać sekundę za długo, odpowiedzieć półuśmiechem, wciągnąć ją w dialog, a nie rzucać tekstami w stylu mężczyzn, którymi otaczał się jej mąż. W jednej chwili wrócił do tej samej kategorii, co oni wszyscy, ale nie dała po sobie poznać rozczarowania, bo jej twarz nieustannie była niewzruszona. - Ręką się nie przejmuj. Świetnie sobie radzę bez użycia rąk - odcięła się sucho, zniżając się do tego samego poziomu - Ale nie martw się, nie będziesz miał okazji się o tym przekonać - docięła raz jeszcze. Wiedziała, że jego pogardliwy ton nie był przypadkowy - celował w nią perfekcyjnie, celował tam, gdzie miało zaboleć. Słowa wbijały się w nią bardzo precyzyjnie, a ona nie mogła przestać widzieć kontrastu między tym mężczyzną, który przyciskał ją teraz do samochodu, a tym, który kilka dni wcześniej wciągał ją w rytm własnego oddechu i własnych ust. Tamten mężczyzna się jej oddał na tych kilka minut, ale ten dzisiejszy chciał ją po prostu złamać. A jednak nie spuściła wzroku - zastygła na sekundę, jakby ciało przygotowywało się do ucieczki, ale w jej spojrzeniu pojawiło się wyłącznie coś ostrego i nieustępliwego. - No i co? - wycedziła, podnosząc głos na tyle, żeby przebijał się przez jego ciężki oddech - Co mi zrobisz, co? Jeśli kolejny raz powiem coś o federalnych? Pobijesz? Złamiesz mi rękę czy nogę? No dalej, podziel się swoją fantazją - syknęła okrutnie, mając ochotę uderzyć dłońmi w to jego duże ciało, ale w ostatniej chwili się powstrzymała. Rękoczyny nie były teraz potrzebne, tym bardziej, że Santana faktycznie nad nią górował, a nie miała już tak naprawdę pojęcia do czego był zdolny. Było jednak w tonie jej głosu obrzydzenie. Pogarda. I równie dużo żalu, którego nie miała zamiaru pokazać, ale ten odbijał się w jej źrenicach bardzo wyraźnie. Nie zamierzała się całkowicie ugiąć, ale swoim zachowanie Moe skutecznie zgasił ten maleńki cień zaufania, który być może gdzieś tam się w niej pojawił - ten cień, który mogli wykorzystać na wspólnym froncie, ale… wyglądało na to, że wcale wspólnego frontu nie obrali. Łączył ich tylko tamten jeden sekret (no może teraz już dwa), ale na nic poza tym nie powinna była liczyć.
Oddychała wolno, tak jak robiła to przez całe życie przy mężczyznach, którzy używali jej strachu jak narzędzia - i może właśnie dlatego Moe tak do końca nie wiedział co w niej teraz siedziało. To pogarda jednak paliła ją od środka; właśnie pokazał jej się od tej gorszej strony, ale jeżeli tego właśnie chciał, to skutecznie porównał się do mężczyzn, którzy ją uprowadzili, wykorzystywali i krzywdzili, do momentu aż Dante nie uczynił z niej swojej ozdoby (i zdobyczy). A jednak, kiedy zobaczyła, że on odsuwa się o krok - że jego twarz znów przybiera ten nieszczery, niebezpieczny uśmiech - w jej wnętrzu coś jeszcze mocniej się zacisnęło. On naprawdę potrafił grać tę rolę - przestało ją interesować to czy był dupkiem z wyboru czy z obowiązku i nawet jeśli gdzieś pod spodem kryło się coś bardziej ludzkiego, to miała pewność, że nie będzie miała do tego dostępu. Nie po tym, jak na nią teraz patrzył. I nie po tym, co jej powiedział. I nie po tym, jak po chwili całego tego napięcia potrafił po prostu się uśmiechnąć, jakby nic się nie wydarzyło.
