Przedzierając się przez park żałowała dwóch rzeczy. Po pierwsze tego, że w ogóle podkusiło ją, aby wąskie, kręte ścieżki potraktować jako skrót w drodze na kolejny przystanek autobusowy i po drugie, że zignorowała pierwszy odruch, który tuż przed wyjściem podpowiadał jej, aby sięgnąć po solidne, zimowe buty za kostkę i zamiast nich wybrała czarne, gumowe kalosze. Na swoją obronę miała to, że decyzja odnośnie doboru obuwia okazała się fatalna w skutkach dopiero po wejściu do York Mills Valley, kiedy brnąc przez zaspy śnieg zaczął wpadać do luźnych cholewek, co w konsekwencji znacząco utrudniło jej marsz.
Zaklęła cicho pod nosem, ostrożnie stawiając kolejne kroki. Na ten moment swoje plany na szybkie zakupy przed powrotem do domu rodziców mogła sobie wsadzić w tyłek. Jej skarpetki były przemoczone, a zegarek w telefonie podpowiadał, że w tym tempie i tak będzie grubo spóźniona, więc nie było szans, by przed zamknięciem załapała się na ostatnią partię świeżego pieczywa w ulubionej piekarni matki.
Kiedy Remy wreszcie dotarła do głównej alei, wypełzła na zabłocony beton z desperacją rozbitka, który wraca na ląd po ciężkich dniach walki o przetrwanie na otwartym morzu. Kiedy stanęła na twardym gruncie, wyprostowała się i westchnęła ciężko. Sięgnęła z irytacją do połów oversizowej, skórzanej kurtki i rozpięła ją, a potem chwyciła kołnierz wełnianej sukienki i odciągnęła go, aby ochłodzić zgrzaną szyję.
— Cholerna śnieżyca — wycedziła przez zaciśnięte zęby i przeczesała palcami luźne pasma włosów, przesuwając je na czubek głowy zanim sięgnęłą do torby, aby poprawić jej ułożenie na sztywnym ramieniu.
Od zamieci minęło co prawda kilka dni i miasto zdążyło doprowadzić główne drogi do porządku, ale na udeptanych, parkowych ścieżkach wciąż zalegał śnieg, o czym nie pomyślała, przyzwyczajona do poruszania się po chodniku. Normalnie lepiej przygotowałaby się do takiego spaceru, ale ostatnio miała tyle na głowie, że gra w życie wychodziła jej gorzej niż zwykle.
Psiocząc pod nosem na kanadyjską pogodę, opady i złośliwość matki natury, Blythe ruszyła dalej. Trzymała się krawędzi alei, zostawiając miejsce dla innych spacerowiczów, co odważniejszych rowerzystów i właścicieli zwierząt, aby nikomu przypadkiem nie wadzić. Po drodze sięgnęła po telefon i próbując zignorować nieprzyjemną wilgoć na stopach, wysłała matce wiadomość o spóźnieniu. Ledwie zdążyła wcisnąć smartfon z powrotem do kieszeni kurtki, kiedy jej uwagę zwróciło jakieś poruszenie.
Kilka psów rozdarło się gwałtownie, ktoś zaklął, ktoś krzyknął ostrzegawczo i Rems odwróciła się, zaalarmowana. Jej brwi uniosły się, gdy dostrzegła pędzącą ku sobie bestię. Nie rozpoznała go od razu; zauważyła rudawo-ciemne futro, ostre zębiska i wywalony jęzor, a kiedy podchwyciła dzikie, ciemne paciorki jego ślepii, zrobiła odruchowy krok w tył.
Psisko zignorowało pozostałe pupile na smyczach oraz ich właścicieli, a potem - merdając gwałtownie ogonem - dopadło do niej. Remy sapnęła głośno, instynktownie wyciągając ręce i próbując zachować spokój, ale podeszwa jej buta zsunęła się z krawędzi betonowej alejki i impet zderzenia posłał ją na tyłek. Ze zduszonym przekleństwem wpadła w zaspę, zasłaniając się przedramieniem.
— Nie, zostaw, nie wolno! — zaprotestowała, a serce podeszło jej do gardła pod wpływem chwilowego przerażenia. — Cholera, zostaw — powtórzyła, desperacko próbując odsunąć od siebie włochate cielsko. Kiedy już wydawało jej się, że pies zaciśnie kły na jej policzku, zamiast tego poczuła na skórze jego mokry jęzor.
Zamrugała, zaskoczona i zerknęła w dół, a bestia przeturlała się po niej, rozgarnęła śnieg i entuzjastycznie wepchnęła nos pod jej szczękę. Blythe wypuściła drżący, pełen ulgi oddech i odruchowo przesunęła palcami po miękkim grzbiecie.
— Velo? — mruknęła z niedowierzaniem, a w odpowiedzi ogon psiska przyspieszył. Basior poderwał się na równe łapy, przeskoczył kilka razy w tą i z powrotem nad jej zakopanym w śniegu ciałem, po czym znów zanurkował, aby polizać ją po twarzy.
— Cholera, Velo, ty potworze! Wystraszyłeś mnie — wymamrotała z czułością i objęła psa, drapiąc go pod uchem. W tej samej chwili do jej własnych uszu dotarło znajome nawoływanie i dziewczyna zamarła, uświadamiając sobie w pełni co oznacza obecność Belga. Panika znów ścisnęła ją za gardło.
Odsunęła psisko, rzucając błagalne komendy, aby pupil został na miejscu, podczas gdy sama próbowała wygramolić się z zaspy. Chciała zniknąć zanim zostanie zmuszona, aby stanąć twarzą w twarz z właścicielem czworonogiego raptora.
Ruan Vayne