Nie była fanką muzyki Jazzowej, dlatego nigdy wcześniej też nie była w podobnym miejscu. Powinna zapukać? No może i powinna, ale też nie powinna tu przychodzić sama, bez partnera, a jednak to zrobiła. Chyba nie najlepiej szło jej przestrzeganie zasad.
Pociągnęła za klamkę. Drzwi ustąpiły pod lekkim naciskiem, skrzypiąc przeciągle. W środku panował spokój, a zapach drewna pomieszanego z kawą unosił się w powietrzu. Z tego co patrzyła, było jeszcze kilka godzin do otwarcia. Przeszła przez niewielki korytarz, aż doszła do głównego pomieszczenia, gdzie krzesła były poukładane w idealne rzędy, a przed sceną stało samotne, piękne pianino. Odchrząknęła głośno, rozglądając się za właścicielką, a kiedy żywa dusza nie odpowiedziała na to jej wyraźne przywitanie, ruszyła w głąb sali, do niewielkiego baru. Złapała za jedno z wysokich, drewnianych krzeseł i szurnęła nim o podłogę z takim impetem, że już na pewno ktoś został powiadomiony o jej obecności. A potem zasiała na nim wygodnie i z wyjątkową cierpliwością czekała, aż ktoś łaskawie się pojawi.
Nim drobna blondynka wyszła z zaplecza, Pilar zdążyła zrzucić z siebie mokrą kurtkę i przeczesać nieco włosy, na których również było widać ślady ulewy, szalejącej na zewnątrz. Wbiła spojrzenie w zaskoczoną twarz zaraz przy drzwiach, która już chciała coś powiedzieć, zapewne grzecznie ją stąd wyrzucić, jednak Stewart była szybsza.
— Wiem, że jeszcze zamknięte — bo co innego mogła usłyszeć? Kartka na drzwiach z godzinami otwarcia ewidentnie informowała, kiedy goście byli mile widziani. Tylko Pilar akurat do tej grupy docelowej wcale nie należała. — Przyszłam tylko na moment. Ophelia Attwood? — dopytała jeszcze dla pewności. Nie spodziewała się tu nikogo innego niż samej właścicielki, ale przecież zawsze istniała szansa, że nadziała się na jednego z pracowników. O ile w ogóle takich tutaj mieli.
Szczerze mówiąc, wyobrażała sobie właścicielkę tego miejsca jako pięćdziesięcioletnią kobietę z siwymi włosami, której kariera muzyczna skończyła się lata świetlne temu, a teraz łatała dziurę po wielkiej scenie w malutkim klubie jazzowym na Parkdale. Ta kobieta, która zaś przed nią stała, nie była ani stara, ani siwa, ani nie wyglądała na taką, która łatałaby niespełnione marzenia taką klitką. Ale kto wie?
Zgarnęła z krzesła obok tą mokrą, skórzaną kurtkę i z bocznej kieszeni wygrzebała odznakę.
— Śledcza Stewart — ułożyła ja niedbale na ladzie i przesunęła w stronę właścicielki, łapiąc spojrzenie jej intensywnie zielonych oczu. — Chciałam porozmawiać.
Ophelia Attwood