Alba nawet nie drgnęła kiedy z kolei obrzucił ją tym swoim dość paskudnym komplementem. Może to był po prostu fakt, że nie spodziewała się takiej wersji Maurice’a; nie po tym, co wydarzyło się w tamtym cholernym samochodzie. - Błagam Cię - parsknęła z politowaniem w głosie, przewracając oczami tak ostentacyjnie, jakby chciała mu dać do zrozumienia, że jego słowa odbijają się od niej jak od ściany - Ty naprawdę nie masz pojęcia, z kim się tutaj spotkałam, skoro zakładasz, że każdy facet w tym budynku rzuciłby się, żeby wszystkim opowiedzieć o… dotykaniu mnie. Może temu człowiekowi też zależało na dyskrecji. Może już dawno go tu nie ma - wzruszyła jednym ramieniem, choć był tak blisko, że ledwo mogła oddychać - Jeśli jednak tak bardzo chcesz sobie poszukać tych podpitych typów, którzy z radością obrzuciliby mnie spojrzeniem i nie tylko, to proszę bardzo, śmiało - jej wzrok przeciął jego twarz, a usta wykrzywił kpiący uśmiech. Wiedziała, że prowokuje i robiła to z pełną świadomością. - Ty też tak chętnie byś się pochwalił tym, że pozwoliłam Ci się dotknąć? Na przykład swojemu szefowi? - zapytała z udawaną uprzejmością. Jego spojrzenie jednak przesunęło się po niej jeszcze raz - krótkie, szybkie, ale wystarczające. Podziękowała sobie w duchu, że miała na sobie coś, co zakrywało większość jej ciała - wszystko, co mogłoby paść ofiarą tego spojrzenia. Bo to nie było tamto spojrzenie, które posyłał jej w trakcie tych kilku chwil zapomnienia - nie to, dla którego mogłaby przepaść bez reszty. To było zimne, oceniające, zalatujące czymś nieprzyjemnym.
Wsiadając do samochodu czuła jednak, że utknęła w nieciekawej sytuacji - dobrnęli do momentu, z którego nie było już dobrego wyjścia i zdawała sobie sprawę z tego, że powinna nieco spuścić z tonu. Ostatecznie zależało jej przecież na tym, by informacja o ucieczce i o tym, gdzie dokładnie była - nie dotarła do Dante. Mógł bowiem sprawiać inne wrażenie, ale był cholernie bystry i szybko mógłby powiązać pewne fakty, a przecież nadal na tapecie wisiał temat nieudanych transportów kobiet, bo ktoś musiał wynosić informacje o miejscu ich przekazania - istnienie kreta było oczywiste, a to że Dante go szukał jeszcze bardziej, więc nie mogła tak ryzykować. A Maurice stanowił właśnie jeden z niewielu elementów, który mógł jej w tym układzie zagrozić, chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy. Jednocześnie Alba wcale nie chciała rezygnować z tego jawnego aktu heroizmu - wiedziała, że nawet jedna uratowana dziewczyna to bardzo dużo, bo ona kiedyś nie miała tyle szczęścia, a ostatecznie trafiła w ręce naprawdę podłego człowieka i utknęła w złotej klatce, z której nie było żadnej drogi ucieczki. Te dziewczyny mogły jeszcze mieć szansę i to dla nich musiała schować chociaż część dumy do kieszeni. W innych okolicznościach naprawdę mogłaby polubić Moe - tego, który ją całował, tego, który wiedział, jak sprawić kobiecie przyjemność, tego, który z nią flirtował, pozwalał jej na drobne zaczepki i słowne utarczki, tego, który dawał jej nieco swobody i który pozornie - ale jednak o nią dbał. W końcu uratował jej życie podczas tamtego pościgu i ostrzału. Ten dzisiejszy Maurice jednak pogrzebał niewielką nić sympatii. Skrzywiła się lekko - a właściwie to napięło się jej ciało, gdy zasugerował, że przydałaby się jej reprymenda; rzeczywiście, o ile Dante w pierwszym odruchu po prostu by jej nie zabił, to niestety doskonale wiedział jak ją skrzywdzić w inny sposób. Przełknęła ślinę i nawet nie pokusiła się o żadną zaczepną odpowiedź - w tej kwestii akurat nie było jej do śmiechu, dlatego wpatrywała się tępo w szybę po swojej stronie, normując oddech, który nieco przyspieszał wraz z szybszym biciem serca, a jej palce mimowolnie przesunęły się po nadgarstku, na którym być może widniał jakiś blady ślad, po zbyt mocnych uściskach męskiej dłoni - dłoni jej męża. Paradoksalnie ona również rozważała w głowie wszystkie za i przeciw - jakieś opcje, które miała, by móc nieco przechylić szalę na swoją stronę, ale niestety to Moe rozdawał karty. Kiedy jednak dotarł do niej sens jego słów, przekręciła w końcu głowę w jego stronę i istotnie posłała mu nieco kpiące spojrzenie, bynajmniej nie wierząc w tą niby przemawiającą przez niego nagłą troskę czy fakt, że jakkolwiek liczył się z jej zdaniem w tej kwestii. - Wszystko mi jedno, byle tylko siedzieli cicho. Nie potrzebuje ich w rezydencji... podobnie jak i Ciebie - obrzuciła go szybkim spojrzeniem, ale zaraz się wycofała z tego kolejnego, rodzącego się w niej ataku, który miała ochotę skierować w jego stronę - To Dante ich tam umieścił, co jest raczej oczywiste - brzydzą mnie ich spojrzenia i nie czuje się komfortowo w ich obecności, więc chętnie bym się ich pozbyła. Zwłaszcza, że oni też będą wkurwieni, że im zwiałam - dodała, zgadzając się w ten sposób na to, by przenieść ich na bramki do klubu, którym zarządzała. Co prawda tam też nieszczególnie chciała ich mieć, ale niestety nie mogła się ich pozbyć całkowicie. Kiedy w torebce zawibrował jej telefon, zerknęła na równie wibrujący smartwatch na swojej ręce i dostrzegła tylko jedną emotikonę podniesionego w górę kciuka z nieznanego numeru - to prosty znak, potwierdzający, że miejsce, data i godzina transportu kobiet są pewne. Westchnęła w duchu, ale to właśnie to uzmysłowiło jej, że musiała utrzymać nerwy w ryzach. - Vice versa - mruknęła pod nosem, posyłając mu krótkie spojrzenie tuż po tym jak stwierdził, że jej nie ufa. Co więcej była w kropce, bo jeżeli obieca, że nie wytnie już takiego numeru - to skłamie. Ta wiadomość, którą właśnie dostała najlepiej ją w tym przekonaniu utwierdzała, bo w końcu przyjdzie moment, w którym będzie musiała dopracować to wszystko, co wiązało się z przejęciem tych dziewczyn. A nie będzie mogła tego zrobić, czując oddech Moe na karku i to dwadzieścia cztery godziny na dobę. - I mam w to uwierzyć? Wiem, że masz w dupie to co tu robiłam i z kim, ale każdy człowiek Dantego na Twoim miejscu w pierwszej kolejności poleciałby do niego, aby o wszystkim mu donieść. Myślisz, że ktokolwiek dba tutaj o mnie? - prychnęła kpiąco pod nosem - Każdy chce się przypodobać szefowi. On może się pieprzyć na lewo i prawo i nikt mi o tym nie piśnie ani słowa, ale to nie działa w drugą stronę. Nie jestem głupia - pokręciła szybko głową, ponownie uciekając wzrokiem gdzieś w bok. W końcu jednak - mimo tego, że całkowicie zgasił znowu jakieś ciche nadzieje na porozumienie - usiadła nieco bokiem, by móc na niego spojrzeć, ale na próżno było w jej spojrzeniu szukać choćby odrobiny sympatii. - Ofertę? Jaką niby ofertę? Jak mam Ci udowodnić, że więcej nie ucieknę? - wzruszyła bezradnie ramionami. Każda z tych opcji była jednak dla niej niekorzystna, co prawda nie obiecała mu, że to się więcej nie powtórzy, ale z drugiej strony wszelkie inne formy negocjacji mogły ją zaprowadzić w kozi róg. Bo jeżeli powtórzy dzisiejszą akcję, to może na tym źle wyjść - a czuła po kościach, że będzie musiała znowu zaryzykować. - Czego chcesz? Lokalizatora? Zabrać mi dostęp do kluczyków? Zamknąć pod kluczem w domu? - westchnęła ciężko i zaczesała włosy za uszy. Przeklęła w duchu, dochodząc do wniosku, że jednak musiała pójść z nim na „ugodę”, bo inaczej pogrzebie szansę na ratunek dla kolejnych kobiet. Te dziewczyny. One są tutaj ważniejsze niż Twoja duma. - Pieprzyć to. Zrobię wszystko - wyprostowała się i posłała mu harde, pewne spojrzenie, chociaż w środku wszystko w niej się rozedrgało, szarpnęło nawet obrzydzeniem, bo po tym co dzisiaj tu odstawił, była skłonna sądzić, że może sobie zażyczyć doprawdy wszystkiego. Ale była zdesperowana, bo zaszło to trochę za daleko. Przemknęło jej przez myśl, że jej desperacja może wzbudzić jego zainteresowanie, ale ostatecznie liczyła na to, że po prostu uzna to za obawę o własne życie. - Potrzebuję żebyś zachował dyskrecje i zajął się ludźmi z rezydencji. Wygrałeś, dobra? Czego chcesz? Przecież widzę doskonale, że jest coś takiego, więc skończ te pieprzone podchody.
Maurice Santana
-
the money count is the only moment of silence, cause hush money balances all this drugs and violencenieobecnośćniewątki 18+takzaimkizaimkityp narracjityp narracjiczas narracji-postaćautor
– To nawet urocze, że tak myślisz – zauważył. – Tylko, że ty sama nie wierzysz w to, co mówisz. Nie zostawiłabyś tego wszystkiego. Nie potrafiłabyś – ocenił cynicznie, w międzyczasie wymownym skinięciem głowy starając się uzmysłowić, co miał na myśli. Tam w willi, u boku Dante, było po prostu wygodnie i niezależnie od tego, co mówiła o jego mieszkaniu, nadal nie wierzył, że potrafiłaby to tak po prostu zostawić. – A za kogo mam cię, kurwa, uważać? Pieprzysz o jakichś urządzeniach, służbach, oprogramowaniu i Bóg wie czym. Właściwie brakuje ci tylko foliowej czapeczki na głowie. A to przecież twój czasami każe się tu przywozić. Wiesz, kiedy potrzebuje „kilku godzin na wolności”. Nie wiedziałaś o tym? – wyrzucił kpiąco, kwitując wypowiedź cwanym uśmieszkiem. – Jemu też nie podpowiadam, jak ma to robić i dlatego znam barmanów, i ze dwie recepcjonistki. Ot cała historia – dodał. Blefował; blefował tak ryzykownie, że pewnie bardziej się nie dało, ale hej – pomagała mu trochę ta aura tajemniczości, którą próbowała zachować Alba i nie obawiał się, że pójdzie zweryfikować jego wersję. Zresztą – w związku z tą informacją miała pewnie znacznie większe problemy na głowie, więc w końcu musiała przestać drążyć. (Tak mu dopomóż Bóg.)
– Chyba, że znowu znajdziesz nieswoje majtki pod siedzeniem, co? – Odbił natychmiast, znów błyskając tym chamskim uśmiechem, z którym sztorcował ją do tej pory. Zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie już dawno przekroczył granicę i że powinien raczej pracować nad deeskalacją tej awantury, ale jednocześnie nie chciał wycofać się jako ten pierwszy i przy okazji – bardzo źle diagnozował jej zaciętość. Wydawało mu się bowiem, że mimo poziomu toczonej potyczki, gówniarskich tekstów, surowych oskarżeń i tak dalej, Alba czerpała z tego wszystkiego jakąś satysfakcję i że pomimo raniących słów, chciała toczyć tę kłótnię dalej. Problem polegał niestety na tym, że Moe jeszcze nie widział jej słabej i kruchej – zawsze była zimna, szorstka i wręcz zołzowata jak przystało na pierwszą damę przestępczego konglomeratu, więc jeszcze nie potrafił odróżnić, kiedy naprawdę walczyła z kimś, a nie tylko o przetrwanie – maskując w ten sposób swoje prawdziwe uczucia. W dodatku traktował to jako jedynie kolejny szczebelek na drabinie, po której wspinali się w tej awanturze: skoro ona zarzucała mu współpracę, to on też nie powinien się gryźć w język. W końcu zarzuty, które sobie wzajemnie stawiali, stanowiły podobną potwarz. – Powiedziałem ci, że to będzie twój najmniejszy problem. To nie jest przedszkole – warknął gorzko, zaciekle trzymając się przyjętej narracji, jednak nie potrafił zignorować tej mikroskopijnej zmiany w jej zachowaniu i bardzo się przed sobą zawstydził. Wreszcie zauważył w niej to, czego nie widział do tej pory, ale chociaż odkrycie było pozytywne (?) i mogło na nowo zdefiniować jego spojrzenie na Albę, to świadomość, że to on do tego doprowadził, była – krótko mówiąc – niezbyt nobilitująca. Na koniec dnia i abstrahując od wszystkiego, mowa przecież o cywilu i pytanie brzmiało, czy wypadało albo czy miał prawo wobec niej tak postępować. Ale postępował. I nie było odwrotu. – Po prostu zanim powiesz coś takiego następny raz, pomyśl o tym, co zrobią wspólnicy twojego męża, jak się dowiedzą, że przyprowadził im do interesu szczura. Mnie, jemu, tobie – rzucił więc wciąż stanowczo, ale już bez agresji, pogardy i całej reszty emocji, które towarzyszyły tej rozmowie. I być może właśnie dlatego zabrzmiało to aż tak dosadnie – bo Moe opowiedział o tym zupełnie bez emocji, tak wiele kwestii pozostawiając w ukryciu pod płaszczykiem niedomówienia. Niech wyobraźnia jej podpowie, co mogłoby się wydarzyć, gdyby Santana został obwołany zdrajcą.
Parsknięcie Alby trochę go oprzytomniło. W tym międzyczasie intensywnie rozmyślał bowiem nad wszystkim, co stało się do tej pory i „grzebał” coraz głębiej, i głębiej w zakamarkach swojego sumienia. Nie interesowały go jednak wyrzuty same w sobie, a raczej powód, dla którego u niego występowały. Wyglądało wszak na to, że wcale nie chodziło tylko o to, że był po prostu dobrym człowiekiem i że potrafił ocenić swoje zachowanie. To raczej ona go przejmowała, a co gorsza – nie potrafił jednoznacznie określić, czy chodziło o to, że w tym wszystkim była raczej cywilem, czy że sentyment zaburzał jego zdrowy rozsądek i robił go „miększym”. Czekała go długa noc z własnymi przemyśleniami.
– A ty naprawdę ciągle nie masz pojęcia, z kim masz do czynienia – po tej potyczce sprzed paru chwil wystawił jej na pustą, ale zupełnie się tym nie przejął. – Rozmawiałem w życiu z ludźmi, którzy pilnowali znacznie poważniejszych sekretów od faceta na boku i jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby ktoś nie pękł. Gwarantuję ci, że gdybym potrzebował się dowiedzieć, co i z kim tam robiłaś, to bym się dowiedział. Od samego zainteresowanego i ze wszystkimi szczegółami – stwierdził z wyraźnym wyrachowaniem w tonie głosu, na pewniaka, bezczelnie. Brzmiał dokładnie jak ten jeden konkretny typ oficera wywiadu, z którym nienawidził pracować w trakcie swojej wojskowej kariery: jakby był zakochany w sobie, wszystko wiedział i jeszcze nigdy nie przegrał. I miał nadzieję, że Alba – tak jak on – nie lubiła takich ludzi do tego stopnia, że po prostu dawała im się wygadać. Dłużej nie miały już jej przekonywać. – Ale nie mam teraz takiej potrzeby. Ani nie jestem fanem takich historyjek – dodał natychmiast i wzruszył ramionami. – To zależy, kto rozmawiałby ze mną – bąknął. – Wiesz, człowiek nie może kłamać bez końca. Każdy kiedyś zaczyna mówić prawdę – dokończył znacznie spokojniej, kiwając twierdząco głową; całkiem wczuty w pseudofilozoficzny nastrój swoich słów. To swoją drogą ciekawe, czy w ten sposób strofował też samego siebie, czy po prostu chciał być mądrzejszy od całego świata.
Santana zauważył to mikroskopijne drgnięcie kobiecego ciała w odpowiedzi na wzmiankę o „reprymendzie”, ale nie pokusił się o komentarz. Chciała albo nie – przez ten ułamek sekundy była z nim prawdopodobnie najszczersza, odkąd się poznali i prawdopodobnie „powiedziała” mu znacznie więcej niż powinna. Moe, co prawda, ze względu na specyfikę swojej pracy domyślał się, jaki charakter mogło mieć małżeństwo, łączące Albę z Dante, natomiast gdybanie to zupełnie co innego od namacalnego dowodu, na który teraz patrzył. Nawet jeśli bowiem ślad udało się jej przykryć jakimś podkładem czy po prostu rękawem swetra, to, rozcierając nadgarstek, niemal wykrzykiwała o tym, co działo się za zamkniętymi drzwiami rezydencji. Santana musiałby być głupi, żeby się nie domyślić albo przynajmniej bez serca, żeby nie zareagować. Ale właśnie na tym polegał dramat tej zagmatwanej sytuacji – że nikt nie mógł z tym nic zrobić: ani Alba, ani on. Przynajmniej na razie.
– Mają guzik do bycia wkurwionymi na ciebie. Przestań. – Moe stanowczo pokręcił głową. Nie żeby jakoś nachalnie starał się wkupić w jej łaski, ale to wręcz musiało mocno kontrastować z jego wcześniejszą postawą; nawet jeśli to była bzdura, o której nikt nigdy nie usłyszy i nawet zlekceważył wszystko to, co powiedziała przedtem. – Ja też uważam, że chodząc za tobą, tracę czas, ale jeżeli Dante będzie spokojniejszy ze świadomością, że przez jakiś czas to nie ty będziesz pilnować swojego kierowcy, to… – Wzruszył ramionami. – Zresztą, może ma rację. Na bezpieczeństwie nie warto oszczędzać – dodał. Nagle zrobił się ugodowy, mniej spięty i trochę bardziej przystępny; to pewnie niewiele, ale w kontraście do Santany sprzed paru minut wszystko było upgrade’m. – W takim razie ich odeślę. Przyda im się lekcja pokory i kultury osobistej – oznajmił i przytaknął sobie wymownym kiwnięciem głową. Co ciekawe jednak – wcale nie szukał w ten sposób uznania Alby (no dobra, może trochę); chodziło o to, że to znacząco ułatwiłoby mu myszkowanie po rezydencji i ewentualne zbieranie dowodów. W końcu znacznie trudniej na kogoś wpaść, kiedy mieszka się we dwójkę, niż kiedy po posesji kręci się jeszcze kilku ochroniarzy. To był dobry ruch, z którego był dumny. – Sama musisz zdecydować, w co chcesz uwierzyć – odparł krótko. Ciągle nie miał o niej jednoznacznej opinii, ale w takich sytuacjach jej współczuł. To musiało być obrzydliwie upokarzające. – W przeciwieństwie do innych ludzi Dante, ja po prostu nie muszę mu wchodzić w tyłek. Dbam o jego bezpieczeństwo, a to wystarczająca zasługa. Ale nawet gdyby, to na mojej liście obowiązków nie ma zaglądania ci do łóżka, więc średnio mnie obchodzi, z kim sypiasz – stwierdził. – A poza tym – tak jakby – jedziemy na tym samym wózku, więc… – Dokończył, wzruszając ramionami. Pewnie, że gdyby Moe na nią doniósł, opowieść o tym, jak go zaliczyła, nie uratowałaby jej życia, ale na pewno dzięki temu pociągnęłaby go za sobą do grobu, więc z jego punktu widzenia to wcale nie było takie proste. I miał wrażenie, że Alba to zrozumie i mu zaufa. – Ludzie proponowali mi za wolność setki tysięcy dolarów, a ty nie jesteś w stanie rzucić chociaż jednej rozsądnej propozycji? Jestem zawiedziony – przyznał z udawanym oburzeniem i nawet zaśmiał się pod nosem, choć atmosfera żartom raczej nie sprzyjała i musiał zachowywać powagę. Przemawiała przez nią desperacja, a desperacji nigdy nie wolno lekceważyć. To niebezpieczne. – Ponieważ spałem tak mocno, że nie słyszałem, jak kręcisz się po domu, to musimy zrobić coś, żebym był na nogach za każdym razem, kiedy się obudzisz i wyjdziesz z sypialni. Dla pewności – podjął, przyglądając się jej uważnie, żeby na bieżąco zbierać reakcje prosto z jej twarzy. Grymasy często mówią więcej od słów. – Dlatego wprowadzę się i będę tam spać razem z tobą – postawił pauzę tylko odrobinę dłuższą od zwyczajnej kropki, ale wystarczającą, żeby zdążyła się wzburzyć. – Spokojnie, nie wyobrażaj sobie za dużo – mruknął żartobliwie się prawie dokładnie w tym samym momencie, w którym spróbowała zaprotestować i uspokajająco machnął dłonią. – Jak ostatni raz tam zaglądałem, to było wystarczająco dużo miejsca, żeby zmieścić tam materac z łóżka, na którym śpię, więc po prostu zajmę miejsce przy drzwiach i będę się budzić za każdym razem, jak naciśniesz na klamkę. To najlepszy budzik, zaufaj mi – wytłumaczył i wreszcie oderwał wzrok od jej twarzy. Już jego słowa brzmiały wystarczająco osaczająco; nie potrzebowała dodatkowych bodźców. – Dante trochę za mało płaci, żebym był waszym kundlem, ale nie widzę innego rozwiązania. Przynajmniej dopóki mnie nie przekonasz, że można ci zaufać.
Alba Boucher
-
though everyone said that she was so strong but what they didn't know was that she could barely carry on
nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiona/jejtyp narracjitrzecioosobowyczas narracjiprzeszłypostaćautor
Jednak nawiązanie do tamtych majtek, które znalazła w samochodzie męża i które doprowadziły ją do takiej ostateczności, że między nimi doszło do zbliżenia, które nie powinno mieć miejsca - było zdecydowanie ciosem poniżej pasa. Aż zadrżała jej rękę, bo miała szczerą ochotę go spoliczkować, ale wiedziała, że to uruchomi jeszcze większą lawinę - a nie chciała wchodzić w rejony fizycznej utarczki, bo wiedziała, że nie miałaby szans w starciu z postawniejszym mężczyzną. - To po co ma tu przyjeżdżać, skoro może kogoś pieprzyć w swoim samochodzie? Dużo takich majtek już zbierałeś żeby ukryć przede mną ślady? - dopytała równie cynicznie, sprowadzając go do roli kogoś nieznaczącego i kogoś, kto musiał robić dla Dante takie rzeczy, a potem jeszcze po nim sprzątać i zacierać ślady. Jeżeli Moe myślał, że tymi atakami sprawi, że Alba się wycofa, to był w dużym błędzie. Jeżeli dochodziło do eskalacji konfliktu, to brnęła w nim po swoje, nie odstępując rywalowi nawet na sekundę. Nie okazywała słabości, bo nie mogła tego zrobić - nie mogła się rozpłakać, chociaż chwilami chciała, nie mogła go uderzyć, chociaż świerzbiła ją ręką, nie mogła nawet jako pierwsza się skapitulować, bo to oznaczałoby poddanie się. Miała ochotę krzyczeć. Maurice z kolei stanowił dla niej wyzwanie, on również był bezwzględny i do granic cyniczny w słowach, którymi precyzyjnie zadawał rany. Czy te zarzuty naprawdę były równego kalibru? Ona - nie mając po tym pojęcia - sprecyzowała swój zarzut bardzo trafnie - i on doskonale o tym wiedział. On z kolei blefował na drażliwe tematy, jedynie wprawiając ją w większe zakłopotanie, podsycając dogłębnie targające nią uczucie, że była bezwartościowa. Że nawet Dante jej nie cenił, chociaż niby stanowiła dla niego tak istotną zdobycz. Nawet jeżeli chwilowo miała poczucie, że Moe mógł być więc kimś, przed kim mogłaby na moment zdjąć maskę z twarzy, to właśnie udowodnił jej, w jak dużym była błędzie. Niemniej Alba była też po prostu zmęczona tym wszystkim, tą niepewnością, ciągłym ukrywaniem się, oglądaniem się za siebie i obecnością kogoś, kto śledził każdy jej krok. Może też to zmęczenie spowodowało, że mimowolnie ukazała cień strachu wobec postawy Santany, ale przecież naprawdę nie była pewna do czego ostatecznie był zdolny. - Wiem jaką wagę mają tutaj słowa. Wystarczy, że wspomnę Dante o swoich podejrzeniach, a tak szybko wpakuje Ci kulke, że nawet nie zdążysz wspomnieć o tym, co mnie obciąża. On nigdy nie zaryzykuje potencjalnego powiązania z federalnymi, najmniejszy cień podejrzenia sprowadza na Ciebie śmierć - wyartykułowała chłodno, posyłając mu równie stanowcze spojrzenie. W tej chwili nią również targnęły jednak wyrzuty sumienia - było jej żal tego, że kiełkująca zaledwie relacja między nimi nagle się tak brutalnie rozsypała, a jednocześnie nie przywykła do tego, by komuś grozić. Na co dzień raczej była elegancką kobietą u boku wpływowego mężczyzny i tylko stwarzała pozory kobiety ze stali, której nie dało się złamać. Ale tak naprawdę była w rozsypce…
Targnęła nią myśl, że tak bardzo mogła się wobec niego pomylić - z jego słów i postawy wnioskowała bowiem, że był wyrachowany, bezlitosny, a na domiar złego zapatrzony w siebie i w swoje możliwości, jakby istotnie nigdy się nie mylił. I nigdy nie zawodził. Nie wiedziała na ile było to prawdą, ale mogła się domyślać, że Dante przygruchał sobie kogoś bezwzględnego i doświadczonego, więc z całą pewnością było w tym pewnie sporo prawdy. Jeszcze raz prześledziła jednak w głowie wszystkie punkty, które zawarła w dzisiejszym planie apropo pobytu w tym hotelu, by nie zostawić żadnych podejrzeń - nie mogła mieć również pewności, że Maurice nie wróci tu potem, by powęszyć. A nie mogła ryzykować. - Tak? No to pokaż mi z kim mam do czynienia. No śmiało, idź, poszukaj go, zapytaj o to, jak było mi z nim dobrze. Może wolisz się upewnić czy był lepszy od Ciebie, co? - posługując się podobnie cynicznym tonem głosu, jak on, pozwoliła sobie na nieco bardziej gówniarski przytyk w jego stronę. Jakby porównywanie kobiecej przyjemności, do której doprowadził ją jakiś mężczyzną był jakimkolwiek wyznacznikiem, ale… męskie ego mogło nieco ucierpieć. Pokręciła w końcu z niedowierzaniem głową. - Wiesz tylko na czym polega problem? Że go nie znajdziesz - powiedziała dosadnie, wyraźnie podkreślając każde słowo, będąc o tym w stu procentach przekonaną. Nie tylko dlatego, że „taki” mężczyzna przecież oficjalnie nie istniał i wcale nie odbyło się żadne spotkanie, ale dlatego, że wtedy również zadbałaby o to, by się o niczym nie dowiedział. Plus wiedziała już, że mężczyzna, który dostarczał jej informacje dawno opuścił te okolice.
Zamknięcie się więc z Santaną w ciasnej, samochodowej przestrzeni z pewnością nie było jej teraz na rękę. Reakcja na potencjalną reprymendę wypłynęła z niej bowiem tak szybko i tak naturalnie, że nie była w stanie nad tym zapanować. Oczywiście łudziła się, że mężczyzna nic nie zauważył, bo w żaden sposób nie zareagował, ale każdy z jej odruchów i gestów - nawet przyspieszony lekko oddech, były naturalną reakcją na stres. Śmiało można się pokusić o stwierdzenie, że miała coś na wzór PTSD po porwaniu, znęcaniu, strachu, którego doświadczyła, po staniu się celem samego Boucher’a, a teraz po utknięciu z nim w tym toksycznym małżeństwie. Takie sugestie wzbudzały w niej więc lęk, którego nie była w stanie ukryć tak po prostu - więc chcąc czy nie, odrobina szczerości w tym krótkim momencie przebijała się przez ten stalowy, monumentalny wręcz obraz twardej kobiety, którą musiała udawać. - Za to, że ich odeślesz na pewno też będą wkurwieni. Niekoniecznie pragnę ich mieć pod nosem w klubie, ale lepsze to niż ich kręcenie się po domu - stwierdziła krótko, bez cienia większych emocji. Owszem, gdzieś tam podskórnie cieszyło ją to, że się ich pozbędzie chociaż tymczasowo, ale nie zamierzała mu tego pokazywać. Niemniej trudno byłoby mu się teraz w jakikolwiek sposób wkupić w jej łaski, czy przypodobać udawanym przejęciem, troską czy nawet spokojniejszym podejściem. Nie czuła się już przy nim swobodnie. - Nie wiem, co takiego zrobiłeś, że Dante tak Cię ceni i nawet nie chce wiedzieć, mam to gdzieś… ale fakt jest taki, że Ci nie ufam i to się nigdy nie zmieni. Niezależnie od tego czy jedziemy na jednym wózku czy nie - nie wiem czy nie wykorzystasz tej informacji przeciwko mnie, tak jak Ty nie możesz mieć pewności czy czegoś nie powiem Dante - wzruszyła lekko ramionami - Oboje możemy się wzajemnie pociągnąć na dno - dodała cicho, wpatrując się uparcie w szybę po swojej stronie. Ciężar tego dnia zdecydowanie zbyt mocno opadł jej na barki - do tej pory przynajmniej sądziła, że ten sekret, który razem dzielili był faktycznie bezpieczny - ale teraz miała już co do tego wątpliwości. Brak zaufania był cholernie obciążający. - Nie zaproponuje Ci pieniędzy, bo wiem, że Dante płaci Ci - wbrew temu co czasem mówisz - naprawdę dużo. Poza tym nie wiem co z nimi robisz, ale chociażby Twoje mieszkanie świadczy o tym, że z pewnością z nich należycie nie korzystasz. Wątpię, byś potrzebował ich więcej - parsknęła cicho pod nosem - Chyba, że to Twój kot tak obciąża Ci kieszeń - dodała z przekąsem, chociaż ten czworonożny futrzak zdecydowanie na sekundę wlał nieco ciepła na jej serce. Zamyśliła się przez to jednak tak intensywnie, że dopiero po chwili dotarł do niej sens jego słów. - Co? - zmarszczyła brwi i obrzuciła go spojrzeniem, przez które przemawiało oburzenie - Chyba sobie żartujesz. Nie ma takiej opcji - zaprzeczyła natychmiast - Możesz co najwyżej zająć pokój obok sypialni, ale nie… - mówiła dalej, nie dopuszczając do siebie tej opcji, że Maurice miałby spać z nią w jednym pokoju. Urwała jednak, gdy zasugerował żeby nie wyobrażała sobie zbyt dużo, na co oburzyła się jeszcze bardziej. Już i tak sen przychodził jej z trudnościami, a jeżeli on znajdowałby się tuż obok, to pewnie w ogóle nie zmrużyłaby oka. - Do łazienki też zamierzasz ze mną chodzić i siedzieć sobie pod drzwiami? - uniosła wymownie brew ku górze, z nutą ironii w głosie rzecz jasna i z wyraźnym grymasem wymalowanym na twarzy. Nagle jednak dotarło do niej, że przecież nie miała miejsca na negocjacje w tej kwestii - musiała się z nim dogadać, przynajmniej na razie. Westchnęła ciężko i uniosła ręce w geście poddania. W końcu powiedziała, że zrobi wszystko, a ostatecznie cena była niższa niż się spodziewała. - Dobra, dobra. To absurdalny pomysł, ale niech będzie. Nie ruszę się nigdzie bez Ciebie, ale nie oczekuje, że mi zaufasz w tej kwestii. Do powrotu Dante śpisz przy drzwiach, więc z pewnością nie spróbuje wyskoczyć z balkonu, bo to za wysoko - wywróciła ostentacyjnie oczami - Nie będę niczego próbować, o ile obiecasz, że Dante się nie dowie, że tutaj byłam. W zamian za to mogę mu powiedzieć o Tobie coś dobrego, wiem, że i tak masz u niego wysoką pozycję, ale w końcu miałeś się mną zająć, więc pomijając to, że najpewniej też zależy Ci na tym, by nie dowiedział się, że Ci uciekłam, to mogę dodać coś od siebie, dzięki czemu więcej zyskasz. I zrobię to tak, że następnym razem nie będziesz musiał mnie znowu niańczyć, ale uzna, że przydasz mu się bardziej, będąc obok niego. Czy nie na tym właśnie Wam wszystkim zależy?
Zamilkła na moment, ponownie przenosząc wzrok gdzieś w okolice szyby. Nie spodziewała się dziś tej konfrontacji, więc była wyczerpana dbaniem o ten sekret - a co gorsza miała świadomość tego, że to był dopiero początek. Transport kobiet był w drodze, w związku z czym będzie musiała znowu zrobić wszystko, by się uwolnić.
- Możemy już jechać?
Maurice Santana